CE

Zabrali książkę Fieofiłaktowi, zabrali Borisowi, a Jewłalii — dwie. Klementij, Ławrentij, Osip, Ziuzia, Rewolt — do tych przyszli na darmo, nic nie znaleźli, same strzępki. Maluta w szopce miał trzy książki zakopane, wszystkie czarnymi plamami pokryte, że ani słowa nie można przeczytać. Wandalizm… Jefim Pluskwicz — kto by mógł pomyśleć? — całą skrzynię trzymał, i to na widoku, dwa tuziny suchych i czystych. Tyle że ani słowa po naszemu, a znaczki niepojęte: haki i gwoździe powyginane. Ulana miała tylko z obrazikami. Matuzalem i Kupała — bliźniacy, co za rzeką mieszkali i myszy pożyczali na precent — jedną małą podartą. Achmietek zdążył spalić: spłoszyli go… Zoja Gurjanka spaliła. Awenir, Machabej, Neniła Jąkała, Zadra, Ruryk, Iwan Kutasow, Sysoj — nic nie mieli. Januarij, poznać, że kiedyś miał, ale nie wiadomo gdzie się podziało, a tylko w plugawej komórce ściany obrazikami miał pozawieszane, a na obrazikach — baby bezwstydne.

Ponurość.

— Jacyż to ludzie paskudni — mówił teść. — Pomyśl tylko. Dawno już było powiedziane: nie trzymać książek w domu! Powiedziane? Powiedziane. A ci nie, trzymają. Każdy chce po swojemu. Gnoją, brudzą, w ogrodzie zakopują. Rozumiesz?

— Tak, tak.

— Dziurki wiercą w nich, kartki drą, na cygarka skręcają.

— Okropność, nie mówcie takich rzeczy!

— Zamiast pokrywek na garnce z zupą kładą…

— Nie gubcie duszy nieszczęsnej! Słuchać tego nie mogę.

— Dymniki książkami zatykają i jak deszcz lunie, to kartki rozlezą się jako kasza… Abo wepchają do komina — a tam sadza, kopeć straszny i potym — pych! Spaliła się książeczka… A są tacy, co drew żałują i książkami w piecu palą…

— Nie mówcie, nie mówcie, nie mogę!

— A są tacy — słyszysz, zięciu? — są tacy, co kartek nadrą i do plugawej komórki niosą, a tam na gwoździk dla swojej potrzeby nabijają… A jaka to potrzeba — wiadomo…

Benedikt nie mógł tego zdzierżyć, podrywał się z taburetu i zapuściwszy ręce we włosy, biegał po izbie: na sercu węzeł mocny, w duszy zamęt i krzywizna jakoby pochyłość jaka, jakoby pod nogami się skrzywiło, jako we śnie. I teraz wszystko, wszystko stoczy się do dziury bezdennej, do studni, nie wiadomo dokąd. My tutaj siedzimy sobie abo na wyrku leżymy w ciepłym domu, wszystko u nas czyste i kulturalne, z kuchni blinami pachnie, baby u nas stateczne, białe, rumiane, w łaźni wyparzone, wypindrzone. Korale mają, kokoszniki i sarafany ze wstążkami, i spódnice, górne, wierzchnie, spodnie, podspodnie. A co jeszcze wymyśliły: szalami się okryły szeleszczącymi, białymi z pióra koronkowego, czystego-wzorzystego. A tam w grodzie ludkowie w chatach niezamiecionych, w kopciu i zasraństwie swoim wiecznym, z obitymi gęby i zwrokiem mętnym chytają za książkę, ani palców nie obetrą. Drą kartki z trzaskiem, wyrywają — w poprzek, na pół. Odrywają nogi koniom, głowy krasawicom; miażdżą i ciskają łodzie morskie w ogień pożercę; skręcają, wtykają białe drogi do cygarka swojego: wije się droga siwym dymkiem, trzeszczą, giną krzewy kwitnące, pod korzeń zrąbane. Z jękiem wali się drzewo Bez, wali się brzoza złota, zdeptany już tulepan, zaświniona polana tajemna. Z dzikim wrzaskiem, z rozdartymi usty spada z drzewa Królewska Ptaszyca Pawica — nogi do góry i bęc głową o kamień!

