SZA

Nad serce sterane i zdarte Znów myśli podniosą się jasne I ciemnym płomieniem przeżarte Opadną rozproszą się, jasne…6

— Za Sergieja Sergieicza był porządek — powiedział Benedikt.

— A pewnie! — odezwał się teść.

— Więcej niż trzech się nie gromadziło.

— Prawda!

— A teraz wszyscy mądrzy się zrobili, książki czytają, rozpuścili się. Fiodor Kuźmicz wszystkich rozpuścił, niech się sławi imię jego.

— Święte słowa! — ucieszył się teść.

— Sergiej Sergieicz płoty odbudował, a teraz co?

— No właśnie!

— Wszędzie dziury, płot zwalony, ścieżki do puszkina koprem zarosły!

— Nie może być!

— A to najgorsza trawa, ani smaku nie ma, ani zapachu!

— Najmniejszego.

— Na puszkinie gacie wieszają, powłoczki, a puszkin to nasze wszystko!

— Wszyściuteńko.

— To on wiersze pisał, a nie żaden Fiodor Kuźmicz!

— Z całą pewnością.

— I wyżej w chwale stanął niż aleksandra pyszny słup!

— Eee, kochany, gdzie tam słupowi do niego!

— A Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, mnie sięga do kolana! A niby Najwyższy Basza, oby żył długo! Oleńce na kolana siada, jak u siebie w domu!

— No, no?!

— Co „no”?

— Myśl dalej!

— Co mam myśleć?

— A co ci serce podpowiada?

Nic serce Benediktowi nie podpowiadało, w sercu ciemno było jak zimą w chacie, kiedy wszystkie świece się wypalą i po omacku się mieszka. Była gdzieś świeczka zapasowa, ale znajdź ją, kiedy dokoła mrok, choć oko wykol!

Macasz, macasz rękami, a ręce są ślepe, bojaźliwe. Znajdziesz nie wiadomo co, obmacasz, nie widzący, a dusza zamiera: co toooo?! Aaaa?! Nigdy czegoś takiego w chacie nie było! Co to jest?!

Ze strachu wszystko w człowieku nagle się oberwie! Odrzucisz to, coś obmacywał… Stoisz jak wryty, odetchnąć się boisz… Boisz się zrobić kroku. Myślisz: zaraz stąpnę i trafię nogą na TO…

Ostrooo… żnie… Boookiem… wzdłuż ściaaany… tup, tup — i dostaniesz się do drzwi. Szarpniesz drzwi — i uciekać, ani się oglądać!

Zwalisz się pod drzewem abo pod płotem; wszystko w środku się tłucze. Teraz trzeba żebrać, ognia prosić, świeczki, może u kogo się wybłaga. Jeśli dadzą świeczkę, to już łatwiej, nie tak strasznie. Wraca się do chaty, patrzy, co to było takiego, a tam nic takiego nie ma.

Nie ma nic.

Bo to nieraz sąsiedzi sobie pożartują, figlarze: kiedy ciebie nie ma, podłożą ci nie wiadomo co, żebyś ze strachu rozum sobie uszkodził. A kiedy biegasz tu i tam, światła szukający, oni zabiorą to, co podłożyli, i nie ma nic, i nie dowiesz się, co to takiego było.

Serce nic nie podpowiadało, a głowa tak, głowa podpowiadała, od czego w końcu rozum w niej jest; podpowiadała, że dawno jeszcze, jeszcze przed weselem — eeej! Kiedy to było! Benedikt był jeszcze młodzieńcem dzikim, niekulturalnym, niewykształconym młokosem z ogonem i bez pojęcia — wtedy widział u Warwary Łukiniszny książkę. Teraz już nie przypomni sobie, jaka to była książka, duża czy mała, ani jak się nazywała. Ze strachu, z nieprzyzwyczajenia wtedy nie zrozumiał nic, okrom tego, że mu straszno.

Teraz oczywiście, jako człek wykształcony, subtylny, można powiedzieć, doświadczony, umiałby skarb ocenić: obmacałby, poobracał, policzył, ile stron i jakie bukwy: małe czy duże. I czy na długo starczy czytania, i na którą półkę, przeczytawszy, z pocałowaniem ją postawi.

Teraz to, nauczony i zalękniony, wiedział już, że książka — ta wybranka, ptak biały, kwiat makowy — boi się wody.

Kochaniutka! Wody się boi, ognia się boi, od wiatru drży; koślawe zasię, ordynarne ludzkie paluchy zostawiają na niej siniaki, które nie znikną! Zostaną!

