WE

Nikita Iwanycz wzrostu jest niedużego, szczupłej postury, bródkę ma zmierzwioną, oczka malutkie jak u kury, a na głowie włosów pełno, aże strach. W Dawnych Czasach, przed Wybuchem, był starcem sędziwym, kasłał, umierać zamierzał. Mateczce tak lubił opowiadać, powtarzał po sto razy, jakoby się tym szczycił. „Nagle — powiadał — jak nie rąbnie w cały ten kram — i macie. Żyję sobie, ludkowie, mówił, i umierać wcale nie mam zamiaru. Nawet nie próbujcie mnie namawiać”. Mateczka też umierać nie miała zamiaru, ale świetlaki przeklęte ją omamiły. A po śmierci matki Nikita Iwanycz niby nic, ale zaczął jakoby więcej milczeć, od ludzi stronić. Wiadoma sprawa: Dawnych prawie już nie masz, chyba że wygeneraci, ale co tam z nich za ludzie, a z dzisiejszymi ludkami, znaczy się z nami, już takiej rozmowy miał nie będzie. Bo i prawda: Dawni naszych słów nie rozumieją, a my ichnich też.

Czasem to takie głupstwo palną jak małe dzieci, jej Bogu. Kiedy mateczka z tatką jeszcze żyli, to gospodarstwo, ma się rozumieć, lepiej szło. I kuryśmy trzymali, i tartych robachów zapasy robili, i Kicia mieliśmy, żeby łowił myszy. Ale mateczka była leniwa i małożwawa. Lato najlepsza pora; niechby tak jajec nazbierała, żeby na zimę kwasu nagotować. Przecie jesień przyjdzie, chłody, kurze plemię na południe poleci i nie wiadomo czy wróci. Uwijać się trzeba!

A ona czasem: „Spróbujcie je — mówi — zamknąć, niech w domu siedzą, będą niosły jajca przez okrągły rok”. No?! Akurat je zatrzymasz! Dalej, łap za nogi! Tak cię w łeb dziobną, że zobaczysz! Abo inszym razem: „Szkoda — mówi — że ich jeść nie można. Oj, jak bym sobie z zadowolnieniem kurkę zjadła”. Śmiech i grzech — tatko się tak zaśmiewał! „Oj, durna ty — powiada — durna! Pusta łepetyna! Klim Daniłycz zjadł kiedyś kurkę, i gdzie teraz jest? Nie dość, że pomarł — co tam zresztą: pomarł! Cały czarny się zrobił, rozdął się jako ten kloc i pękł. Mało tego, na grobie cała ziemia osiadła i zapadła się, i światła tam pełgają niedobre, zimne. A smród taki, że dwa razy posyłali chłopów, żeby piaskiem grób zasypali i cięgiem tak samo śmierdzi”.

A Nikita Iwanycz taki sam: nic nie rozumie, a mówi. Raz powiada: „Żadnego kysia nie ma, to tylko — mówi — ludzka ciemnota”. Aha! A kto ludziom żyłę przecina? Kto z szyi krew wypija? Co?! Jak nie wiesz, człeku, to nie gadaj. Siedź cicho i sobą się zajmuj.

To właśnie Nikita Iwanycz zaczął po całym grodzie słupy stawiać. Przed swoim domem na słupie wyrył: „Brama Nikicka”. Że niby my tego nie wiemy. A tam przecie bramy nijakiej nie ma. Zgniła. Ale niech mu tam będzie. W inszym miejscu wyryje „Kreml”. Abo „Maneż”, „Polanka”, „Wołchonka”, „Most Kuźniecki”. Spytasz go: „Nikito Iwanyczu, czemu wy tak?”. A on: „Żeby pamięć przetrwała. Póki — mówi — ja żyję, a jak widzisz, żyję i żyję, chcę wnieść swój wkład w odbudowę kultury. W końcu — powiada — za tysiąc czy dwa tysiące lat wstąpicie, sęk was jechał, na cywilizowaną drogę rozwoju, światło poznania rozproszy, o ludzie zakutogłowi, mrok waszej niewiedzy i balsam oświaty spłynie na wasze zaskorupiałe zwyczaje i drogi. