Dawni na pozór są tacy jako i my. Chłopy, baby, młodzi, starsi — wszelacy. Przeważnie starzy. A w samej rzeczy insi. Mają taki Effekt, że się nie starzeją. A pozatym żadnych. Żyją sobie, i ze starości nie umierają.
Z inszych przyczyn, owszem, umierają. Całkiem niedużo tych Dawnych zostało.
Siedzą po chatach swoich abo do roboty chodzą, a niektóry i do naczalstwa się dostał — niby wszystko jak u nas. Tylko rozmowa insza. Gdy spotkasz na ulicy nieznajomego ludzika, to za nic się nie domyślisz, nasz on czy też z Dawnych. Chyba że go zagadniesz zwyczajnie: „Coś ty za jeden? Nie znam takiego. Po chuja żeś do naszej osady przylazł?”. Ten zamiast odpowiedzieć po ludzku: „A ty czego, własny ryj ci się znudził? Zaraz ci wezmę i o kolano” abo jakoś tak — nie, zamiast tak jasno, abo inaczej mówiący, przystępnie wyjaśnić, że możeś ty i silny, ale ja też i lepiej ze mną nie zaczynać, odpowie ci: „Proszę mnie zostawić w spokoju! Chuligan!”. I wtedy od razu wiadomo, nie ma co pytać. To Dawny.
Czasem któryś z nich pomrze, no to wtedy Dawni go chowają. I też nie po naszemu. Kamuszków na oczy nie kładą. Wątpi nie wyjmują, rdzą nie wypychają. Rąk z nogami sznurkiem nie związują, kolan nie podginają. Do trumny nieboszczykowi ani świeczki, ani myszki, ani naczynia jakiego, ani garnców, ani łyżek nie kładą, łuku ani strzał, figurek małych z gliny nie lepią, nic takiego. Najwyżej krzyżyk z deszczułek sklecą, w ręce swojemu nieboszczykowi wsuną, abo bałwana na brzozowej korze narysują i też w ręce mu wkładają jako purtret jaki. A niektórzy i tego nie robią.
Ot, akurat jedna ichnia stara pomarła. Nikita Iwanycz przyszedł do Benedikta jakiś ponury; niezadowolniony, że pomarła Dawna starucha.
— Wiesz, Beniu, zmarła nasza Anna Piotrówna. Bardzo cię proszę, po przyjaźni: pomóż trumnę nieść. Roztopy takie, wszystkie drogi rozmiękły. Nie poradzimy sobie.
Co robić. Poszedł. Nawet ciekawie będzie popatrzyć, jak to oni wszystko robią nie po ludzku.
Tłumek nieduży, z tuzin osób. Przeważnie wiekowych. Nie klną, nic takiego. Rozprawiają cicho. Liczka mają zafrasowane.
— Kto jest mistrzem ceremonii?
— Wiktor Iwanycz.
— Znowu Wiktor Iwanycz?
— A któżby inny? Ma olbrzymie doświadczenie.
— Ale transportu nie dostał.
— Nie dali. Mówią, że garaż zamknięty, zła pogoda.
— Zawsze znajdą jakiś pretekst.
— A toś pan nowinę powiedział.
— Znęcają się nad ludźmi.
— Co, jeszcze pan nie przywykł?
Wiktor Iwanycz, ichni mistrz ceremonii, nie jest stary; włos ma jasny, krótki, na bok zaczesany. Na gębusi niezadowolnienie. Rękaw czerwonymi nitkami obmotany, żeby go z daleka było widać. Nie basza, ale jakoby coś koło tego, tak że na wszelki wypadek Benedikt mu się pokłonił. Tamten brwiami ruszył: przyjął. Rzekł do Benedikta:
— Nie tłoczcie się.
Trumnę postawili na ziemi, koło dziury. Obok przytknęli taburet i poduszeczkę jasną na taburet położyli. Stanęli rzadkim półkolem, zdjęli czapki. Wiktor Iwanycz wybrał dwóch, pokazał palicem.
— Wy i… wy. Proszę. Proszę do warty honorowej.
Ogarnął tłumek surowym spojrzeniem i podniósł głos:
— Świecką panichidę ogłaszam za otwartą. Zaczynam!
A Dawni do niego:
— Zaczynajcie, zaczynajcie, Wiktorze Iwanyczu. Zimno.
