I KRÓTKIE

Nie oszukał nas Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego: akuratnie w tydzień po najjaśniejszych swoich odwiedzinach raczył wydać Ukaz i po wszystkich Chatach Pracy ten Ukaz rozdali do przepisywania i rozmnożenia; dostało się przepisywanie i Benediktowi.

Szakal Demianycz wszystkich zebrał i ogłosił — jakobyśmy sami nie wiedzieli — że państwowe postanowienie winno być w czasie jak najkrótszym dostępne wszystkim ludkom i dlatego szybko i kraśnymi zawijasami ten Ukaz przepisać trzeba, i na każdym rogu, gdzie tarcz jest, przybić kopiję.

UKAZ

Ja, Fiodor Kuźmicz Kabłukow, niech się sławi imię moje, Najwyższy Basza, obym żył długo, Sekrytarz i Akademik i Bohatyr i Żeglarz i Cieśla, iżem jest w nieustannym o ludzi frasunku, przykazuję:

— Nowy Rok Święto Świętować

— Ono święto żeby świętowało się Pierwszego Marca jako Majowy od Roboty Wolny

— Też od roboty wolne być ma

— Znaczy się nikt do roboty nie pójdzie, macie pić-hulać, robić co chcecie, byle z umiarem a nie tak jak niektóry raz bywa że burdy wyczyniacie i wszystko popalicie a potym tylko popiół rozgrzebuj

— Ono Święto Nowy Rok świętować tak: Zrąbać w boru drzewo nieduże rozłożyste, żeby do chaty wlazło, a kto chce to i na dworze. Wetknąć ono drzewo w podłogę abo gdzie przyjdzie, żeby się trzymało, a na gałązki powieszać wszelakiego dobra, co tam kto ma. Można nitki kraszone kręcone abo nie, można orzechy, świetlaki abo czego nie szkoda, co się w domu poniewiera wszelki śmieć po kątach zawsze bywa inszy raz się przyda. Silnie tam przywiążcie żeby nie upadło sami wiecie

— Świeczki też żapalcie żeby jasno było i wesoło

— Wszelkiego co smakowite nawarzcie napieczcie, nie żałować, wszystko jedno, rychło wiosna w lesie, wszystkiego pełno narośnie

— Gości zaproście sąsiadów, krewnych, wszystkich ugośćcie niczego nie żałujcie, nie objedzą was a sami też jeść będziecie

— Na dudkach grajcie kto potrafiący, na kołatkach, można w prysiudy kto ma nogi w porządku

— Na siebie szatki ładne wdziać, wypindrzyć się, do włosów też powtykajcie co tam popadnie

— Może komu pomyć się przyjdzie ochota to każę łaźnie otworzyć o dziennej porze proszę przychodźcie myjcie się tylko drwa ze sobą przynieście bo dla wszystkich nie nastarczysz

— Ciekawie będzie sami zobaczycie.

Kabłukow

Benedikt przepisał Ukaz cztery razy, oddał korę Oleńce, żeby litery ukrasiła — plecionymi wstążki, ptaszki i kwiatki, boć to sprawa poważna abo, jak powiada Szakal, doniosła, sam zasię pojaśniał i rozradował się. I reszta ludków, którzy w chacie pracowali, też pojaśniała i jakoby się wyprostowała. A jakże się nie radować: wiosna rychło! Wiosna! Kto jej nie lubi! Najbardziej zabidzony, parszywy ludzik na wiosnę się poprawia, dobrzeje, na coś tam swojego nadzieję ma.

Przeleżysz całą zimę na piecu, w kopciu i łupinach, i nie zdejmujący łapci, i nie myjący się, nie czeszący, już i noga w brudzie całkiem jak walonek, jeno się dziwować samemu abo sąsiadom pokazywać; już i broda cała w kołtunach i gniazdach, że tylko myszy zapraszaj; już i oczka ci łuską porosły, że palcami rozwieraj i przytrzymuj, bo się zamkną. A jak wiosna przyjdzie, wypełznie taki rankiem, wiosną, znaczy się, na dwór, za potrzebą abo tylko tak, powieje nagle wiater mocny i słodki, jakoby gdzie za rogiem kwiaty przenieśli, jakoby dziewuszka jaka westchnęła, jakoby szedł ktoś niewidzialny i przy furtce twej się zatrzymał, a siurpryzy przyniósł — stoi chłop zaśmiardły i zastygł, i jakoby słuchał, i uszom swoim nie wierzył: zali w samej rzeczy…? Stoi, oczy zmartwiały, broda dzwoni jako rdza na wietrze, jako dzwonki małe; gębę rozwarł, a zamknąć zapomniał; jak złapał się za portki, tak i zastygł, i od nóg już na śniegu dwa kręgi czarne odtajały, już i srajski ptak mu na włosy napaskudził, a on stoi bezgrzeszny, pierwszym wiatrem omyty, w złotym blasku, a cienie sine, a sopelki błyszczą i na wyścigi pracują: kap, kap, kap, kap! tyń, tyń! Stoi, dopóki sąsiad abo spółpracownik nań nie zawoła, mimo idący: „Eduard, czego tak sterczysz? Zadławiłeś się czym?” — i rozśmieje się tak ładnie, miło, wiosennie.