— A są tacy, co rąk nie umyli!

A są tacy, co atramentem podkreślają!

A są tacy, co wyrywają kartki!

Sam był kiedyś taki dziki i małomądry, taki kromanioński, że poślinionym paluchem wydrapał dziurkę! — „i świeca, przy której czytała pełne trwogi i oszustwa życie…” — dziurkę, bałwan, wydrapał, Boże przebacz! To jakoby cudem jakimś odnalazłszy w lesie tajemną polanę — całą w tulepanach szkarłatnych, drzewach złotych — objął w końcu najsłodszą Ptaszycę Pawicę i obejmujący, wsadził jej brudny paluch w jasne, w samej sobie, Ptaszycy, zakochane oko!..

Warwara Łukiniszna mówiła, że książkę dał jej Nikita Iwanycz — ot, i nakrył starego na kłamstwie! Masz książki, masz, stary pijanico, gdzieś je tam chowasz, pilnujesz, ludziom dobrym nie dajesz… W chacie ich nie ma, Benedikt chatę oną znał, siadywał tam… W szopie nie ma, w szopieśmy puszkina rzezali… W komórce — jeno rdza… A w łaźni?

Benedikt pomyślał o łaźni i rozeźlił się, sam poczuł, jak liczko mu zapłonęło gniewem: w łaźni wilgoć, tam książka zwilgotnieć musi. A przecie przychodził, prosił, proponował wymianę, podarek najcenniejszy przyniósł, nie pożałował; siedział z nimi, z Dawnymi, pół dnia siedział, bzdur ichnich słuchał — a ci nic, kłamali, udawali, za nos wodzili, nosem na niego kręcili, rękami przeczenie robili: „Nie mamy — powiadają — książek! Wybacz pan! Nie ma!”.

A śmierdzącego bydlaka, wygenerata za stół usadzili: „Ależ, Terentiju Piotrowiczu, jak pan uważa, może pozwoli pan rdzy…”. Napoili, nakarmili, potym coś ich wściekło, wyrzucili go na śnieg jak wór… Zresztą dobrze mu tak.

Ale i z Benediktem tak samo: pośmiali się i odprawili z kwitkiem…

A jeszcze stary mówił: „Na niebie i w piersiach jedno i to samo, i to sobie zapamiętaj”. A na niebie co? Na niebie ciemność, zamęt i burza wrogich żywiołów; a w letni czas — gwiazdy: Koryto i Miska, i Skrzypy, i Pazurki, i Pępek, i ile ich tam jeszcze!

„A wszystkie — mówił — w księdze są zapisane, a księga ta za siedmioma wrotami. Powiedziane jest w tej księdze — mówił — jak żyć trzeba, tylko że wszystkie kartki pomieszane… I bukwy nie nasze… Ale szukaj, mówi. Puszkin szukał i ty też szukaj…”.

Ależ szukam! Już ilu ludzi przetrząsnęli: Fieofiłakt, Maluta, Ziuzia, Neniła Jąkała, Matuzalem i Kupała — bracia bliźniacy; Osip, Rewolt, Jewłalija… Awenir, Machabej, Zoja Gurjanka… Januarij, Zadra, Sysoj, Iwan Kutasow… Wszystkich osęką zahaczyli, po podłodze powlekli, wszyscy oni stołów, taburetów się czepiali, wszyscy wrzeszczeli przeraźliwie, lamentowali, kiedy ich zabierano na leczenie… „Nieee!”. Niby żeby im odpuściiiiić!

A jakże odpuścić? Przecie powiedziane było: nie trzymać książek w domu, a kto trzyma — niech nie chowa, a kto chowa, tego się leczy.

A bo rozpuścili się za tego Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego. I kto tę główną księgę ucapił i trzyma, tę najważniejszą, gdzie jest powiedziane, jak żyć? Jefim Pluskwicz miał takie książki z nie naszymi bukwami, i to na widoku; dwa tuziny suchych i czystych, nie tam aby jest on zapis dyjamentowy? Ej, nie, mówią przecie: za siedmioma wrotami, w dolinie mgieł… Dumaj tedy, Benedikcie…

Poszedł zaprzęgnąć Teresia. Żeby zasię tamten nie pyskował po próżnicy, niepotrzebnych słów nie gadał, tylko cicho siedział, przygotował mu Benedikt szmatkę, inaczej mówiący, knebel; jak się szmatkę zwinie w rulonik, sznurek przeciągnie, to zamknie się gębę paplaczowi: szmatkę między zęby, a sznurek zawiązać za uszami. I z Bogiem, galopem, ale bez piosnki!