Co spalisz — tego już nie wrócisz; kogo zabijesz, tego też nie wrócisz. Co byś z płonącego domu wyniósł? Ja? A nie wiecie? A niby Rozpalacz! Zadałem taką zagadkę, jak to mówią, dylemma. Gdybyś wybierać miał, co byś wyciągnął: kocura czy obrazik? Ludzika czy książkę? To ci pytania! Jeszcze jak się męczył, sumował, głową kręcił, brodę targał! „Nie mogę wymyślić, trzysta lat myślę…”. Kocura, aha! Kocura — abo naukowo mówiący, kota — kopnąć trzeba, żeby jak plwocina poleciał, pod nogami się nie pętał, a swoją robotę żeby znał: łapać, co trzeba! A nie obrazik! Ludkowie?! Ludkowie są proch, śmieć, kał, dym z pieca, glina i w glinę się obrócą. Brud od nich jeno, sadło na świecę, wyczeski…

O, Książko, moje ty czyste, moje jasne, śpiewające złoto; tyś obietnica, marzenie, zew daleki…

O jawo wdzięczna, niespodziana! I znowu słyszę zew znajomy, Twoją urodą niesłychaną Znów ląd mnie kusi oddalony!

Książko! Ty jedna nie zdradzisz, nie uderzysz, nie skrzywdzisz, nie porzucisz! Cichaś — a śmiejesz się, krzyczysz, śpiewasz. Pokornaś — a zdumiewasz, wabisz, drażnisz. Małaś — a ludów w tobie bez liku; bukw jenoś garstka, a jak zechcesz, to głowę zawrócisz, zatumanisz, zamroczysz, ślozy wyciśniesz, aże dech człekowi zaprze, dusza jako płótno na wietrze załopocze, jako woda się zwełni, jako ptak zamacha skrzydłami! Abo uczucie jakie niewymowne w piersi się miota, pięśćmi wali we drzwi, we ściany: duszę się! Wypuść! A jak je nagie, bezwstydne wypuścić? Jakimi słowy odziać? Nie mamy słów, nie znamy! Jako u bestyi jakiej dzikiej — ślepowrona abo rusałki — nie mają słów, jeno głos dają! A książkę otworzysz — tam słowa cudne i lotne: O, Miasto! O, wietrze! O, śnieżne wy burze, Rozdarty na strzępy, bezdenny lazurze!

Jam tu! Jam niewinny! Jaz wami! Ja z wami! …abo żółć i smutek, i gorycz, i pustka oczy ci wysuszą i szukasz dla nich słów, a one takie: Azali nie jest świat jednaki? To samo prawo dla stuleci, Czy to chaldejskie tajne znaki Czy nieba toń, gdzie gwiazda świeci.

To mądrość prochu jest ponura; I cóż wyziera z tej mądrości? Wieczne oblicze sobowtóra: Rozpaczy, strachu, bezsilności.

Benedikt wybiegał na galeryję, patrzył na osadę, na gród, na górki jego i doliny, na ścieżki udeptane między płotami, na zaniesione śniegiem ulice: wiater wiał i miotał śniegiem, z szelestem sypało się z dachu za kołnierz. Benedikt stał z wyciągniętą szyją, kręcił głową tam i sam, wpatrywał się, co chwila mrygał oszronionymi powiekami i myślał: kto ma schowane? Kto w szmacie na piecu, w skrzyni pod wyrkiem, w jamie wykopanej, w brzozowym pudle — kto? Żeby tak wiedzieć! Przecie są, są, są! Wiem, że są, czuję, węchem czuję: są! Tylko u kogo? Mrużąc oczy, wpatrywał się w ślepy półmrok: zmierzch, zapalają się światełka w chatach; drepcą tam w dole, pospieszają ludziki, lecą-pędzą do ciepłego pieca, na ławkę i dalej do zupy swojej, rzadkiej mysiej polewki… Jakoż to świństwo jeść można, czyż to nie wstrętne? Ledwie ciemna woda — jakobyś nogi umył, taka barwa… Małe tuszki na dnie osiadły, robachami dla słoności przyprawione… Ludowe anszuła… Nikita Iwanycz tak nazywał robachy… Czy też stary żyje jeszcze? Warto by go sprawdzić… Może ma. książkę? Może da przeczytać? Nawet leczyć go nie trzeba, sam da…

