EN

Masz ci los! Takie rzeczy. Człek zamierzy, a Bóg uderzy. W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłeś się lasu! Żyłeś, żyłeś, cieszyłeś się słoneczkiem, patrzyłeś na gwiazdki, wąchałeś kwiatki, marzenia miłe snułeś, i nagle — taki cios. Krótko mówiąc — dramat. Hańba i dramat — takie okropieństwo jeszcze nikomu się nie przytrafiło, nawet kołaczykowi!

Przez całe życie Benedikt był dumny: proszę, jakim gładki i składny; i sam wiedział, i ludzie mówili. Twarzyczki swojej człek, wiadomo, nie zobaczy, chyba że wody do miski naleje, świeczkę zapali i patrzy. Tylko wtedy jakoś słabo widać. Ale tułów — to jest to. Tułów cięgiem jest na widoku. Ręce-nogi, pępek, cycki, człon wszeteczny, palce u rąk i u nóg — i wszystko bez najmniejszego feleru! A z tyłu, wiadomo, co ma być — z tyłu tyłek, a na tyłku ogonek. A teraz Nikita Iwanycz mówi: ludzie ogonków nie mają i nie powinni mieć! Aha?! To niby co to ma być — Effekt?!

Pewnie, że był czas, kiedy Benedikt nie miał ogonka. W dziecięcych latach wszystko z tyłu było gładziutkie. A jak zaczął w wiek swój wchodzić, wtedy właśnie ogonek zaczął róść. Benedikt myślał, że tak trzeba; tym, myślał, chłop od baby się różni, że wszystko z niego na wierzch wyrasta, a u niej wszystko w środku. Broda czy włosy na ciele też zrazu nie rosły, a potym wyrosły, i to bardzo ładne.

A przecie dumny był ze swojego ogonka! Zgrabny taki ogonek, krzepki; długi, trzeba powiedzieć, na dłoń abo i więcej. Jeśli Benedikt czymś zadowolni się abo uraduje, to ten ogonek tak z jednej strony w drugą macha, no bo jakże inaczej? Jeśli zasię strach jaki człeka napadnie abo smutek — ogonek też się kuli. Zawsze po ogonku się czuje, w jakim jesteś nastrojeniu. I co, teraz się okazuje, że to nienormalne? Nieprawidłowe? Mięta i rumianek! To może i człon wszeteczny, po książkowemu: putencyjał, też mam nieprawidłowy? Obejrzyjcie, Nikito Iwanyczu!

Nikita Iwanycz Benedikta obejrzał i się zacukał. „Nie — powiada — człon masz normalny, śliczny i zdrowy, w liczbie jeden, żeby taki każdy miał, a ogonek ci całkiem niepotrzebny. Dziwię się nawet, jakże to ty, marzyciel i neurotyk, wcześniej się nie zaniepokoiłeś. No przecież mówiłem: trzeba jeść mniej myszy! No więc dawaj, to ci go zaraz amputuję, wezmę siekierę i odrąbię. Ciach”.

Nie!!! Straszne! Jak to odrąbię?! To jak rękę abo nogę! Nie! Za nic w świecie! A on: „Dalej, dalej może u ciebie wszystkie fanaberyje, wszystkie nie urozy właśnie przez ten ogonek!”. Nie, nie! Nie dam się! Tylko jak się tu teraz żenić?! Jak teraz Oleńce, krasawicy jasnej, w oczy spojrzeć? Przecie ożenek to nie tylko placki, wyszywanie i po sadzie-ogrodzie spacyrowanie rączka w rączkę, ale i portek zdejmowanie! A Oleńka popatrzy i się przerazi: co to?! No?! A baby: Marfuszka, Kapitolinka, Krzywa Wierka i Głaszka Kudłaszka, i mnogie insze — nic takiego mu nie mówiły, żadnych uwag ani niezadowolnienia nie wyrażały. Przeciwnie, wychwalały! A to idyjotki nieuczone! Poza swoją babską potrzebą nic wiedzieć nie chcą!