Pierwszy Marca — to już całkiem prędko. Tuż-tuż. Co prawda, mrozy jeszcze po nocach niemałe, jeszcze czekać zamieci, jeszcze nieraz przyjdzie śnieg rozgrzebywać, przedeptywać ścieżynkę do chaty na nowo abo i przejezdne drogi oczyszczać łopatami, jeśli wypadnie twoja koleja na drogową powinność — a mimo to lżej, już koniec widoczny, już i dni dłuższe niby się porobiły.

Zima ze złością fuka, Bo już minęła jej pora. Wiosna do okna stuka: Fora, zimo, ze dwora!

Prawda. Tak właśnie jest. Teraz trzeba drzewo w lesie pobrać, jak przykazał Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, i obmotać czym: co tam u kogo się poniewiera. Ludkowie w przerwie obiadowej rozprawiają: co. Przejęci wielce.

Ksenia sierotka rozprawia:

— Mam dwa orzechy i nitek pięć arszynów schowane w schowanku. Konstantin Leonticz marzy:

— Ja z kory brzozowej powystrzygam festonów i kółeczek i girlandy zrobię symmetryczne.

Warwara Łukiniszna:

— Mnie się tak widzi: na sam wierzchołek — świetlak, a niżej wszędzie korale, korale spiralami.

— A z czego te korale?

— No jak…? Można kuleczki z gliny utoczyć i na nitkę.

— Z gliny? Zimą?

Pośmiali się.

— Nieźle by było groszku nanizać, jeśli kto ma w zapasie.

— Tak, groszku by nieźle było. Popatrzysz się i zjesz. Jeszcze się napatrzyłeś — to znowu zjesz.

— Może na święto ze Składu co wydadzą.

— Uważaj, bo dadzą. Akurat! Sami potrzebują.

— Ludkowie! A może co u Pekińczyków wymienić na plecione kobiałki?

— A co mielibyśmy wymieniać? Przed wiosną wszystko do czysta wyjedzone.

— To zależy u kogo.

— A wy, Oleńko, czym ukrasić zamyślacie?

Oleńka jak zawsze zarumieniła się i zacukała.

— My? My — cóż… My — tak… Jakoś… Coś…

Rozczulił się Benedikt. Zaczął wystawiać sobie, jak to Oleńka w nowej kacabajce i w sarafanie z pięknymi rękawami siedzi przy jakowymś stole bogatym, to zwrok na stół opuści, to na niego, Benedikta, popatruje, to na świeczki zapalone zerka, a od tych świeczek oczęta jej błyszczą i mienią się, a rumieniec pała na cały polik. I przedział we włosach jasnych ma czysty, równy, mleczny jako to Wrzeciono na nocnym niebie. Na czole ma taśmę plecioną-kraszoną, a na tej taśmie chwieją się ozdóbki, wisiorki: z boku na skroniach kółeczka, a pośrodku kamuszek niebieściutki, mętny jako śloza. Na szyjce też kamuszki na nitkę nanizane, zawiązane na fest pod samym podbródkiem, a podbródek bielutki taki, a pośrodku niego dołeczek. I tak siedzi gdzieś, jako ono drzewko noworoczne wystrojona, wypindrzona, niby nie drgnie, a popatruje…

A insza Oleńka — ta, co tutaj, w Chacie Pracy, rysuje obraziki i język wysuwa — jest prostsza i gębusią, i ubraniem, i zwyczajmi. A mimo wszystko i jedna, i druga to ta sama Oleńka i jak to ona się Benediktowi w głowie rozdwaja, jak to się zwiduje-rysuje — to nie jest do pojęcia.