A gdyby w mojej mocy to było — cały gród bym przetrząsnął: oddawać książki, trwamać! Ale teść nie pozwala, powstrzymuje: miarkuj się, zięciu, bo jak wszystkich weźmiemy do leczenia, to kto będzie pracował? Drogi czyścił, rzepę sadził, kosze plótł? Niepaństwowo do rzeczy podchodzisz: wszystko gwałtem! Wszystko na hura! Od razu! Tylko ludzi wystraszysz i rozbiegną się! Łapałeś myszy? Znasz technikę? No właśnie…

Prawda, w swoim czasie łapał. Dokarmiał. Tak. Wzbogacił się nawet na jakiś czas. A potym? Minęło wszystko, jakoby tego nie było! Z całego bogactwa same słodkie bułeczki się zostały, a i te przypalone!

Warto by nogi rozprostować. Zaszedł do zwierzyńca. Niekulturalnie… Zapach taki zwierzęcy, ciężki. Koziełki beczą. Teresio z przyjaciółmi jak zawsze w karty rżnie:

— A ja wam waleta!

— A ja go czerwońcem!

— Odjebało ci?!

— Atut, kurwa!

— Gdzie masz, kurwa, atut? Już czerwień nie bierze! Chłopaki! On oszukuje!

I jak zawsze — ani nawozu nie sprzątnęli, ani nic.

— Teresio! Chodź no tu. Zaprzęgaj się.

— Zaraz, dokończymy.

— Co znaczy zaraz? Miałeś odpoczynku dość.

— Tak, panie ładny… Baba… i jeszcze raz baba! Macie!

— Tereś!

— Mam przerwę… Bierzesz? Waleta ci dodam.

— Teresiu! — zatupał nogami Benedikt.

— No czego, czego? Rozdarł się… W saniach się płozy pogięły…

— Nie kłam! Zawsze jedno i to samo! Wkładaj walonki, przejechać się chcę. Daję ci pięć minut!

Benedikt poszedł wzdłuż klatek. Tutaj wróble. Drobny ptak, jak mysza, ale smaczny. Tylko kości dużo. Tu były słowiki. Zjedli słowiki, trzeba nowych nałapać. Ale to wiosną. Teraz się pochowały. A tu co mamy? Drzewianicę.

— Drzewianico! — zawołał Benedikt. — Wyjdź!

Nie wychodzi.

— Wyjdź, sucze nasienie!

Nie chce. Przyczłapał Terentij, uśmiechający się.

— Głośniej wołaj.

Krzyknął głośniej.

— Drze-wia-ni-cooooooooooooooo!!!

Nie wychodzi, cóż to znowu!

— Tak krzyknij, żeby kiszki pękły. To wyjdzie. Z kiszek.

Benedikt popatrzył z niedowierzaniem: rży bydlak, zadowolniony:

— Hyy! Wyście ją zjedli!

— Naprawdę? To co ty mi tutaj…

Głupie żarty… Głos sobie zerwiesz na mrozie. Benedikt obejrzał klaty. Wszystek ptak, który słabszy, w dziupli się chowa. Ślepowron nastroszył się, głowę wsadził pod skrzydło. Ptaki srajskie w stadko się zbiły, grzeją się wzajem. Cierpią! A dobrze wam tak! Będziecie wiedziały, co znaczy na głowy paskudzić! Jakiż to ptak fajdający! Nawet mięso ma gówniane, żylaste, takim to już tylko wygeneratów karmić, ludzie go nie jedzą. A w lesie żyć srajski ptak nie chce, tylko w grodzie.

W dalekiej klacie, gdzie drzewo gołe, konar też goły — nikogo nie widać. Kto tam mieszka — nie wiadomo. W dziupli siedzi. A może i nie ma nikogo: klata czysta, ani pomiotu, ani pierza. Może go zjedli.