— Ty dokąd, Benedikcie, tak na noc?

— A ja właśnie… tego… muszę… o sztuce pogwarzyć…

Niech w progu się starzeje Ta piękna, ta niedobra, Wzgardliwa a niedobra Coś patrzył w nią jak w obraz Czy ramion białych żal ci? Czy żaru pierzyn żal?

Rozwińmy, bracie, skrzydła. Odlećmy, bracie w dal'.

Pogoda niedobra: mgła w powietrzu i trwoga, śnieżyce zgniłe, jakoby z wodą, a śnieg już nie iskrzy się jako raniej, a jakoby lepi. A na rogach, na skrzyżowaniach, na placach ludzie kupami — więcej niż trzy osoby naraz — się zbierają, w niebo patrzą. To gwarzą, to po prostu stoją frasobliwi.

Skąd niepokój w ludziach? Akurat dwóch przeszło mimo — na buźkach mają troskę, oczy rozlatane. A tu insi przebiegli, rękami machają… Tamci o czymś pogadali i dalej do dom, drzwi zapierają. Benedikt stanął w saniach, wypatrywał znajomych: Półtorak przemknął jak koło, i tyle go widzieli: trzy nogi ma, jakże takiego dopędzić?

Tam babę pod łokcie wiodą; sama iść nie może, ręką w piersi się bije, wykrzykuje: „Jezu! O Jezu!”. I cięgiem na ziem się osuwa. Co takiego…

— Konstantinie Leonticzu! — krzyknął Benedikt. — Stój, Konstantinie Leonticzu! O co się turbują?

Konstantin Leonticz w pomieszaniu, bez czapki, siermięgę ma nie na ten guzik zapiętą, nie swoim głosem woła:

— Dopiero co ogłosili: rok przestępny!

— Jak to, znowu?

— Tak, tak! Wszyscyśmy rozstrojeni… Wcześniej nas wypuścili.

— Czegóż to tak? — zaniepokoił się i Benedikt. — Przyczyna jaka, nie mówili?

— Nic na razie nie wiemy… Spieszę się, kochany, raczcie wybaczyć… Żona jeszcze nic nie wie. Bydło u nas niezapędzone, dymnik trzeba zabić, cóż tu gadać…

Obiema zimnymi dłońmi pospiesznie uścisnął rękę Benediktowi. Pobiegł dalej.

To ci dopiero… Rok przestępny, tylko patrzeć nieszczęścia! Włochate gwiazdy, nieurodzaj, liche bydło… Zioło w polu marne wyrośnie — to jeśli susza; a jak przeciwnie, powódź, burze, to skrzypy duże będą, jakoby je wodą rozdęło, wyrosną wyższe niźli drzewa, korzeniami rozryją gliny, na których gród nasz stoi, osypiska się porobią, nowe wąwozy… Po lasach wysyp fałszywych świetlaków; a jak czujności nie przejawisz, to Czeczeniec napadnie abo dżyngis jaki! A jak lato wypadnie zimne, burzliwe, z wiatrami, to i harpije się obudzą! Ratuj Panie Boże!

Czemuż to jednego roku zdarza się rok przestępny, a inszego zwykły, normalny? Nie wiadomo! Co na to poradzić? Nic nie można, trzeba cierpieć i tyle!

Tylko że wśród ludków zawsze niepokój się szerzy, złość, niezadowolnienie, i dlaczego? A dlatego, że zamiast ten rok jakoś krótszym uczynić, to na wywrót: specyjalnie się znęcają, dłuższym go robią. Wstawiają dodatkowy dzień: „Naści!” — powiadają. A przecie dodatkowy dzień, to i dodatkowa robota, i podatki, i wszelakie ludzkie obciążenie, aże płakać się chce! A wstawiają go, ten dzień znaczy się, w lutym, a i wiersz nawet taki jest: Luty! Atrament wziąć i płakać!

No, to o skrybach napisali, ale insi robotnicy w samej rzeczy płaczą — kucharze, drwale, a już kto do drogowych robót wezwany, o tym nawet lepiej nie mówić!

Ale są i tacy, którzy mówią: „Prawdać to, że robota dodatkowa, owszem, ale i życia przybywa, czyż nie racyja? Dodatkowy dzień na bożym świecie przeżyjesz, dodatkowego blina zjesz, czy tam pierożek! Abo to źle? Tak by, widzisz, umierać trzeba było, a tu nie: jeszcze raz wschód zobaczysz, słoneczko, a wieczorem popląsasz abo popijesz! Chociaż może lepiej byłoby dodać ten dzień nie zimą, kiedy życie nudne, jeno latem, w ładną pogodę”.

