— Dajcie książkę — marudził Benedikt. — Nie bądźcie chytrzy, książkę dajcie!
Nikita Iwanycz popatrzył na Lwa Lwowicza, z dysydentów, a Lew Lwowicz, z dysydentów, patrzył przez okno. Lato, wieczór, pęcherz zdjęli z okna, to i daleko przez okno widać.
— Jeszcze za wcześnie!
— Czemu za wcześnie? Już słońce się chowa.
— Dla ciebie za wcześnie. Jeszcze abecadła nie poznałeś. Dziki człowiek jesteś.
— Step dokoła, step… — ni w pięć, ni w dziewięć powiedział przez zęby Lew Lwowicz.
— Nie poznałem?! — zdumiał się Benedikt. — Ja?! Ależ ja! A idźcie… Wiecie, ilem ja książek przeczytał? Ilem przepisał?!
— A choćby i tysiąc…
— Więcej!
— … choćby i tysiąc, to bez znaczenia, bo czytać w istocie rzeczy nie umiesz. Książka ci nie daje pożytku, to pusty szelest tylko, zbiór liter. Życiowego, życiowego abecadła nie znasz!
Benedikt zaniemówił. Nie wiedział, co powiedzieć. Takie łgarstwo w żywe oczy, tak wprost ci mówią: ty to nie ty, nie Benedikt i na bożym świecie nie żyjesz, i… no już nie wiem co.
— Aleście powiedzieli… Jak to? Abecadło… „a”…, „se”…, „em”, „fe” też…
— Są i „ef”, i „hta „, i „jać”, „iżyca”, są też pojęcia dla ciebie niedostępne: delikatność, współczucie, wielkoduszność…
— Prawa jednostki — wserniczył się Lew Lwowicz, z dysydentów.
— Uczciwość, sprawiedliwość, czujność duchowa…
— Wolność słowa, wolność druku, wolność zgromadzeń — to Lew Lwowicz.
— Pomoc wzajemna, szacunek dla drugiego człowieka. Ofiarność…
— A to już zapaszek! — zawołał Lew Lwowicz, grożący palicem. — Smrodek! Nie od dziś domyślam się, dokąd pan zmierza ze swoją ochroną pomników! To już wyraźnie trąci czymś niedobrym!
W chacie rzeczywiście smrodek się czuło. Słusznie zauważył.
— Nie ma „fity” — sprzeciwił się Benedikt. W myślach przebiegł całe abecadło, przerażony, że może o czymś zapomniał. Ale nie, nie zapomniał, abecadło znał bardzo dobrze na pamięć, a tę miał zawsze wyborną. — Nie ma żadnej „fity”, a po „fe” idzie od razu „che”, i na tym stoimy. Nie ma.
— No i nie obawiaj się, nie będzie — znowu wtrącił się Lew Lwowicz. — I na darmo, Nikito Iwanowiczu, szerzy pan wstecznictwo i klerykalizm. Aktualny jest bowiem, jak zresztą zawsze był aktualny, protest społeczny. A nie tołstojostwo. Nie po raz pierwszy u pana to dostrzegam. Jest pan tołstojowcem.
— Ja…
— Tołstojowiec, tołstojowiec! Niech pan nie zaprzecza!
— Ale…
— Stoimy, kochany, po przeciwnych stronach barykady. Pan ciągnie społeczeństwo z powrotem. „Do celi ojca Jemieli”. Jest pan szkodnikiem społecznym. Zapaszek! A teraz najważniejsza rzecz to protestować, najważniejsze, żeby mówić: nie! Pamięta pan — kiedyż to było? Pamięta pan, jak wzywali mnie do robót drogowych?
— No?
— Powiedziałem: nie! Powinien pan pamiętać, to było w pańskiej obecności.
— I nie poszedł pan?
— Nie, dlaczego, poszedłem. Zmuszono mnie. Ale ja powiedziałem: nie!
— Komu pan powiedział?
— Panu, panu powiedziałem. Powinien pan pamiętać. Uważam, że to bardzo ważne, by w odpowiednim momencie powiedzieć: nie! Protestuję!
— Protestuje pan, ale do robót poszedł?
— A zna pan kogoś, kto nie poszedł?
— Zlituj się pan, jakiż to ma sens… Jeśli nikt nie słyszy…
— A jaki jest sens pańskiej, że tak powiem, działalności? Tych słupów?
— Jak to jaki? Pamięć!
— Pamięć czego? Czyja? Pusty dźwięk! Przelewanie z pustego w próżne! Tutaj właśnie siedzi młody człowiek. — Lew Lwowicz wykrzywił gębusię w stronę Benedikta. — Niech młody człowiek, świetnie umiejący czytać, odpowie panu: co i w jakim celu jest napisane na słupie, który wznosi się przed pańską chatką, otoczony łopianem i pokrzywą?