Wiktor Iwanycz jeszcze podniósł głos i zaczął:
— Krewni, bliscy są? Poproszę do pierwszych szeregów.
Nikt nie wyszedł. Nie miała rodziny, znaczy się, całkiem jak Benedikt. Sama myszy łapała.
— Współpracownicy?
Nikogo. Jedna ptaszynka się wysunęła:
— Jestem sąsiadką. Doglądałam jej.
Wiktor Iwanycz na powrót przyjął zwyczajny ton i rzekł ze złością:
— Nie wyrywajcie się! Jeszcze was nie wywołałem.
— Ależ ja marznę! Dawajcie szybciej.
— Jak będziecie rozrabiać, to poproszę, żebyście opuścili pomieszczenie! — rozsierdził się Wiktor Iwanycz. — Trzymajmy się porządku!
— Słusznie! — zawołali ludzie. — Jest porządek, to się go trzymajmy! Bo się burdel zrobi. Jak zwykle. Tylko czas tracimy!
Wiktor Iwanycz wrócił do poprzedniego głosu. Podniosłego i donośnego, jakoby w lesie hukał:
— Sąsiedzi, domownicy? Proszę do pierwszego szeregu.
Sąsiadka, co się awanturowała, wybiegła naprzód. Wiktor Iwanycz na gębusię ciepła krzynę wpuścił: usta w kurzą dupkę złożył i pod oczami jakoby się zmarszczył. Ścisnął babie łokieć i powiedział:
— Odwagi.
Baba zapłakała. Wiktor Iwanycz znowu huknął:
— Odznaczenia bojowe, medale, ordery są? Nagrody ministerialne? Dyplomy instytucji państwowych? Odznaki? Pagony, baretki do orderów?
Nic nie było.
— Legitymacja partyjna, komsomolska, związkowa? Losy loterii państwowej? Obligacje rządowe? Książeczka pracy? Zaświadczenia ze związków twórczych? Nie ma? Prawo prowadzenia środków transportu? Ciężarowego? Osobowego? Traktora z przyczepą? Nie ma? Przydziały lokali spółdzielczych? Książeczki abonenckie? Opłat za gaz? Telefon? Antenę zbiorczą? Korekty rachunku?
Słowa wszystkie takie niezrozumiałe, śmieszne, aże strach. Benedikt nie wytrzymał, zachichotał, obrócił się do tłumku: chyba też się duszą ze śmiechu? Nie, ślozy leją strugami. Gębusie jakoby w dal jaką patrzyły. Baba jedna rączki załamała i szepcze: „Nie docenialiśmy jej… Nie doceniali…”. Nawet Nikita Iwanycz ślozy leje. Benedikt szepnął doń:
— Co wy, Nikito Iwanyczu? Starej wam szkoda?
— Cicho, Beniu. Milcz, proszę. To przecie całe życie… Boże… Takie ono jest… Całe życie ludzkie…
Zatrząsł się, otarł twarz rękawem. A Wiktor Iwanycz:
— Instrukcja użytkowania przyrządów gospodarstwa domowego? Nie ma? Telewizora? Kuchenki gazowej? Elektrycznej? Kuchenki mikrofalowej? Prymusa? Nie ma? Odkurzacza? Froterki? Pralki? Maszyny do szycia? Przyborów kuchennych?
— Jest, jest! Jest instrukcja! — zaszemrano w tłumie.
— Bardzo dobrze! Do pierwszego szeregu proszę! Co to za instrukcja?
— Maszynki do mięsa. Z wymiennymi nasadkami.
— Kładźcie tutaj. Tutaj. Na poduszeczkę.
Wyszedł starszawy ludzik, położył na czerwoną poduszeczkę kłak jakiś obszarpany, brudny, że za nic się nie przeczyta, i przycisnął kamuszkiem, żeby wiater go nie zwiał. Wtedy wszystkie baby w głos zaszlochały, zawyły jak pomylone. Jednej niedobrze się zrobiło, a tamci ją podtrzymali i przed gębusią rękami machali.
— Mężni bądźcie, towarzysze! — rzekł Wiktor Iwanycz. — Dobrze! Jeszcze! Kto jeszcze ma pamiątkowe przedmioty? Relikwie? Nie ma? Już wszystko? Przechodzę do części drugiej! TOWARZYSZE! — Tu Wiktor Iwanycz wydał z siebie głos potężny, jako u ślepowrona jakiego, aże Benedikt przysiadł i się rozejrzał. Tak, kurna, wrzasnął, jakoby tu nie tuzin ludków się zebrało, ale cały tysiąc. — Śmierć wydarła z naszych szeregów — ciągnął Wiktor Iwanycz — niezastąpionego pracownika. Światłego człowieka. Czcigodnego obywatela. — Wiktor Iwanycz spuścił głowinę na pierś i zamilkł. Benedikt przykucnął i zajrzał mu w liczko: płacze? Nie, nie płacze. Popatrzył na Benedikta ze złością. Znowu główką targnął i dalej gadał — Czuję gorycz. Wielką gorycz. W przeddzień pamiętnej rocznicy, dwóchsetlecia Wybuchu…
— Wiktorze Iwanyczu, Wiktorze Iwanyczu! — zaczęli szemrać Dawni. — Mówi pan zupełnie o czym innym!
— Jak to o czym innym? A, prawda. Przepraszam. To na inną okazję. Pomyliło mi się.
— To nie mylcie!
— A państwa proszę, żeby mi nie przeszkadzać! Bo tu przeszkadzają mi! — huknął na Benedikta. — Tłoczą się!
— To synek Poliny Michajłówny!
— Nie sprzeczajcie się, państwo! Dajcie mi dokończyć! W przeddzień… Wiktor Iwanycz zebrał się, znowu na gębie ponurości przybawił i stanął prosto z rękami po bokach.
— W przeddzień tragicznej rocznicy, dwóchsetlecia Wybuchu, który rozproszył i znowu zwarł nasze szeregi, odszedł od nas… odszedł… wielki, światły towarzysz, niezastąpiony obywatel, skromny, niepozorny pracownik. Gigant duchowy. Odszedł, ale jego dzieło nie umarło. Może i wkład Anny Piotrówny w dzieło odbudowy naszej Świetlanej Przeszłości nie był wielki… — Wiktor Iwanycz wskazał ręką poduszeczkę — niemniej jednak jest on widoczny, namacalny, ważki… Niech ci ziemia lekką będzie, Anno Piotrówno! Czy ktoś chce zabrać głos w imieniu społeczności dzielnicy? Wy, Nikołaju Maksymiczu? Proszę.
Wyszedł inszy stary ludzik, włosy mu na wietrze się rozwiewały. Zapłakany, wysmarkał się.
— Anno Piotrówno! Nieznana żołnierko frontu pracy! — zagadał jej wprost do trumny. — Jakże ty tak, Anno Piotrówno? No?! A co my?! Nie ceniliśmy cię! Nie interesowali się tobą! Myśleliśmy: Anna Piotrówna, no cóż, to Anna Piotrówna! Jakaś staruszka! Myśleliśmy, że będziesz z nami zawsze. Co tam zresztą, uczciwie mówiąc, złamanego grosza nikt za ciebie by nie dał! Komu ona potrzebna, myśleliśmy, drobna, złośliwa, komunalna staruszeczka, tylko pod nogami się plącze niczym psi grzybek, niech mi Bóg wybaczy!
— Ej, ej — zaczęli się burzyć ludkowie. — Łagodniej!
— De mortibus aut BENE aut nihil! — warknął ktoś nad uchem.
— Czego chcą ode mnie? — szarpnął się Benedikt. — Co takiego zrobiłem?
— To nie o tobie, nie o tobie, spokojnie, Beniu — Nikita Iwanycz powstrzymał Benedikta. — Stój spokojnie, nie kręć się.
— Komu, powiadam, byłaś potrzebna, Anno Piotrówno, komarze ty mizerny! Interesowała cię tylko kuchnia, od pieca nie odchodziłaś! I co po tobie zostało? Przepisy kulinarne, i tyle! A przecież szkoda nam ciebie, Anno Piotrówno! I tę stratę odczuwamy dotkliwie!
Wiktor Iwanycz uścisnął rękę ludkowi, podziękował:
— Dobrzeście powiedzieli, towarzyszu. Dziękujemy wam. W imieniu towarzystwa ochrony pomników, Nikita Iwanycz, poproszę was! Nikita Iwanycz wyszedł, też się wysmarkał.