No, też coś! W ładną! Akurat! Toć gdyby chcieli ludziom ulżyć, toby ten dzień dodawali nie w roku przestępnym, tylko w zwykłym, i nie jeden dzień, ale dwa, no, trzy abo nawet tydzień i na dodatek wolny od roboty!

Tymczasem dojechali do chaty, gdzie mieszkała Warwara Łukiniszna.

— Stój tu.

Teresio pomeczał pod kneblem, oczami poprzewracał.

— Powiedziałem: stój i bądź cicho.

Nie, znowu meczy, walonkiem pokazuje.

— No, czego chcesz? Co?

Zdjął walonek, wyprostował rękę, odwiązał knebel, strzyknął śliną: — … mówię ci: wiem, co to za miejsce.

— No to co? Ja też wiem.

— Ty wiesz, gdzie mnie możesz… a ja wiem, że tu była stacja benzynowa.

— Mało to rzeczy tu było!..

— A gdzie stacja benzynowa, tam jest paliwo. Pod ziemią. Rzucisz zapałkę i bzdyk! Lecimy!

Benedikt się zastanowił.

— Po co?

— Nie po co, tylko dokąd? A w pizdu.

Benedikt otworzył usta, żeby mu powiedzieć coś o uździe, ale wiedział, co tamten odpowie, i nie chciał się narażać na chamskie uwagi; od dawania kopniaków już mu się odcisk na nodze zrobił, a bydlęciu co tam, możesz je kopać, ile chcesz, ono przyzwyczajone. Nic tedy nie powiedział, trzymał usta otwarte i na powrót zamknął, tak jak były.

— Benzyna, mówię. Tu jest jej od chuja i z powrotem… Benzin, ben-zin, fer-sztejn? Taka woda, co się pali — zaśmiał się Teresio. — Pal się, pal się jasno, żeby nie wygasło! Ptaszki lecą, dzwoneczki dzwonią… Cygarko mi zostaw, jak tam będziesz figo-f ago…

— Jeszcze czego!

— A chuj z tobą! Faszysta.

Gorszy od psa taki wygenerat. Psa zeklniesz, to nic ci nie odpowie. „Hau, hau!” — i cała jego odpowiedź; tyle można ścierpieć. A temu się gęba nie zamyka, i jeszcze ludzi taki zaczepia. Siądziesz w sanie — od razu zaczyna: i droga mu się nie podoba, i uliczka parszywa, i skrzyżowanie zagrodzone. I państwo źle rządzone, i baszowie mają gęby nie takie jak trzeba, i co by on z kim zrobił, gdyby mu tak pozwolili, i kto jest temu winny. I jak dawniej pili z kumplem, i co pili, i ile mogli wychlać, i co kupił, i gdzie odpoczywał, i jak ryby łowił u matki na wsi, i jakie miała gospodarstwo: mleko, jajca, czego jeszcze chcieć. I jak kota zdusił, i że wszystkie je trzeba dusić, żeby znały swoje miejsce, i z jakimi babami figlował, i jak jedna generałowa bez niego żyć nie mogła, a on do niej: „Koniec, miłość minęła, nie rób sobie nadziei”, a ona: „Nie, serce mi pęknie, proś, o co chcesz”. I co kiedyś po czemu było, a jak tak posłuchasz, to w ogóle po niczemu, tylko brać-wybierać. A jeszcze uwagi robi przechodniom, jeszcze do bab i dziewuch sprośne wykrzyki, a po wszystkim jeszcze się okazuje, że nie prosto trzeba jechać, tylko krzywo.

Teraz mówi: woda pen-zin — woda, ale taka, co się pali. Gdzie to kto widział, żeby woda się paliła? Nigdy czegoś takiego nie było, i nawet myśleć o tym się nie da! Nie zejdzie się woda z ogniem, nie mogą; kiedy ludzie stoją i na pożar patrzą, i w oczach im jako w wodzie ogień pluska, odbijając się, a oni stoją jako słupy, jako zaczarowani — wtedy tak; aleć to przywidzenie, czarodziejstwo i omam! Nie ma w przyrodzie takiego ukazu, żeby woda się paliła. Chyba żeby przyszły Dni Ostatnie? Nie może to być, że i myśleć się nie chce… A pozatym ogłosili rok przestępny. Bo i racyja, że oznaki były niedobre — zamieć jakaś lepka i w powietrzu coś jakoby huczało.