Niby od zwyczajnej Oleńki senny obraz jakiś się oddzielał, przed oczami wisi jako mara, jak omam, jako czarodziejstwo jakie. Nie do pojęcia… Zwyczajną Oleńkę starym zwyczajem nawet łokciem w bok szturchnąć można i żarcik jej jakiś powiedzieć abo psikusa wypłatać: kiedy ona tam rysuje, wziąć, podkraść się i przywiązać za kosę do taburetu, do nóżki. Kosę ma do podłogi, więc to nietrudne. Wstanie i do potrzebnej komórki wyjdzie abo na obiad — a taburet za nią jak nie zadudni! Krotochwila ucieszna, tyle razy już próbowali.

A z drugą Oleńką, z czarownym widzeniem, takich psikusów się nie zrobi, kułakiem pod żebra nie szturchniesz, a co z nią robić potrzeba — nie wiadomo. Tylko że z głowy wyjść nie chce. A widzenie to wszędzie się narzuca — niekiedy na ulicy, osobliwie pod wieczór, kiedy po ciemku do domu leziesz, i w chacie… Tak właśnie się przedstawia: otwierasz drzwi zgrubiałe, wchodzisz do środka — a tam w zadymionym, ciepłym powietrzu, pośród tych wszystkich zapachów, wyziewów: blinów smażonych, kwaśnej mokrej sierści, dusznego popiołu, jeszcze czegoś powszedniego, domowego — pośrodku tego wszystkiego niby świecenie słabe, niby poświata jaka — w tym powietrzu Oleńka ustrojona stoi jako ten bałwan nieruchoma, mocno koralami omotana, na mleczny przedział rozczesana, tylko oczy jej pobłyskują, rzęsy drżą, a w oczach tajemnica i sine płomyki świec się kołyszą.

A to ci… Nie, nie uwolnisz się.

Ludkowie pewnie będą Nowy Rok świętować, biesiadować i pląsać, a u Benedikta w chacie, okrom starych skarpet, nic nie ma. A i prosić gości, częstować — turbacyja spora. Czymże ich karmić? Wiosna to pora najbardziej głodna. Benedikt przed wiosną zawsze chudł, aże mu żebra wystawały. Cały dzień w pracy, nawet latem — od rana w polu, zapasy szykować. Zmordujesz się tak, aże patyczek pisarski z palców się wyślizguje. Ręce drżą i pismo krzywe. Dlatego też latem skrybowie urlop dostają, bo jacy z nich, do cholery, pracownicy. Latem skryba jest jako zwyczajny ludzik: kosę na ramię i w pola, na łąki, chlebiodę kosić, skrzypy. Snopy wiązać. Powiązałeś — dźwigaj do szopy. I znowu, i jeszcze, i na powrót, i jeszcze raz, i biegiem, biegiem — a kiedy wyjdziesz, to sąsiedzi abo kto obcy niezawodnie parę snopków muszą zwędzić, jeden z pola, drugi prosto z szopy. Ale nic to: oni mi ukradną, a ja, rozeźliwszy się, ukradnę im, ci — tamtym, tamci — siamtym, jako po kręgu, żeby sprawiedliwość była. Niby każdy każdego okradł, a każdy swoje ma. Mniej więcej. To jest, jak powiada Nikita Iwanycz, żywiołowa redystrybucyja własności osobistej. Pewnie i tak.

Bo staruszek kiedyś, jak jeszcze mateczka żyła, zachodził i rozprawiał, i Benedikta chciał uczyć rozmaitych deliberacyj: „Niech pan myśli sam, młody człowieku, niech pan rusza własną głową! Nie lepiej by to było bez — pyta się — złodziejstwa? Ile byście — powiada — czasu i sił zaoszczędzili! O ileż by mniej szkód w osadzie było!”. I przedkłada, i wyjaśnia, a mateczka od razu głową kiwa: „Ja — powiada — zawsze synowi to samo mówię, wykładam ALIMENTARNE zasady MOLARNOŚCI. Ale — powiada — na razie bez skutku”.

Molarność — pewnie, że to dobra rzecz, nikt nie przeczy. Ale dobro dobrem, a dobrego w nim nie za wiele. Poza molarnością jest jeszcze dużo rzeczy w życiu. Zależy jak spojrzeć.

Gdyby mojego dobra ludkowie nie kradli, pewnie, to molarność. Spokojniej by było na duszy.