— Przyjaciele! — zaczął. — Co mówi nam ten pamiątkowy przedmiot? — wskazał na poduszeczkę. — Bezcenna relikwia przeszłości! Co by nam opowiedziała, gdyby mogła przemówić? Ktoś wzruszy ramionami: kurz muzealny, śmietnik historii! Instrukcja do maszynki! Też coś! Nie, moi przyjaciele! O, nie! Jako były pracownik muzeum, które to obowiązki nadal staram się pełnić, póki mi siły pozwalają, powiadam wam! W tych trudnych latach, kiedy dokoła wiek kamienny, zmierzch Zachodu, zmierzch bogów, po wszystkim, przyjaciele, cośmy razem przeżyli — instrukcja obsługi maszynki do mięsa nie jest mniej cenna niż papirus z Biblioteki Aleksandryjskiej! Niż integralna część arki Noego! Niż tabliczki Hammurabiego! E, co tu mówić! Kultura materialna, przyjaciele, w każdej minucie się odbudowuje. Znowu wynaleziono koło, powraca koromysło, powraca zegar słoneczny! Wkrótce nauczymy się wypalać garnki! Prawda, przyjaciele? Przyjdzie kolej i na maszynkę do mięsa. I chociaż na razie wydaje się równie zagadkowa jak piramidy — a nie wiemy nawet, czy jeszcze stoją — tak samo niedostępna rozumowi jak kanały na Marsie — ale wybije godzina, przyjaciele, i maszynka zacznie działać! I ma rację Wiktor Iwanycz — stanie przed nami w postaci widzialnej, namacalnej, ważkiej, tak jak za naszych czasów stanął wodociąg, zbudowany jeszcze przez rzymskich niewolników! Wodociąg, niestety, do naszych czasów nie dotrwał, ale i jego tylko patrzeć! Będzie, wszystko będzie! Najważniejsze jest zachowanie dziedzictwa duchowego! Przedmiotu jako takiego nie ma, ale pozostała instrukcja jego obsługi, duchowy, nie boję się tego słowa, testament, nowina z przeszłości! I Anna Piotrówna, niepozorna, skromna babina, przechowała tę nowinkę aż do swojej śmierci! Westalka domowego ogniska, kamień węgielny, całego świata podstawa! To lekcja dla nas wszystkich, przyjaciele. Pomnik to, nie trudem rąk ciosany! Trwalszy niż ten ze spiżu, wyżej sięgający niż piramidy egipskie! Niski pokłon ci składamy, Anno Piotrówno, duszo święta!
Zapłakał i odszedł.
— Bardzoście dobrze powiedzieli, Nikito Iwanyczu. Dziękujemy wam. W imieniu dysydentów poproszę Lwa Lwowicza — rzekł Wiktor Iwanycz.
Wyszedł ludzik kudłaty, chudy. Gębusię skrzywił, paluszki na brzuchu splótł. Zakołysał się w przód i w tył.
— Tak, to, proszę państwa, jest symbol: świat ginie, ale maszynka do mięsa jest niezniszczalna. Maszynka dziejów. I tutaj pozwolę sobie nie zgodzić się z przedstawicielem towarzystwa ochrony pomników. — Znowu się skrzywił. — Maszynka do mięsa, proszę państwa. Z wymiennymi nasadkami. Ale ciągle ta sama. Tylko nasadki się zmieniają. A wolności jak nie było, tak nie ma. I co jest najbardziej przykre? To zakorzenienie. W świadomości ludu. Instrukcja… przykręcania śruby. Wiecznie kręcące się i wszystko miażdżące tryby. Przypomnijmy sobie Dostojewskiego: niechaj ginie cały świat, bylebym ja mógł pić herbatę. Albo kręcić mięso. Mięso armatnie, proszę państwa. Dlatego w tej godzinie czuję gorycz. Nas już przekręcono. A nadal chcą kręcić. O sytuacji gospodarczej nie będę teraz mówił: wszyscyśmy zmarzli. Po prostu chcę zwrócić waszą uwagę. Tak, maszynka do mięsa. Zrobiona jeszcze przez niewolników Trzeciego Rzymu. Niewolników! A gdzie są kserokopiarki?
— Bardzo dobrzeście powiedzieli, Lwie Lwowiczu. Dziękujemy wam. W imieniu społeczności kobiet! Lilia Pawłówna!