Otworzył wypaczone drzwi; cmoknęły jako całus; za nimi drugie, a między drzwiami była nieduża sień. Postał przez chwilkę, ucha nakłoniwszy, przysłuchiwał się. Nie wdział opończy, chociaż powinien. Maleńkiej swywoli się dopuścił; cóż… Pewnie, służba państwowa, ale na wszelkiej służbie, kiedy człek jest swój, bliski czy krewny, pofolgowanie jest dopuszczone.

Zawahał się: osękę w sieni zostawić czy od razu wziąć ze sobą? Bo to wiadomo, że jeśli osękę ze sobą się wniesie, chory ludzik się domyśli i od razu w krzyk. A gdzie krzyk, tam się i rzucają: jeden o stół głową bije, inszy o taburet abo piec. Pomieszczenie ciasne, że ani się obrócić, ręka przeto nijakiego rozmachu, swobody szczególnej nie ma. Dobrze to w powietrzu naukę wyrabiać abo, jak mówią, trenować. Przecie jako sanitarzów uczą? Kukieł wielgich naszyją, nakręcą bałwanów ze szmat i na trawie-murawie wyrabia się chwyty: zamach, wyrzut, przekręt, podciąganie abo co inszego. W powietrzu to łatwo idzie, ale w chacie abo, jak mówią, w warunkach polowych, całkiem co inszego. Oj, tak.

Najpierwsza rzecz to kukła: po chacie przecie nie biega, prawda? Nie wyje głosem przeraźliwym. Stołu, taburetu się nie czepia. Ryms — i leży niema, niesłuchająca niczego, wszystko jako napisane abo, jak to mówią, zgodnie z instrukcyją. A ludzik żywy jest, krząta się.

To jedna trudność. A druga — to oczywiście taka, że pomieszczenie ciasne. To, rzec trzeba, jakoweś niedopatrzenie. Niedoróbka.

Nie zawsze tedy można przestrzegać wszystkich państwowych reguł, stąd i folgi się biorą. Oczywiście można się spierać, ale „teoria jest sucha, mój chłopcze, a drzewo życia wiecznie zielone”.

Benedikt namyślił się i zostawił osękę w sieni. Uchylił drugie drzwi, wsunął głowę.

— A kuku! Kto to do nas przyszedł?!

Ani dźwięku.

— Warwara!

— Kto tam? — cichy szept.

— Złodziej! — zażartował Benedikt.

Żadnego odzewu. Szmer jeno. Benedikt wsunął się do izby, rozejrzał: co też to ona robi? Leży na wyrku w szmatach, i tylko się tak nazywa, że to Warwara Lukiniszna. Bo jedno oko ze szmat wyziera, a reszta — jeno grzebyki, grzebyki, grzebyki, grzebyki, grzebyki, grzebyki — widocznie przez ten czas, kiedy Benedikt jej nie widział, całą ją obsypało grzebykami.

— Ach, to wy? Odwiedzić? — mówi. — A ja właśnie choruję… Do pracy nie chodzę…

— Oj?! — zatroskał się Benedikt. — A co się stało?

— Nie wiem, kochany. Słabość jakaś… W oczach ciemno… Ledwie chodzę… Proszę siadać! Tak się cieszę! Tylko poczęstować nie mam czym.

Benedikt też nic ze sobą nie miał. Bez podarunku nie wolno, to prawda, ale też nie wymyślił, co by takiego przynieść. Książkę? W życiu! Rozstawać się z książkami — to już lepiej umrzeć. Podarował z głupoty „Abrakadabrę” Rozpalaczowi, i potym tak żałował, tak żałował! Cięgiem sobie wystawiał, jaka książka była ciekawa i jak by się jej dobrze na półce stało — czysto i ciepło, i jak ona biedna w nieposprzątanej chacie, smętnej i zadymionej, u Rozpalacza się poniewiera. Może na podłogę się zwaliła, a stary ją prześlepił i nadepnął; może nie było czym zupy przykryć — no więc… Abo Lew Lwowicz, bezwstydnik, ją wyprosił, zabrał do siebie, przed ludźmi się zamknął, światło zgasił i robi z nią ksero-ksero: chcę się, powiada, rozmnożyć! Są przecie takie nienasycone paskudy, że baby im mało! I z koziełkiem broją, i z sobaką, a nawet, Boże zmiłuj się, z walonkiem! Tak żałował i głową o ścianę tłuki, i ręce załamywał, i paznogcie obgryzał. Nie, nigdy nikomu żadnej książki.