Patrzcie, drzewianicę zjedliśmy! A on nie zauważył nawet, tak był zaczytany. Nie przyjrzał się jej jak należy. Kiedyż teraz drugą złapią? Z drzewianicą niełatwa sprawa.

— Jedziemy — pogonił go Teresio. — Marznę.

— Będziesz mi, bydlaku, jeszcze rozkazywał! Jak trzeba, to i pomarzniesz!

Kopnął gadzinę w bok, wsiadł do sań, miedźwiedzią skórą się okrył.

— Ruszaj! Galopem i z piosnką!

CZE Nikita Iwanycz, a z nim drugi Dawny, Lew Lwowicz, z dysydentów, siedzieli przy stole i pili rdzę. Widać długo już pili, bo urżnęli się nieźle: liczka mają czerwone, mruczą bzdury jakieś.

Benedikt zdjął czapkę.

— Zdrówka życzę.

— Benio? Benio! Tyżeś to?! — Nikita Iwanycz uradował się, zaczął krzątać. — Ileż to lat, ile zim! Prawda? Rok, dwa? Oszaleć można… Znacie się? Benedikt Karpow, nasz rzeźbiarz ludowy, Michał Anioł z Bożej łaski.

Lew Lwowicz popatrzył z niedowierzaniem, jakoby nie poznał, jakoby to nie on sam pomagał nieść puszkina; gębusię skrzywił:

— Zięć Madejowów?

— Ehe.

— Słyszałem, słyszałem o pańskim mezaliansie.

— Dzięki — powiedział Benedikt. Wzruszył się nawet. Słyszeli, znaczy się.

Usiadł, Dawni się posunęli. Chociaż, oczywiście, ciasno. Od ostatniego razu chatka jakoby mniejsza się zrobiła. Świeczka dymi, łój kapie, cienie pląsają. Ściany zakopcone. Na stole też nędza; dzban, kubki i talerek grochu. Nalali Benediktowi.

— No i cóż tam? Jak ci się wiedzie? Pomyśl tylko… A my tu siedzimy, pijemy… Rozmawiamy o życiu… O dawnych czasach… To znaczy oczywiście o przyszłych także… O naszym Puszkinie… Jakeśmy go rzeźbili, co? Jak wznosili! Co za wydarzenie! Epokowe! Odbudowa świątyni! Historyczna data! Teraz znowu jest z nami. A przecież Puszkin, Beniu, Puszkin, to nasze wszystko! Wszystko! Pomyśl o tym, zapamiętaj i przyswój sobie… Ale widzisz, co za przykrość… On już konserwacji wymaga…

— Czego wymaga? — podniósł się Benedikt.

— Naprawić, naprawić go trzeba! Deszcze, śnieg, ptaki… Żeby tak był kamienny! O brązie już nie mówię, na brąz trzeba jeszcze poczekać… A pozatym: jakie dzikusy z tych ludzi! Chodzą do niego, sznury rozwieszają i suszą bieliznę na piewcy wolności! Spodnią, poszewki — dzicz!

— Samiście chcieli, żeby wydeptały ścieżki doń miliony ludzkich stóp, Nikito Iwanyczu! A teraz się uskarżacie!

— Ach, Boże mój… Beniu, przecież to przenośnia…

— Dobra, przeniesiemy, dokąd chcecie. Rabów przypędzę. Sańmi też można.

— O, Jezu Chryste, królowo niebieska…

— Potrzebny jest kserograf… — rzekł ponury Lew Lwowicz.

— Nie dalej jak sto lat temu mówiliście, że potrzebny jest faks. Że Zachód nam pomoże — to z kolei Nikita Iwanycz.

— Słusznie, ale cały szkopuł w tym…

— Szkopuł w tym, że nie ma Zachodu.

— Co znaczy nie ma? — Rozeźlił się Lew Lwowicz. — Zachód jest zawsze.

— Ale nam nic na ten temat nie wiadomo.

— O, przepraszam bardzo! My wiemy. To oni nic o nas nie wiedzą.

— Dla pana to nowość?

Lew Lwowicz zrobił się jeszcze bardziej ponury; stukał palicem o stół.

— Teraz najważniejsza rzecz to ksero.

— Ale dlaczego, dlaczego?!