Dobra, ale jakże to teraz będzie? Pół roboty zrobione, przecie on jakoby już się poswatał i w gości do swojaków naprosił, przecie już z Oleńką się zmówił i dzień naznaczył, kiedy do nich do chaty pójdzie, pokłoni się i znajomość zawrze! Witajcie, kochani, chcę brać waszą dziewuszkę za żonę! — A kto ty jesteś i jakie twoje zalety? — A Benedikt Karpow jestem, nieboszczyka Karpa Kilogramycza syn, a tamten Kilograma Christoforycza, a jeszcze tamten — Christof ora Matwieicza, a czyj ten Matwiej i skąd, tego nikt nie pamięta, w mroku dziejów się zatarło. A w tym zaleta moja, żem młody, żem zdrowy, i wygląd mam niczego, a pracę dobrą-czystą, sami wiecie… — A nie łżesz no ty, Benedikcie, Karpa synu? — A nie łżę. — A skąd u ciebie, Benedikcie, takie psie imię? Może nie imię to, ale przezwisko? Bo czemuż to cię sobaczym imieniem nazwali? Jaki twój Effekt?

I tu zaczyna się dramat.

No bo cóż to znaczy, co mnie do tego, że insi ludkowie też Effekty mają: włosu siła, pryszcze i guzy-czyraki! Czyrak to bąbel na wodzie, pęknie i nie masz go. Różki, uszka, kogucie grzebyki, pewnie że też nikogo nie upiększają, ale co mnie one obchodzą? Cudzy pryszcz to pryszcz, a swój to kłopot! A też nie ma w rożkach ani uszkach sekretu żadnego, wszystko widać, to i ludzie przywykli. Nikt się nie będzie śmiał: ej, co to masz za różki! Różki zawsze były i są, to i oko ich nie widzi. A ogonek to jakoby sekret, tajemny taki abo, jak mówią czasem, jentymny. Gdyby wszyscy ogonki mieli, toby było dobrze. A jak masz ty jeden — to wstyd.

Żeby to trafił się jaki zbytkowny Effekt, jak na ten przykład Nikicie Iwanyczowi: ogniem ziać! Czysto, ładnie, ludzie się boją, uważają. Najwyższy Rozpalaczu, ojczulku ty nasz! A na Benedikta co powiedzą? Pies! Poszedł! Do budy! Tak jak sobakom zawsze mówią. A prawdę powiedziawszy, jakiż to ludzik na widok sobaki nie zapragnie tupnąć nogą abo kopnąć, abo kijem rzucić, abo szturchnąć czym, abo po prostu obsobaczyć, nie żeby ze złości — nie, złość na ludzi trzeba chować — ale z pogardą.

Nikita Iwanycz się zastanowił: „No cóż, właściwie to naczelne mają ogony. W głębokiej przeszłości, kiedy jeszcze ludzie nie wyszli ze stanu zwierzęcego, ogon był zjawiskiem normalnym i nikogo nie dziwił. Zaczął oczywiście zanikać, kiedy człowiek do rąk wziął kopaczkę-motykę. Teraz już jest atawizmem, ale niepokoi mnie nieoczekiwany powrót właśnie tego specyficznego organu. Czego to jest oznaką? Nie rozumiem: mimo wszystko żyjemy w neolicie, a nie jakiejś dzikiej wspólnocie pierwotnej”.

A Benedikt mu ze ślozą w oku: „Wam to dobrze rozprawiać, słowa różne gadać, Nikito Iwanyczu! Wy chcecie odbudować przeszłość, słupy stawiać, puszkina z drzewa rzezać, a że ta przeszłość u tyłka mi się majta, kiedy mi się trzeba żenić, to was nic nie obchodzi! Widać wszyscy wy, Dawni, tacy jesteście: ”odbudujemy świetlaną przeszłość w całej okazałości”, no i macie tu całą okazałość! Naści! A skoroście tacy miłośnicy lat minionych, to może byście tak wy z ogonami pochodzili, bo mnie ogon niepotrzebny! Ja chcę żyć!”.