Kwiatki — owszem, chodzą ludkowie do bab z kwiatkami. Narwą w ogrodzie czegoś jaskrawego abo żeby zapach był od nich ładny, zbiorą trochę więcej w jedno — i wyjdzie bukiet. Ten to bukiet babie wetkną, niby że wyście też taka ładna, a i zapach od was niczego. Macie tu i podokazujemy sobie. Ale skądże wziąć kwiatki zimą?

Dlatego też, by głowy sobie nie łamać, przyjęte jest, kiedy się w gości idzie, nieść rdzę, a lepiej piwo z rdzy uwarzone. Dlatego że też pić je będziesz.

Korzyść stąd podwójna, bo piwo od razu pić można, a nie czekać, kiedy je tam zrobią! i przecedzą! i przez węgielki przesączą! i uwarzą! i ostudzą! i znowu przecedzą! A tu gotowe, od razu można pić.

A pozatym, jeśli w gości przyszedłeś, a goście niekiedy marni się trafią, na ten przykład poswarzysz się z gospodarzem, który cię zaprosił, abo pobijesz, oplujesz kogo, abo tamci ciebie oplują, abo jeszcze co, to chociaż sobie myślisz: zdążyłem wypić, nie wszystko przepadło.

Ale swojego gospodarstwa Benedikt dawno nie prowadził, piwa tedy nie miał, jeno Madejowe. Zacząłby cedzić… nie, po co mu zbędne pytania. No więc przyszedł z pustymi rękami. Osękę w sieni postawił. Wziął taburet, przysunął do wyrka, na twarzy współczucia przybawił: brwi w górę, usta w dół. Bez uśmiechu.

— Jak wam idzie? — zapytała Warwara słabym głosem. — Słyszałam, że jesteście żonaty. Gratuluję. Wielgie wydarzenie.

— Mezalians — pochwalił się Benedikt.

— Jakie to musi być ładne… Zawsze marzyłam… Powiedzcie mi… Powiedzcie coś wzruszającego.

— Hm. Aha… rok ogłosili, że przestępny jest.

Warwara Lukiniszna zapłakała. Prawda, z czego się tu radować. Benedikt zaczął się wiercić; nie wiedział, co ma jeszcze mówić. Gdzie schowała książkę? Pod łóżkiem? Benedikt wystawił nogę, przypadkiem niby wsunął pod wyrko i wymacał nogą, co tam jest schowane. Jakoby pudło.

— Wiecie, czyta się w książkach: fler doranż, bukiecik fiołków, przypięty do pasa… felon…

— Tak, to wszystko na bukwę „fe” — powiedział Benedikt. — Na to „fe” żadnego słowa nie można zrozumieć. — Przez walonek słabo było czuć, co to za pudło i gdzie ma pokrywkę. Tak to jest: bez osęki jako bez rąk.

Warwara Łukiniszna płakała jedynym okiem.

— … Ołtarz… Kliros… „Zstąp, gołębica, twórczy duch”… Żyrandol… — Tak, tak. Ani słowa nie można zrozumieć!

Benedikt wsunął drugą nogę pod łoże, nastąpił walonkowi na piętę i wyciągnął nogę z buta. Onuca się zaczepiła — widocznie słabo owinięta. Nie, lepiej oba walonki zrzucić. Jakże to niewygodnie bez rąk! No? Przecie żeby pierwszy walonek zdjąć, trzeba drugim piętę przycisnąć, a żeby zdjąć drugi, trzeba pierwszym dusić; no, a jeśli już pierwszy zdjąłeś, to będzie zdjęty! I czym wtedy dusić? To problem naukowy, a przecie w żadnej książce odpowiedzi na niego jeszcze nie znalazł. A jeśli z przyrody wziąć obserwacyję, to trzeba nogami jak mucha… szybciutko jedną o drugą ocierać, żeby nogi się jakoby zaplątały: nie wiadomo, która pierwsza, która druga; i oba buty spadną.

— przecie i młodość bez miłości przeleciała! — płakała Warwara Łukiniszna.

— Tak, tak! — zgodził się Benedikt.

Teraz trzeba odwinąć onucę, bo plącze się i przeszkadza. — Weźcie mnie za rękę, przyjacielu!

Benedikt ocenił na oko, gdzie Warwara Łukiniszna może mieć rękę, wziął to i potrzymał. Teraz ręce są zajęte, nodze już pomóc nie ma czym. To znaczy, że trzeba kręcić stopą, iżby onuca się odwijała, a co się odwinęło — drugą nogą przytrzymywać i odsuwać. Upoci się człowiek, umęczy.