— Dlatego, że powiedziane jest: płódźcie i rozmnażajcie się! — Lew Lwowicz podniósł długi palic. — Rozmnażajcie się!

— No, niech będzie — rzekł Nikita Iwanycz. — Powiedzmy, że pan ma faks i ksero. W obecnych warunkach. Załóżmy. Chociaż to nieprawdopodobne. Co by pan z nimi robił? Jak zamierza pan walczyć faksem o wolność? Co?

— No wie pan? Ależ bardzo prosto. Biorę album Drera. Na przykład. Czarno-biały, ale to nieważne. Biorę kserograf, robię kopię. Rozmnażam. Biorę faks, posyłam kopię na Zachód. Tam patrzą: cóż to znowu? Ich dziedzictwo kulturalne. Wysyłają do mnie faks: zwróćcie nam w tej chwili nasze dziedzictwo! A ja im: przyjdźcie i weźcie. Jest wasze. Ma pan i kontakty międzynarodowe, i rozmowy dyplomatyczne, i wszystko, co potrzeba! Kawę, drogi jezdne. Niech pan sobie przypomni, Nikito Iwanyczu… Koszule ze spinkami. Konferencje…

— Konfrontacje…

— Ryż długoziarnisty w ramach pomocy humanitarnej…

— Porno wideo…

— Dżinsy…

— Terroryści…

— Koniecznie. Skargi do ONZ. Głodówki protestacyjne. Międzynarodowy Trybunał w Hadze.

— Nie ma Hagi.

Lew Lwowicz mocno pokręcił głową, aże nawet płomień świecy się zachwiał:

— Nie dobijajcie mnie, Nikito Iwanyczu. Nie mówcie takich strasznych rzeczy. To gorsze niż apokalipsa.

— Nie ma Hagi, kochany. I nie było.

Lew Lwowicz zapłakał pijackimi ślozami, walnął kułakiem w stół, aże groszek podskoczył na talerku:

— Nieprawda! Nie wierzę! Zachód nam pomoże!

— Sami powinniśmy, własnymi siłami!

— Nie po raz pierwszy dostrzegam u pana nastroje nacjonalistyczne! Jest pan słowianofilem!

— Wie pan, ja…

— Słowianofil, słowianofil! Proszę nie zaprzeczać!

— Marzy mi się odrodzenie duchowe!

— Potrzebny jest samizdat.

— Lwie Lwowiczu! Ależ samizdat i tak u nas kwitnie. Pan przecież sam w swoim czasie zapewniał, że to podstawa. I proszę — żadnego życia duchowego. To znaczy, że nie o to chodzi.

Benedikt odkaszlnął:

— Ja mam życie duchowe.

— W jakim sensie?

— Nie jem myszy.

— No i?

— Nie biorę do gęby. Tylko drób. Mięso. Czasem pierożek. Bliny. Grzybale oczywiście. Słowika mareszal w klare, skrzypy po sabaudzku. Pasztet z gilów. Parfe ze świetlaków a la lionez. A potym syr i owoce. Tyle.

Dawni milczeli i wytrzeszczali na niego oczy

— A cygaro? — wyszczerzył w końcu zęby Lew Lwowicz.

— Na cygara przechodzimy do drugiej izby. Do pieca. Moja teściowa, Fiewronia, przy stole nie pozwala palić.

— Pamiętam Chawronię — zauważył Lew Lwowicz. — Tatusia jej pamiętam. Debil. I dziadka. Też był debil. Pradziadek — to samo.

— Wszystko się zgadza — potwierdził Benedikt. — Wieldze starego rodu, z Francuzów.

— Płodzili i rozmnażali się — zachichotał pijany Nikita Iwanycz. — Ma pan! Co? Lwie Lwowiczu!

— No a pan ma swoje odrodzenie duchowe, Nikito Iwanyczu! Nalali rdzy.

— No dobra… Za powrót do źródeł, Lwie Lwowiczu!

— Za wolność naszą i waszą!

Wypili. Benedikt też wypił.

— Skąd to się bierze? — powiedział Nikita Iwanycz. — Dlaczego wszystko u nas mutuje, dosłownie wszystko! Mało że ludzie, ale język, pojęcia, znaczenie! Co? Rosja! Wszystko wywrócone na nice!