A Nikita Iwanycz: „Zgadzam się, młodzieńcze, słowa to męża godne, a nie chłopca. O tym wszakże i ja myślę, o Odrodzeniu duchowym! Już czas na to, czas! Marzy mi się braterstwo. Miłość, piękno, sprawiedliwość. Szacunek wzajemny. Wzniosłe dążenia. Mordobicie i rozbój pragnę zastąpić wspólną, uczciwą, rozumną pracą. Chcę, żeby w duszach rozgorzał płomień miłości bliźniego”.

A Benedikt: „Aha, chwileczkę. Wy to macie płomień, możecie więc sobie gadać. Każdy wam się kłania, do nóżek ściele, pewnikiem siurpryzy, bliny abo wermiszel w kobiałkach nosi! A jeśli coś nie po waszemu, to chuchniecie i podpalicie nieprzyjaciela okrutnego, można powiedzieć, w popiół obrócicie! A my prości ludzie, jakoż żyć mamy?”.

A Nikita Iwanycz: „Poczekaj, młodzieńcze, poczekaj, znowu mnie nie zrozumiałeś. Nikogo nie zamierzam podpalać, pomagam ludziom w miarę możności. Oczywiście, mój Effekt jest swoisty, wygodny, odpalić — proszę bardzo — zawsze. Ale przecież chyba i ja nie jestem wieczny — właśnie Anna Piotrówna przeniosła się na tamten świat; świat, gdzie ani smutku nie ma, ani narzekania. Pora, byście i wy, kochani moi, przestali liczyć na dobrego wujka i przejawili troszeczkę, no choćby odrobinę inicjatywy. Pora, byście sami zaczęli rozniecać ogień!”.

Benedikt na to: „Boże mój, Nikito Iwanyczu, zdurnieliście czy co? Skądże my ogień weźmiemy? Toć przecie sekret! Tego wiedzieć nie wolno! Skąd się bierze? No, jak komu się chata zapali, to tak, wszyscy zbiegną się i dalej węgielki w garnce sobie kłaść. Wtedy sprawa jasna. Ale jeśli w całym grodzie piece pogasną? No?! Czekać burzy-łyskawicy? Przecie pomrzeć możemy, nie doczekawszy się!”.

Nikita Iwanycz: „Spróbujcie tarciem, młodzieńcze, tarciem. Spróbujcie, ja sam bym rad to zrobił, alem już stary. Nie umiem”.

A Benedikt: „A niechże was, Nikito Iwanyczu. Stary, a świństwa w głowie. A niech was wrota przycisną!”.

— Jego portretu — rzekł Nikita Iwanycz — niestety nie mam, nad czym niezmiernie ubolewam. Nie zachowałem. Co trzeba ratować z płonącego domu? Co zabrać ze sobą na wyspę bezludną — to odwieczny dylemat! A przecież tyle razy spieraliśmy się bez pożytku: na werandach latem, w kuchniach zimą albo w pociągach międzynarodowych, z przypadkowymi towarzyszami podróży! Jakie są najcenniejsze książki na świecie? Które sercu najdroższe? A ty, młodzieńcze, co byś wyniósł z płonącego domu?

Benedikt sumiennie się zastanowił. Chatę sobie wystawił. Jak wejdzie, to po prawej ręce ma stół i taburet. Stół tak jest do okna przysunięty, żeby jaśniej było; na stole, rzecz jasna, świeca, no a już przy stole — taburet. Jedna nóżka podgniła, a naprawić nie ma kiedy. Potym, dalej przy ścianie, stoi krzesło. Kiedyś na nim mateczka siedziała, a teraz nikt, a Benedikt czasem na nim wiesza siermięgę abo przyodziewek rzuca. Tak, a więcej tam nic nie ma. Od tamtego kąta druga ściana odchodzi, a przy niej już stoi wyrko. Na wyrku, wiadomo, szmaciska. Nad wyrkiem, na ścianie, półka przybita, na półce stoją książki, jeśli złodzieje nie ukradli. Pod wyrkiem, jako u wszystkich: kosz na rozmaite drobiazgi, gwoździe czy tam co inszego. W głowach wyrka znowuż kąt. Na trzeciej ścianie — to ta, która, jak się wejdzie, jest naprzeciw — piec. Co tam piec! Piec to piec. O nim wszystko wiadomo. U góry na nim, kto ciepło lubi, też wyrko, a w dole jadło się warzy. Drzwiczki, zasuwki, zameczki, zakrywki, tajne schowki — czego tam na piecu nie ma. Cały dokoła sznurkami omotany: suszyć co można abo tylko rozwiesić dla ukraszenia. Do tego piec jest szyroki, z grubym zadem, taki, że na czwartej ścianie już nawet miejsca nie zostało: parę haków, żeby czapkę powiesić, ręcznik, i tyle. No, jasna rzecz, są jeszcze drzwi do komórki, gdzie się przechowuje rdzę, suszone grzybale.