— Nie drżyjcie tak, przyjacielu mój! Za późno! Nie było pisane drogom naszym, żeby się skrzyżowały!

— Tak, to prawda. Też zauważyłem.

Bosa noga o ileż sprawniejsza od obutej! Ona jakoby widziała! To ściana pudła — szorstka, ale bez drzazg. W brzozowej korze drzazg nie bywa, czyli to nie drewno, ale kora! A i nie każda kora idzie na pudła: jak cieńsza, to ją przeważnie biorą do pisania, a jak grubsza — to już na pudła i kosze (stolarskie dzieło znamy)! O, tutaj pokrywka. Pokrywkę to się palicem podniesie…

— Też się wzruszyliście? Przyjacielu! Naprawdę?

Benedikt mocniej chwycił rękę czy co tam miała Warwara Łukiniszna, i trzymający się jej, rozwarł palce u nogi; duży odchylił i podniósł pokrywkę. Aaaa! Trwamać!

W oczach mu pociemniało, cały się skręcił i upadł, łapiąc się za coś: skurcz przeklęty! Zapomniał, że nogi to nie ręce, trwamać!!

Przeszło. Uuuch.

Warwara Łukiniszna leżała, nie ruszający się, z otwartym okiem, i patrzyła w powałę. Benedikt zdziwił się i przyjrzał. Cóż to? Chyba zajechał jej łokciem gdzieś… Trudno rzec, gdzie. Musi ją zaciukał? Posiedział, poczekał.

— Ej! — zawołał.

Milczy. Pewnikiem pomarła? Oj, pomarła. A to dopiero!.. I niby czemu? Nieprzyjemnie jakoś… Umieranie… to poważna sprawa.

Posiedział na taburecie z opuszczoną głową. Nieładnie… Razem pracowali. Zdjął czapkę. Kobieta niestara przecie, mogłaby jeszcze żyć sobie a żyć. Książki przepisywać. Rzepę sadzić.

Krewnych chyba nie miała — i któż ją będzie chował? Wedle jakiego obyczaju? Po naszemu czy tak jak u Dawnych?

Mateczkę chowali podług obyczaju Dawnych. Na baczność. Bo jeśli po naszemu, toby trzeba było patroszyć, kolana podginać, ręce z nogami związywać, figurki lepić gliniane i kłaść do mogiły. Nigdy Benedikt sam tych rzeczy nie robił, zawsze amatorzy się zbiegali, a on tylko na uboczu do ściany się przyciskał.

— Teresiu! — krzyknął w stronę drzwi. — Chodź no tu.

Wygenerat ochoczo wbiegł do chaty: ciepło w niej.

— Tereś… Wiesz, baba tu pomarła. Spółpracownica… Przyszedłem odwiedzić spółpracownicę… A ta właśnie pomarła. Co mam robić? A?

— Trzeba tak — zakrzątnął się Tereś. — Ręce jej na piersi złożyć na krzyż… O tak… Nie tak! Gdzie ona ma piersi? Chuj wie… Powinny być poniżej głowy… Ręce na krzyż, w ręce oczywiście ikonę; oczy zamknąć… Gdzie ona ma oczy? O, jest jedno! Spartak-Dynamo, jeden-zero; szczękę podwiązać; gdzie ma szczękę?! Gdzie szczę… Nieważne; i niech tak leży, a ty, znaczy się, ludzi zaproś, pierogów, blinów, wszystkiego napiecz, a najważniejsze, żeby picia było od chuja i nazad.

— Dobrze, idź, dalej już wiem.

— Sałatki najważniejsze, dużo sałatki! Czerwonej, wiesz, z cebulą! Ech!

— Idź stąd!! — rozdarł się Benedikt.

Złożył jej na krzyż ręce, jeśli to akurat były ręce, oczko zamknął… Trzeba by kamuszkiem? Skąd zimą kamuszek?! Teraz ikonę… Co to oni rysują na korze? Bałwana?

Sinawa mysia świeczka dygotała na stole; to jeszcze Warwara zapalała świeczkę. Otworzył zasłonę pieca, a tam polana: ogienek skacze, pląsa; to Warwara wsuwała polana do pieca; rozpaliła ogień — i gorzeje w pustce, a jej nie masz. Podrzucił jeszcze drewek, żeby ogień huczał, żeby światła w izbie więcej było.