Ale z drugiej strony… No, powiedzmy, że ludzik nakosił skrzypów, tak? Teraz musi je nosić do chaty, a tutaj ja mimo niego idę i mrygam. On, jasna rzecz, trwoży się, snopy przykrywa, ode mnie odgradza, gęba mu się robi niespokojna, jakoby niechętna, brwi nastroszy i spojrzenia spod nich rzuca. Jak widzę coś takiego, to ani chybi stanę obok, nogi rozstawię, gębę rozewrę i dalej żarty sobie stroić: „Cóż to, Demianie? O dobro się boisz? Co? Frasujesz się? Ano, bój się, bój! Bo to, Demianie, sprawa taka: odwróć no się tylko, Demianie! No? Co? Swojego ci żal? Ha!”.

A ludzik i tupie, i miota się, i z nogi na nogę przestępuje abo i warczy na ciebie: „Czegoś się przyczepił, sobako! Poszedł! Bo cię kopnę!”. A dla mnie sama radość. Odejdę na bok, o płot się oprę, a cięgiem popatruję i pomryguję, aluzyję robiący, i cięgiem ludzika niepokoję. Jeśli nie ma czasu, to splunie, zabierze wiązek, ile może, i ciągnie, wlecze abo dźwiga na plecach, jeśli zdrowie mu pozwala, a przy tym się ogląda: „Co tam ja, nie zepsułem czego? Nie zabrałem, nie schowałem? Nie wypaskudziłem się czasem na jego plony? Nie nasmarkałem na dobro? Bo mogę!”.

Co śmiechu! Co uciechy! Takiemu niespokojnemu choćby jeden stosik koniecznie zwinąć trzeba.

A jeśli ja mu molarność zrobię, to uciechy nie będzie żadnej. I co wtedy: idź mimo nasępiony, jakobyś od rana nie jadł? Ani patrzeć na cudze dobro, ani nawet marzyć nie śmiej? To męka! Zaprawdę, męka-udręka. Przecie oko jakie jest — samo na bok zjeżdża, na cudzym się zatrzymuje, niektóry raz aże na wierzch wyłazi. Bo nogi to się może i plączą, ale przejdą mimo, a oko wprost się przykleja, a za nim cała głowa na szyi się wykręca i od razu myśl jako o słup, jak o ścianę jaką się opiera: psiakryda, żeby to moje było! Oj, żeby tak! To ja bym! Ach, jak bym! Ślina, jasna rzecz, z gęby się toczy, aże na brodę naleci. Palce same się ruszają, jakoby coś łapały. W piersi świerzbi. I jakoby ktoś do ucha szeptał: „Bierz! Co tam! Nikt nie widzi!”.

No więc, napociwszy się, natrudziwszy i żartów nastroiwszy, jadalnego co sobie na zimę nazbierasz. A do wiosny wszystko zjesz. Tak że abo idź, ludziku, do Chaty Stołowej świństwo zjadać, abo zadowolnij się jadłem duchowym.

Tako o książkach zawsze mówią: strawa duchowa. Prawdać to, zaczytasz się — i jakoby w brzuchu mniej burczało. Osobliwie, jeśli palisz, czytający. Pewnie, różne książki się trafiają. Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, trudzi się bezustannie. To bajki, to wiersze, to powieść, to kreminał abo nuwelę, abo jaki essej, a przeszłego roku raczył Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, napisać szopenhałera, to jakoby powiadanie takie, tylko za cholerę nie zrozumiesz. Długie takie, kruca, najmniej trzy miesiące w dziesiątkę je przepisywali, to się i umęczyli. Konstantin Leonticz chwalił się, że wszystko zrozumiał — no, ale ten to zawsze się chwali. Śmiali się wszyscy. „Co, kochaneczku, zrozumiałeś? To powiedz, o czym to: kto gdzie poszedł, kogo zobaczył, z kim figle-migle robił, i kogo zabili? Aha? Nie wiesz? Cha, cha, cha!”. Nazywało się toto „Świat jako wola i wystawienie”; dobry tytuł, nęcący. Przecie zawsze człek sobie coś wystawia, osobliwie, kiedy spać legnie; siermięgę pod siebie podetka, żeby nie wiało, głowę szmatą okryje, jedną nogę podwinie, drugą wyciągnie, kułak pode głowę abo łokieć. Potym pokręci się, poduszkę na zimną stronę obróci, na powrót siermięgę podetka, jeśli zlazł, powierci się, powierci — i zasypia.

A wtedy sobie coś wystawia.