Co by wynieść, gdyby nie daj Boże pożar się zdarzył? Rdzę? A niech ją! Zawsze nowej nazrywać można. Miskę nową — też można wydłubać. Krzesła żal trochę, krzesło jest z dawnych czasów.

— Ja bym wyniósł krzesło — powiedział Benedikt.

— Tak?! — zdumiał się Nikita Iwanycz. — Dlaczego?

— Bo to mateczki.

— A tak, to rozumiem. Wartość sentymentalna. No, a książki? Książki nie są ci drogie?

— Książki, Nikito Iwanyczu, uwielbiam, jak nie wiem co, ale co z tego? Jeśli trzeba, to zawsze na nowo przeskrobię. Abo na myszy wymienię. A pozatym, Nikito Iwanyczu, kiedy pożar się zdarzy, nie daj Boże, to przecie one pierwsze się zapalą. Fuch! — i nie masz ich. To śmieć, kora, materiał nędzny.

— Ale słowo, nakreślone w nich, twardsze jest od spiżu i długowieczniejsze niż piramidy! A? Zaprzeczysz może?

Nikita Iwanycz zaśmiał się i poklepał Benedikta po plecach, jakoby odkaszleć mu się pomagał.

— Przecież i ty, młodzieńcze, do wspólnoty należysz! Należysz! Chociaż gapa z ciebie, ciemniak, neandertalczyk duchowy, depresyjny kromaniończyk! Ale i w tobie dostrzegam iskrę człowieczeństwa, a raczej przeczuwam! Jakieś nadzieje w tobie pokładam! Jakiś tam mały rozumek się u ciebie tli — Nikita Iwanycz nadal obrażał Benedikta. — Coś ci tam w duszy gra, taaak… „Szlachetne są waaaasze poryyyywy, lecz nędzny im koniec pisaaaany!” — zaśpiewał Nikita Iwanycz głosem obrzydłym, jakoby to kozieł zabeczał. — No, ale razem zrobimy coś sympatycznego, pożytecznego… Jest chyba w tobie jakaś artystyczna dusza…

— Nikito Iwanyczu! — obruszył się Benedikt. — Czegóż wy cięgiem takie rzeczy mówicie?! Jak Boga kocham, lepiej byście mnie kopnęli w zad, zamiast tak ubliżać!

— No więc tak — rozważał stary — jego portretu nie mam, ale udzielę ci wskazówek. Wzrostu nie był dużego.

— A mówiliście, że to gigant. — Benedikt wytarł nos rękawem.

— Gigant duchowy. Łeb buntowniczy wzniósł i wyżej w chwale stanął…

— … niż aleksandra pyszny słup. Wiem, przepisywałem. Aleć my nie wiemy, Nikito Iwanyczu, ile arszynów ten słup ma.

— Nieważne, nieważne! No więc z tego drewna — innego, wybacz, nie mam — właśnie z tego drewna musimy go wyciosać. Dla mnie najważniejsze, żeby miał głowę przekrzywioną i rękę o tak — pokazał Rozpalacz. — Popatrz na mnie. Głowę musisz rzeźbić kędzierzawą, nos prosty, twarz zamyśloną.

— Brodę ma długą?

— Bez brody.

— Całkiem?

— Bokobrody po bokach.

— Jak Pachom?