— To drapitrawa — poprawił go Benedikt.
— Nieważne, przywykłem nazywać ją pokrzywą.
— Zwijcie choćby i garncem. Ale to drapitrawa!
— Co za różnica?
— Wsuń rękę, to zrozumiesz.
— Lwie Lwowiczu — zauważył Nikita Iwanycz — może młody człowiek ma rację. Dzisiejsi ludzie odróżniają pokrzywę od drapitrawy; my nie, ale oni rozróżniają.
— Nie, przepraszam — upierał się Lew Lwowicz. — Jeszcze nie jestem ślepy, i proszę bardzo bez fideizmu: widzę pokrzywę i będę twierdził, że to pokrzywa.
— Toć, Lwie Lwowiczu, jest i pokrzywa! A drapitrawa to drapitrawa, drapnie was i poznacie, co to drapanie. Z pokrzyw można robić kapuśniak, cienką zupę, bez gadania, ale warzyć można. A z drapki niech no kto spróbuje! Nic na świecie z drapki się nie uwarzy! Nieee — zaśmiał się Benedikt — nigdy z drapki nie będzie zupy. Też mi coś, pokrzywa! Żadna pokrzywa. W życiu.
— Dobrze, dobrze — uspokoił go Lew Lwowicz. — No więc, co jest napisane na słupie?
Benedikt wysunął głowę przez okno, zmrużył Oczy, przeczytał Dawnym wszystko, co było na słupie: „Brama Nikicka”, siedem brzydkich słów, obrazek sprośny, Gleb i Klawa, i jeszcze pięć brzydkich. „Tutaj był Wicia”, „Nima szczęścia w rzyciu”, trzy brzydkie, „Zachar jest sobaka” i jeszcze jeden świński obrazek. Wszystko odczytał.
— I ot, cały napis abo — jak mówią — tekst nieskażony. I żadnej „fity” tam nie ma. „Che” jest, ile chcecie! Raz, dwa… osiem. Nie, dziewięć, w Zacharze dziewiąta. A „fity” nie ma.
— Nie ma tam pańskiej „fity” — poparł go Lew Lwowicz.
— A właśnie, że jest! — zakrzyknął oszalały Rozpalacz. — „Brama Nikicka” to jest moja fita, fita całego ludu! Żeby przetrwała pamięć o sławnej przeszłości! I nadzieja na przyszłość! Wszystko, wszystko odbudujemy, a zaczniemy od rzeczy małych! To jest cała warstwa naszej historii! Tutaj był puszkin! Brał ślub!
— Był puszkin — potwierdził Benedikt. — Tu,u nas w szopce się ulągł. Główkę mu wyrzezałem, rączkę, wszystko jak trzeba. Wyście sami wlec pomagali, Lwie Lwowiczu, czyście zapomnieli? Pamięć kiepską macie! Tutaj i Wicia był!
— Jaki Wicia?
— A nie wiem, jaki. Może Wićka Narwany z Górnych Wirów, może Wićka Czuinów, taki żwawy chłopak, młodszy ode mnie. Abo może Wicia Kulawy. Chociaż nie, nie może być, ten by tutaj nie doszedł. Nie, nie dojdzie. On ma nogę w bok wykręconą, stopą do środka…
— O czym ty mówisz, jaki Wicia, co tu Wicia ma do rzeczy?
— Toć stoi tam na słupie! „Tu był Wicia”! No przeciem dopiero co czytał!
— Ale to całkiem nieważne, był to był, mało tu różnych… Ja mówię o pamięci…
— Toć on pamięć po sobie zostawił! Po to właśnie rzezał! Żeby wiedzieli — kto przejdzie mimo — i dobrze pamiętali: był tutaj!
— Kiedyż ty nauczysz się rozróżniać! — zawołał Nikita Iwanycz, rozjątrzony aże do czerwoności, i zaczął machać pięściami. — To pamiętne, historyczne miejsce! Tutaj stała Brama Nikicka, czy ty to rozumiesz?! Neandertalczyku! Tutaj było wielkie, ludne miasto! Tutaj był puszkin!
— Tutaj był Wicia! — zawołał Benedikt, rozpalając się. — Tu byli Gleb i Kława! Kława nie wiem, może w domu siedziała, ale Gleb tu był! Rzezał pamięć! I już! Aha! Już wiem! Znam tego Wicię! To Wiktor Iwanycz, który chował waszą staruchę. Mistrz ceremonii. Na pewno on, nikt inszy. To Wiktor Iwanycz.
— Wiktor Iwanycz nigdy w życiu by nie rył bzdur na słupie — zaprotestowali Dawni. — To absolutnie niemożliwe… Nawet wyobrazić sobie trudno…
— Dlaczego by nie rył? Skąd wiecie? Co to on — głupszy od was czy co? Wy ryjecie, a on niech nie ryje, tak? O bramie to można, ryjcie do woli, a o człowieku nigdy, tak?