Benedikt nie chciał słuchać baby, przysiadł z boku na kępce, czekał, póki nie skończą. Zaczęło podmarzać, udeptaną nogami glinę ściął mrozik; przykryła ją śnieżna kasza. Wiosna nie może się przebić, jakoś jej się nie udaje. Do ciepełka by tak, do wyrka. A Oleńka żeby placuszków przyniosła i kwasu gorącego. Oleńkal… To ci krasa dopiero! Z taką krasą nawet strach się żenić! Kosa długa… Oczka jasne… Twarzyczka jak jajeczko abo, lepiej powiedziawszy, trójkącik… Pulchniutka ci jest, a może to szatek ciepłych tyle na nią nakładli. Paluszki cienkie. Niechby już tak nastał Majowy od Roboty Wolny… Niech u okna siedzi i wyszywa, a Benedikt na nią przez dzionek cały by patrzył.
Dawni tymże czasem pogadali, popłakali, coś ponurego zaśpiewali, zakopali staruchę i zaczęli się rozchodzić. Nikita Iwanycz, nosem pociągający, przysiadł się do Benedikta, rozwiązał kapciuch, rdzy do listeczka nawtykał, sobie skręta i Benediktowi skręcił. Ogienkiem chuchnął i zapalili.
— Na co pomarła, Nikito Iwanyczu?
— Nie wiem, Beniu. Któż to wie?
— Objadła się, czy co?
— Ej, Beniu!
— Nikito Iwanyczu, żenić się zamyślam.
— Mądra rzecz. A nie za młodyś jeszcze?
— Nikito Iwanyczu! Trzeci krzyżyk mam!
— Też prawda… A ja chciałem cię zachęcić do pewnej sprawy… Po starej przyjaźni…
— Co to za sprawa? Stawianie słupów?
— Nawet lepsza… Chcę postawić pomnik Puszkinowi. Na Bulwarze Strastnym. Kiedyśmy chowali Annę Piotrównę, pomyślałem sobie… Takie skojarzenia, wiesz? Tam Anna Piotrówna Kern, tu też Anna Piotrówna… Pamiętam nagłe zachwycenie… Jeśli minie, to miło będzie… Powinieneś mi pomóc.
— Co za pomnik?
— Jak by ci to wytłumaczyć? Figurę z drewna wytniemy, ludzkiego wzrostu. Piękny taki, zamyślony. Głowę ma pochyloną, rękę na piersi położył.
— Jako się baszy kłaniają?
— Nie… To tak, jakby się przysłuchiwał: co nadejdzie? Co minęło? I rękę — do serca. O, tak… Puka? A to jest życie właśnie.
— Kto to jest ten puszkin? Miejscowy?
— To geniusz. Umarł. Dawno.
— Objadł się czego?
— O Boże, za co mnie tak karzesz? Że też, Panie, musiałeś stworzyć takiego barana, takiego ćwoka…! Głupi Gabryś, Nieumiałek, a przecież syn Polipy Michajłówny! Zresztą sam jestem temu winien. Trzeba było się tobą zaopiekować wcześniej. Za to teraz będę miał zajęcie na starość. Musimy cię okrzesać. Zawód masz dobry, jesteś oczytany — prawda?
— Oczytany, Nikita Iwanyczu! Strasznie lubię czytać. I w ogóle sztukę. Muzykę kocham.
— Muzykę… Tak… Ja lubiłem Bacha…
— No, pewnie. Mnie też się podoba.
— A skąd ty go możesz znać? — zdziwił się stary.
— No jakże! He! Przecie Siemion — znacie Siemiona? Tego, co nad Zaświnionym Stawem ma chatkę? Obok Iwana Wołowicza? O tu — Iwana Wołowicza chatka, a tu — Siemiona? Po prawej, tam gdzie rozpadlina.
— Tak, no i co ten Siemion?
— No to jak ten się kwasu nachleje, to taką głośną muzykę gra: wiadra, garnce do góry dnem obróci i dalej kijem tłuc — umpa, umpa, umpa, a potym w beczkę, też odwróconą: Bach! Bach! Bach!
— Tak… — westchnął Nikita Iwanycz.
Posiedzieli, pomilczeli, popalili. Tak, miło myśleć o muzyce. Abo o śpiewaniu… Trzeba Siemiona zaprosić na wesele. Wiater zadął, rzucił jeszcze śnieżną kaszą.
— No co, pójdziemy, Nikito Iwanyczu?… Bo mi ogonek marznie.
— Jaki ogonek?!
— Jak to jaki? Zwyczajny. Ten z tyłu.