— Nie wszystko — zaoponował Benedikt. — Jak człowiek syr zje, to tak. Zaraz mu we wątpiach mutuje i się wywraca. Ale jak pierożek — to nie… Nikito Iwanyczu! Ja tu do was z podarkiem.

Poszperał za pazuchą i wyjął, zawiniętą w czystą szmatkę, „Abrakadabrę” — szkoda mu było jej, aże się serce ściskało, ale przecie nie można z pustymi rękami.

— Proszę. To dla was. Książka.

Nikita Iwanycz zdumiał się, a Lew Lwowicz zaniepokoił.

— To prowokacjal… Nikito Iwanyczu!

— To wiersz — sprostował Benedikt. — Tutaj jest wszystko o naszym życiu wierszem napisane. Wy tu się spieracie, tylko patrzeć, jak się pobijecie — to lepiej przeczytajcie. Ja się na pamięć nauczyłem. — Benedikt wbił oczy w ciemną powałę, tak zawsze łatwiej się przypomina, nic nie odwraca uwagi. — „Świnka zniosła dwa jajeczka, przepióreczka rodzi byczka, abra, babra, szwabra, dabra…”.

— Wystarczy — poprosił Lew Lwowicz.

— Sami wolicie? Ja też raczej sam, po cichu… Żeby nikt nie przeszkadzał… Komputu sobie naleję i czytam!

— Skąd to masz? — zaciekawił się Nikita Iwanycz.

Benedikt uczynił nieokreślony ruch: szczęki wysunął na przód, usta zwarł jakoby do pocałunku, brwi podniósł wyżej, ile skóra mu pozwalała, i okiem zezował na ramię; rękami też poruszał tam i sam.

— Mam… no, mam. W ogóle to u nas jest duża biblioteka. Nalali jeszcze rdzy; Dawni nie patrzyli na Benedikta, a i na siebie nie patrzyli, tylko w stół.

— Dział prohibitów — powiedział Lew Lwowicz.

— Skarbnica duchowa — poprawił Nikita Iwanycz.

— Ale ja już wszystko przeczytałem — powiedział Benedikt. — I właśnie… mam prośbę. Może u was znajdzie się co do poczytania, co? Ja ostrożnie, nie zaplamię ani nic. Dbam o książki.

— Nie mam książek — odrzekł Nikita Iwanycz.

Prawdę mówi, że nie ma, czy kłamie?

— Mogę dać swoje na jakiś czas… jakoby na wymianę… Jeśli wy ostrożnie… Owińcie tam w cokolwiek… szmatkę, gałgan jaki… Dobre mam książki, ani Choroby od nich, ani nic…

— Wymiana międzybiblioteczna z Lewiatanem… — powiedział Lew Lwowicz. — Ja bym w to nie wchodził.

— Jest pan na etapie konspiracji… A gdzież się podział pański demokratyzm?

— Nie wolno kolaborować z totalitarnym reżimem…

Benedikt odczekał, aż Dawni zakończą swoją pekińszczyznę.

— To jak, Nikito Iwanyczu?

Nikita Iwanycz rękami dał znak, że nie słyszał. Jeszcze nalał piwa. Łyknęli zdrowo…

— Mam ciekawe — kusił Benedikt. — O babach, o przyrodzie… Nauka też jest… o wszystkim piszą… A wy o swobodzie mówicie, to tam i o swobodzie też jest, o czym się chce. Uczą, jak robić swobodę. Przynieść? Ale żeby ostrożnie.

— No? — zainteresował się Lew Lwowicz. — Czyja to książka?

— Moja.

— Autor, jaki autor?

Benedikt pomyślał.

— Teraz nie opamiętam. Na „Be” jakoś…

— Nie Bukowski?

— Nie…

— Może Bakunin?

— Nie, nie… Nie przerywajcie… Mam! Borisowa „Robótki na drutach”. Tak! „Robimy dwie pętelki, dla większej swobody nie zaciągając ich jednak zbyt mocno. Przekładamy na prawy drut…”.