Wszyscy trzej milczeli i sapali.
— No tak — powiedział Nikita Iwanycz, wystawiający przed siebie obie dłonie. — Spokojnie. Chwileczkę! Zaraz się skupię i ci wyjaśnię. Dobrze. Pod pewnym względem masz rację. Człowiek jest ważny, na pewno. Ale gdzie jest sedno sprawy? — Nikita Iwanycz złożył trzy palce razem. — Sedno jest w tym, że ta pamięć — słuchaj uważnie, Benedikcie! — może istnieć na różnych poziomach…
Benedikt splunął.
— Za głupiego mnie macie! Jak z małym dziecięciem!.. Jak on wysoki jak tyka, to i pozium ma inszy! Na samej górze wyryje! A jak karzełek, to nie dosięgnie, na dole napisze! A tu pośrodku akurat dla wzrostu Wiktora Iwanycza. To on, jakże można wątpić!
— Steeep dokoooła, steeeeep — ni stąd, ni zowąd zaśpiewał Lew Lwowicz.
— Jaaamszczyk koooonie gnaaaaa! — uradował się Benedikt, który piosnkę tę ulubował sobie, zawsze w drodze śpiewał i wygeneratom też śpiewać kazał. — Czuuuje bliiiską śmieeeeerć…
— W oooku błyyyyszczy łzaaaa!
Zaśpiewali we trzech, Benedikt basem, Nikita Iwanycz ochryple, a Lew Lwowicz głosem takim pięknym, wysokim, rzewnym. Nawet Nikołaj na dworze się zdumiał. Przestał skubać trawkę i popatrzył na śpiewających.
Ty mnie, druhu móóóój Nie wspominaj źleeeeeee, Wykop w stepie gróóób I pochowaj mnieeee!
Tak śpiewało się, taka rzewność, letkość taka w nich wstąpiła, taka zgoda, skrzydła takie, jakoby zadymiona chatynka nie chatynką była, ale polaną, jakoby przyroda cała głowę podniosła, obróciła się, zdumiała, gębę otworzyła i słuchała, a ślozy jej tak płynęły, tak płynęły! Jakoby sama Królewska Ptaszyca od siebie, kochanej, się oderwała, oczami najjaśniejszymi na ludków spojrzała i dziwowała się wieldze! Jakoby nie wymyślali sobie dopiero co, serc nie rozpalali, złośliwym zwrokiem nie popatrywali, pogardy wzajemnej na gębie nie przybawiali, jakoby ręce nie swędziały, żeby wziąć i kułakiem w gębę zamalować towarzysza, żeby nie krzywił na cię swojej gębusi, paszczy w bok nie odsuwał, przez zęby nie cedził, warg nie odymał! A i nie za bardzo zeźlisz się, śpiewający, bo wtedy gęba otwiera się równiutko. Jak się pokrzywi, to piosnkę zepsuje: piśniesz nie tym dźwiękiem, zbijesz się z tonu, jakobyś co uronił, wylał! A gdybyś zepsuł piosnkę — to na głupiego wyjdziesz, winnego nie masz, jeno ty! Insi dalej idą, piosnkę wyśpiewują równiutko, ani się zachwieją, a ty jakobyś się potknął po pijaku i gębą w błoto rymsnął, taka hańba!
Zanieś, proszę, wieść Drogiej żonie meeeej…
Lew Lwowicz urwał piosnkę, walnął głową w stół i zapłakał tak, jakoby szczekał. Benedikt przestraszył się, przestał śpiewać, spojrzał na Dawnego, zapomniał i gębę zawrzeć, tak i na bukwie „e” została rozwarta.
— Lwie Lwowiczu! Lewku! — Zakrzątnął się Nikita Iwanycz, biegający we wszystkie strony, szarpał płaczącego za rękawek, łapał kubek, ciskał kubek, łapał ręcznik, ciskał ręcznik. — No i cóż pan tak?! Lewku! No, dajże pan spokój! Przecież jakoś żyjemy! Żyjemy, prawda?
Lew Lwowicz tłukł głową o stół to lewą, to prawą stroną, jakoby przeczył tamtemu, i nie chciał przestać.
— Beniu, niech pan da wody! On nie powinien się denerwować; serce ma chore!
Napoili Dawnego, wysuszyli ręcznikiem, a rękami przed nosem pomachali.
— Ładnie pan śpiewa! — pocieszał go Nikita Iwanycz. — Uczył się pan czy to wrodzony talent? Rodzinna tradycja?
— Na pewno… Tato był dentystą — chlipnął na ostatek Lew Lwowicz. — A po mamusi jestem Kozakiem.