— Coś ty?! Pięćdziesiąt razy mniejsze. To znaczy tak: głowę, szyję, ramiona i rękę, najważniejsza jest ręka. Rozumiesz? Zegnij łokieć.

Benedikt postukał walonkiem po drewnie. Dźwięczy; drewno dobre, lekkie. Ale zbite. I suche. Dobry materiał.

— Dubelt? — spytał Benedikt.

— Kto?! Ten żandarm?!

Stary zaczął kląć, zapluwać się, oczka my błysnęły; a czego się tak wściekł — nie wiadomo. Nadął się, czerwony zrobił jako ćwikiełka.

— Puszkin! Puszkin! Przyszły!

No i kto tu teraz kromaniończyk? Kto jest nie UROTYK? Dlatego właśnie z Dawnymi dojść do ładu nie można: krzyczą nie w porę, klną nie naszymi słowami, szarpią cię nie wiadomo o co, cięgiem niezadowolnieni; ani żartu dobrego nie pojmą, ani tańca, ani igr naszych, żadnego wyrażenia ludowego, serdecznego, na wszystko mówią: „Ooo! Zgroza!” — kiedy nijakiej zgrozy nie ma.

Zgroza to co? To wtedy, gdy Czerwone Sanie pędzą, tfu, tfu, tfu, nie, nie, nie, nie mnie, nie mnie; abo kiedy o kysiu pomyślisz, to jest zgroza. Dlatego, żeś sam. Całkiem sam, bez nikogo. I do ciebie — zbliża się… Nie! Myśleć nawet strach… A jakaż zgroza, kiedy pląsamy w korowodzie i na ten przykład bawimy się w zeskakankę?

To dobra zabawa. Gości się pozaprasza, wprzódy w chacie wszystko uprzątnąwszy. Łokciem ze stołu ogryzki na podłogę zrzucisz: ej, myszy, zbiegajcie się! Śmieć, co go się w domu nazbierało, pod wyrko walonkiem zapchasz i czymś tam oczywiście zasłonisz, żeby nie wystawał. Szmaciska na wyrku wygładzisz: prześcieradło, kołdrę wyrównasz. Jak już prześcieradło bardzo brudne, to upierzesz. A jak nie upierzesz, to też nie szkodzi. Jeśli gdzieś poniewiera się falbanka jaka wyszywana abo zasłonka — wytrzepiesz, wzdłuż pieca ładniutko powiesisz, jakoby tak zawsze było. Zapalisz świeczki, wszędzie nalepisz, nie pożałujesz, żeby było jasno i wesoło. Zakąsek, pieczystego narobisz-napieczesz, wszystko na stole w rządkach porozstawiasz. Piwa dzban na stół postawisz, a insze dzbany w zimnie, w komórce trzymasz na podorędziu. A jeszcze i goście przyniosą; z pustymi rękami któż do domu się zwali? Chyba maździelec jaki, smutasina, fajfus liźnięty. Musowo trzeba do ludzi z gościńcem… No i zbiorą się — czyści, umyci-uczesani, w szatkach świeżych, jeśli kto znalazł. Żarty, śmiech. Najsampierw do stołu, jaki stół bogaty! Myszy pieczone, myszy gotowane, myszy w sosie. Ogonki mysie marynowane, kawior z mysich oczek. Dróbka kwaszone też z kwasem dobrze idą. Placuszki postne z chlebiody. Grzybale, zależnie od sezonu. Kto bogatszy — to bliny. Kto już całkiem w dosycie żyje — słodką bułeczkę. Siedliśmy tedy, dobro błogosławiący, piwa nalali, łyknęli pierwszą koleję — na zdrowie… I od razu drugą, już do głowy poszło, chytać zaczęło. Dobrze! Jeśli rdza dobra, mocna, to nie połapiesz się, że jedzenia mało. Najedliśmy się, pasa popuścili — trzecia idzie, czwarta — a już zapomnieliśmy kiedy były, bo dziesiątą właśnie wlewamy. Palimy, śmiejemy się. Plotki rozpowiadamy, co się komu zdarzyło, rozpowiadamy sobie, bujamy. Jeśli są baby w gościnie, to z babami się bawimy: szczypiemy, macamy, zawsze ciekawość. Piosnkę z przytupem zaśpiewamy: Syp się, syp się, grochu Gęsto, nie po trochu!