— Druty i pętelki to nam zawsze dobrze wychodziły… — wyszczerzył zęby Lew Lwowicz.

— Mogę przywieźć? Chcecie? — podniósł się Benedikt.

— Nie warto, młodzieńcze.

Benedikt chciał być chytry. Jemu samemu „Robótki…” nie bardzo się podobały — essej był nudnawy, ale myślał, że może dla Dawnych się nada, kto ich tam wie. Sam najbardziej lubił „W objęciach”. Nakurzyli, aże oddychać nie można. Benedikt już i tak wstał, tedy popchnął drzwi — żeby wpuścić trochę powietrza, wiatru. A też i Teresia doglądnąć, czy swywoli jakiej się nie dopuścił, nie wlazł aby na sanie — tam przecie skóra miedźwiedzia, a to bydlę potrafi niekiedy wleźć pod nią, żeby się zagrzać. Potym wietrz ją, bracie! Smród od wygenerata okropny: nawóz, siano, nogi niemyte. Nie, nie wlazł, ale co robi: stanął na nogi, walonek z ręki zdjął i na słupie, gdzie „Brama Nikicka” napisane, wydrapuje brzydkie słowo.

— Tereś! — warknął. — Ty włochaty śmierdzielu! Wszystko widzę!

Tamten w tejże chwili czmychnął z powrotem, znowu na czworakach stanął, jakoby nic specyjalnego nie zrobił, tylko nogę zadarł na słup: a niby co takiego robię? Po prostu wypróżniam się jak należy. Szczę.

— Bydlę…

Nikita Iwanycz wyjrzał zza ramienia Benedikta.

— Benio! No i czegóż nie zaprosisz kolegi do domu? Boże mój, w taki mróz!

— Kollegi?! Nikito Iwanyczu! Toż to wygenerat! Co wyście, wygenerata nie widzieli?!

Lew Lwowicz, który jakoś nie polubił Benedikta, spojrzenia rzucał pogardliwe i usta miał skrzywione na bok — też podniósł się zza stołu, stanął za plecami Rozpalacza i patrzył. Mruknął: „Coś potwornego, taki wyzysk”…

— Do domu trzeba go zaprosić! To nieludzkie!

— Przecie to nie człowiek! Człowiek walonków na rękach nie nosi!

— Szerzej trzeba spojrzeć! I on jest częścią narodu! — pouczał go Lew Lwowicz.

— Nie będziemy spierać się o definicje… — stary owijał szyję szalikiem.

— A my czym jesteśmy? Dwunogi nieopierzone, mowa artykułowana… Puśćcie mnie, pójdę go zaprosić… Jak się nazywa?

— Wabi się Teresio.

— No przecież nie mogę tak się zwracać do dorosłego… Po ojcu jak?

— Piotrowicz… Nie szalejcie, bójcie się Boga, Nikito Iwanyczu! Wygenerata do chaty! Zaplugawi wszystko! Stójcie!

— Terentiju Piotrowiczu! — Rozpalacz nachylił się nad zaspą. — Pan będzie łaskaw! Prosimy do chaty! Do stołu, zagrzać się!

Zbzikowani Dawni wyprzęgli wygenerata, zdjęli zeń hołoblę i zaprowadzili do chaty. Benedikt splunął.

— Pan pozwoli, że pomogę… A pańskie lejce… Proszę powiesić na gwoździu…

— Skórę zwiną! Skóra bez nadzoru! — rzucił się do sań Benedikt, i w samą porę, bo dwóch ludków już zwijało miedźwiedzią skórę, ładowali ją na barki, a i każdy by tak zrobił: co ma się na ulicy takie dobro poniewierać! Kiedy zobaczyli Benedikta, rzucili się ze zdobyczą w boczną uliczkę. Dognał ich, pobił, odebrał skórę i wraca zasapany. Uuuch, ci złodzieje!

— przyszłeś do domu, a tu wszystko z kulturą, podłogi polskim lakierem powleczone! — sierdził się pijany Tereś. — Buty zdjąłeś i od razu w kapcie, w telewizji jazda figurowa, Irina Rodnina! Podwójny tułup… Śpiewa Maja Krystalińska. I co, przeszkadzała ci?