No więc raz Oleńkę wystawisz sobie wystrojoną, białą, nieruchomą, aże w dołku zassie; to znowu wystawisz sobie, jak z babą żartujesz abo z dziewuchą jaką ładną, ty ją łaps, a ona dawaj piszczeć, i obojgu wesoło. To jakobyś ulicą szedł i coś cennego znalazł: kaletę z blaszkami abo koszyk z jadłem. A niekiedy rozmarzysz się, że poszedłeś tam, kędy ludzie nie chodzili: po ścieżynce do lasu, na wschód i dalej, na łąki, i jeszcze dalej, kędy znowu las nieznany, kędy ruczaje szemrzą jasne, kędy drzewo brzoza złote gałęzie w ruczajach moczy jako nici długie, jakoby włosy dziewczęce, co na słońcu błyszczą — omywa i suszy na ciepłym wietrze; a pod brzozą murawa zielona, paprot wystrzygany, żuki z sinym odcieniem, a ot i kwiat makowy — zerwiesz go, wdechniesz, a on sen sprowadzi. I dźwięk daleki w uszach słychać, i jakoby obłoki jakie w piersi płynęły, a ty jakobyś na górze stał i drogi z onej góry widział białe, poplątane, a słońce świeci, igra, oszukuje, oślepia, patrzeć przeszkadza i jakoby w dali co błyszczało — czy to Morze-Łocean, o którym w piosnkach bają? Czy też wyspy na morzu czarodziejskie, z białymi grody, ogrody, baszty? Czy królestwo obce utracone? Czy życie insze?

Tak to sobie wystawiasz, wystawiasz, i w końcu zaśniesz.

Tylko że o niczym takim Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, w szopenhałerze swoim nie pisze — a już szczerze mówiący, nudziarstwo takie, że Panie Boże odpuść. Ale ludzie tak czy siak wszystko rozkupili, a lepiej powiedzieć — wymienili, i teraz ktoś gdzieś to dzieło pewnikiem czyta, i pluje sobie w brodę. Tak w ogóle to ludzie książki czytać lubią, w dzień wolny na targowicy zawsze można myszy na książki wymieniać. Mali baszowie na targowicę wychodzą, państwowe kramy wzdłuż płotu rozstawiają, brzozowe książki wykładają, i w każdą jest wetknięty cennik, abo inaczej zakładka: żeby wiedzieć, po czemu towar. A ceny są rozmaite: pięć myszy, dziesięć, dwadzieścia, a które osobliwie wciągają abo z obrazikami, te i do pięćdziesięciu dochodzą. Ludkowie tłoczą się, pytają o cenę, naradzają się: brać, nie brać, i co to za książka, i o czym, i czy dużo obrazików. A zaglądać nie wolno: najsampierw płać, a potym zaglądaj sobie, ile chcesz. Mali baszowie na mrozie walonkami przytupują, rękawicami klepią, towar chwalący:

— Nowość, nowość, komu nowość! „Wieczny zew”, momumentalna powieść!

— Komu „Podstawy rachunku różniczkowego”, broszura pupularna, bardzo ciekawa!

A niektóry i ręce do gęby przyłoży, w trąbkę zwinie, żeby lepiej słychać go było, i głosem wielgim wykrzykuje:

— „Kozucha-kłamczucha”, ostatni egzemplarz! Zajmująca jepopeja! Powtarzam, ostatni egzemplarz!

A to on specyjalnie tak woła, kłamiący, bo przecie pod ladą jeszcze ma tuzin schowanych. Tak tylko ludków mami, żeby się kupą zbiegli, bo nuż w samej rzeczy ostatni, nie można przegapić. A jeśli kto ma straszną ochotę książkę dostać, to nawet przepłaci. Mówi:

— Oj, naprawdę już wszystkie poszły?

A basza, jakoby z niechęcią:

— No, jest jedna… Dla siebie odłożyłem. No, nie wiem…

A ludzik:

— Może odstąpisz? Dwie myszki dodam, co?

Basza:

— Nie wiem… Sam czytać chciałem… No, chyba żebyś pięć dorzucił…

— Pięć? Bójże się Boga! Mysza u mnie tłusta, za półtorej ujdzie.

— No, pokaż…

I w końcu się zgodzą, a baszy więcej przybyło. Stąd u nich i pyski grubsze, i chaty wyższe.

A Benedikt pysek ma taki sobie, w dotyku nieduży, i chatę maleńką.

Загрузка...