A gdy będzie się umierać, Wtedy trzeba go pozbierać!

No a potym — zabawa. W zeskakankę zabawa miła, wesoła. Znaczy się, prawidła są takie. Świeczki się gasi, żeby było ciemno, siadać-stawać, gdzie popadło, a jeden na piec włazi. Siedzi tam, siedzi, i… jaaaaak nie skoczy z krzykiem wielgim! Jeśli wpadnie na kogo z gości, to go niezawodnie obali, uszkodzi abo staw zwichnie, abo jeszcze jakoś gwiźnie. Jeśli mimo przeleci, to sam sobie rozkwasi głowę abo kolano, abo łokieć, abo i żebro złamie — toć piec wysoki. O taburet w ciemności walnąć się można, że hej! Abo łbem o stół. Jeśli się nie rozbił, to znowu na piec włazi, a jeśli ten z igry wybył — to już drugi się spieszy: puśćcie, teraz ja skoczę! Krzyki, wrzaski, śmiechy — aże się posikać można, tak wesoło. A potym świeczki zapalamy i patrzymy, co kto sobie uszkodził. No wtedy, jasna rzecz, rechot jeszcze większy: dopiero co miał Zinowij oko, a już nie ma! Abo Gurian rękę nadłamał, wisi jako flak, i jaki teraz z niego pracownik?

Ma się rozumieć, jeśli mnie kto człon jaki uszkodzi, szwank tułowiowi wyrządzi, to śmieszne nie jest: rozzłoszczę się, nie ma dwóch zdań. Tutaj nie ma co się kłócić. Ale to jeśli mnie. A jeśli inszemu — to śmieszne… A dlaczego? A dlatego, że ja to ja, a on to już nie ja, to on. A Dawni mówią: „Zgroza! Jakże tak można!”. A tego nie pojmują, że gdyby tak wszystko było po ichniemu, to ani śmiechu, ani wesela na świecie by nie było, wszyscy siedzieliby po domach postni i smętni i nic, żadnych przygód ani tańców w prysiudach, ani babskiego pisku.

A jeszcze bawimy się w dusibabkę, i też wspaniale: poduszkę drugiemu na gębusię narzucisz i dusisz, tamten bryka, wyrywa się, a jak się wyrwie, to cały taki kraśny, spocony i włosy potargane ma jako u harpii. Rzadko kto umiera, lud u nas mocny, stawia się, w muskułach krzepkość ma dużą, a dlaczego? A dlatego, że pracuje mnogo, w polach rzepę sadzi, kamienne garnce drąży, snopy wiążę, drzewo na polana rąbie.

Tedy nie trzeba nas obrażać, mówić, że rozumek u nas ledwie się tli; rozum mamy bystry, myślimy wolno, ale dobrze. A myślimy tak: że drzewo dubelt to dobre drzewo do wycinania wszelakich pinokiów, dobre na wiadra, a i beczki z niego udatne. Klosna też drzewo znakomite i na mietełki się nada, i orzeszki smaczne ma, i mnogo inszego, ale wycinać symbol z niego nieporęcznie, dlatego że żywica, nacieki duże, lepkie. Brzoza — patrzeć na nią dobrze, ale pień ma cienki i krzywy, rzezać w nim trudno. Drzewo Jucha pień ma jeszcze cieńszy, wszystko w węzłach, guzach, kołtunach, słowem: jucha nie drzewo! Wierzba — niezdatna, siesion — włóknisty bardzo, łapaj-drzewo — mokre przez calutki rok. Dużo jeszcze rodzajów różnych, abo inaczej — rozmaitości. Wszystkie można by wyliczyć, bo my chyba wszystkie znamy. Teraz zedrzemy korę, dłutem naznaczymy dziurki… i do wesela sporządzimy bałwana.

Benedikt westchnął, poszeptał, splunął, wszystko jak należy i — Boże błogosław! — uderzył siekierką w dubelt.

Загрузка...