Na stole brzozowe karty w stosiku, patyczek, kałamarz pisarski: sama rdzę na atrament warzyła, swoje patyczki robiła, lubiła, żeby wszystko było jak trzeba… Domowe, mówiła, lepsze od państwowego. Przyjdźcie do mnie na zupę, czyż państwową zupę z domową się porówna? Nie wstąpił, grzebyków jej się przestraszył…

O, chwilo owa, gorzkie owe boje…

Burzy się piwo w beczce pełnej słodu; Pięknym by lotem było życie moje, Lecz nie ma w niebie nic prócz deszczu, chłodu.

Benedikt zapłakał. Ślozy zaczęły go szczypać w oczy, nazbierały się szybciutko, przelały przez krawędź, pociekły, zaczęły kapać na brodę. Otarł je rękawem. Warwara dobra była. Atrament zawsze dawała swój, jeśli ci się skończył. Wyrazy objaśniała. Koń, mówi, to nie mysza. Święte słowa. Bałwana jej w ręce…

Pociągający nosem, Benedikt usiadł za stołem, wziął brzozową korę i poobracał w ręce. Bałwana trzeba… Rozmiękczył patyczek pisarski — a dawno go w rękach nie trzymał! — i zamaczał w kałamarzu… Bałwana. Jak to się go rysuje…

Główkę narysował pochyloną. Wokół główki kędziorki: ciap, ciap, ciap. Coś jak bukwa „se”. Tak… Nos długi. Prosty. Twarz. Po bokach — bokobrody. Zasmarować, żeby grubsze były. Kropka, kropka — i są oczka. Teraz łokieć. Sześć paluszków. Dookoła: skrob, skrob, skrob — jest już coś jakoby kaftan.

Podobny.

Wcisnął jej bałwana w ręce.

Stał przez chwilę i patrzył.

Nagle jakoby coś wstąpiło w pierś, wdarło się, pękło jako beczka z kwasem: zaszlochał, zatrząsł się, zaniósł bekiem. Może mateczkę wspomniał? Swoje życie? Wiosny minione? Wyspy morskie? Drogi nieprzebyte? Ptaki białe? Sny nocne? Pytaj sobie, nikt ci nie odpowie!

Wysmarkał się, nasadził czapkę.

Tak! Tak! To po co przyszedłem? Aha, książka! Gdzie schowała książkę? Benedikt opadł na kolana i zajrzał pod wyrko, przyświecający świeczką. O, jest to pudło. Wywlókł je, pogrzebał w środku, a tam babskie drobiazgi, nic cennego. Nie ma książki. Jeszcze poświecił — pusto, zwyczajne śmiecie. Rękę zapuścił głęboko, wszystko obszukał — nie ma nic.

Na piecu. Nie ma.

Za piecem. Nie ma.

Pod piecem. Nie ma.

W komórce — poświecił — sama rdza; wprawną ręką chwycił osękę. O ileż osęką lepiej! Poprzebijał na wylot — nie ma.

Stół — może szuflada jaka? Nie ma. Taburet — podwójne dno? Nie ma. Stał, wodzący oczami po chacie… Szopa! Wybiegł ze świecą; to samo. Łaźni nie ma, nikt by łaźni tu nie zbudował. Wrócił do chaty.

Materac! Zapuścił ręce pod Warwarę (przeszkadzała), obmacał cały materac (przeszkadzała), ściągnął ją na podłogę (żeby nie przeszkadzała), przeszukał materac, poduszkę, poprzekłuwał osęką, sprawdził niecierpliwymi palcami kołdrę, pierzynę z wroniego pióra — nic.

Strych! Gdzie jest właz? O, tam! Wlazł na taburet, w pośpiechu troszeczkę popchnął Warwarę, bałwan wypadł jej z rąk; nachylił się, wetknął bałwana w środek Warwary.

Na strychu nic nie ma. Tylko światło miesięczne leży urywanym pasmem, przecisnęło się przez dymnik.

Trzeba by go zabić. Rok przestępny, nigdy nic nie wiadomo…

Miesiąc świeci, wiater duje, obłoki płyną, drzewa się chwieją. W powietrzu pachnie wodą. Znowu wiosna chyba? I pustka, i bezmyślność, i szmer jakiś — paprochy sypią się z powały, dach się rozsycha. Nie, jeszcze coś.

Aha! To myszy szurgają. Szurgają myszy. Myszy są w chacie. Życia bieganina mysia.

Czy ramion białych żal ci? Czy żaru pierzyn żal?

Rozwińmy, bracie, skrzydła. Odlećmy, bracie, w dal.

Kiedy wrócił do sań, wygenerat popatrzył nań pytająco. Benedikt wziął zamach i kopał, kopał, kopał Terentija Piotrowicza, póki mu noga nie omglała.

Загрузка...