— Ja… — protestował Lew Lwowicz.

— Ja, ja! Ciągle „ja”! „Ja” to ostatnia litera w alfabecie! Rozbisurmanili się za Kuźmicza, niech się sławi imię jego! Wszystkich rozpuścił, leleput w mordę kopany! Książki czytają, mądrzy się wszyscy zrobili! Za Sergieicza by nie śmieli!

— Ależ kochany panie!.. Za pozwoleniem! — wołali jeden przez drugiego Lew Lwowicz i Nikita Iwanycz. — Za Sergieja Sergieicza panowało absolutne bezprawie! Podeptane prawa jednostki! Areszty w biały dzień! Zapomniał pan, że zabronili gromadzić się więcej niż trzem osobom? Na ulicy nie wolno było ani śpiewać, ani palić rdzy! Godzina milicyjna! A co było, kiedy się człowiek spóźnił na przeliczenie?! A jak się kazali ubierać?

— Za Sergieicza był porządek! Domy odbudowali! Płoty odnowili! Nigdy nie wstrzymywali wydawania ze Składu! Kartki były na święta, ja miałem talon piątej kategorii i pocztówkę z życzeniami od komitetu!

— Wszystko się panu myli, pocztówki były przed Wybuchem! Ale niech pan sobie przypomni: jeszcze jakichś czterdzieści lat temu zabraniano prywatnego łapania myszy!

— … Spółdzielcze w Siłbow… w Swibłowie — Teresiowi zaplątał się język. — Pięć minut drogi od metra. Tereny zielone, zrozumiałeś? Bo ja nie jestem żaden rabinowicz, żeby mieszkać w centrum!.. Mieli rację, że was wszystkich zamykali!

— Chwileczkę… mówimy przecież o Sergieju Sergieiczu!..

— …okulary nasadzą i się mądrzą! Nie pozwolę… Pienią się jak pokrzywa! Gazrurką ich… Nie trzęś brodą! Mosiek! Mosiek jesteś! Państwo ci procent wyznaczyło, górną granicę, i tego masz nie przekraczać! Jop twoju mać!.. A nie przed cudzoziemcami ogonem merdać…

— Ale…

— Rozmnożyli się, kurna! Dwa precenty — tyle was ma być! Żeby ludziom pracy nie być ciężarem! Kto zjadł całe mięso? Epsztajny! Co?! Cukruście nam skąpili, a my bimber z przecieru pomidorowego mamy pędzić, tak? Hitler jesteś. Zyrinowskiego na ciebie mało!

— Ale…

— …synowi garnitur modry z wystej czeł… z czystej weł…! A ty Reganowi chciałeś sprzedać Wyspy Kurylskie! Ani piędzi!

— Terentiju Piotrowiczu!

— Powiedziałem: ani piędzi! Kuryli nie oddamy… A swoje słupy możesz sobie wsadzić do dupy! Muzeum z państwa robią, pasożyty! Benzyną was wszystkich… I zapałką! I wasz pppparlament, i książki, i akademika Ssssacharowa! I…

— A masz, bydlaku! — purpurowy Lew Lwowicz walnął go znienacka na odlew. — Andrieja Dmitrycza zostaw w spokoju!!

Nijakiego Andrieja Dmitrycza w chacie nie było; tak to bywa, kiedy człek za dużo wypije: w oczach wszystko mu się dwoi, a z kątów figury niewiadome abo gęby patrzą; mrugnie — i nie masz ich.

Najwyższy Rozpalacz też wykrzykiwał.

— Łajdak! Precz stąd!

— Ręce precz! — szalał Tereś, broniąc się mechatymi łokciami. — Rosjanina bijąąą!

— Bandyta! Chuligan! Wiązać go!

Zwalili stół, dzban się poturlał; Benedikt też się rzucił, pomagał wiązać lejcami pijane bydlę; związali Teresia, wyrzucili na dwór i jeszcze kopnęli na ostatek.

— … w Swibłowie mieszarka chromowana stała! — dobiegało z zamieci. — A u was, pedałów, wszystko chuja warte!

Jeśli ten jest spokojny, to jakiż musi być Potap?

Загрузка...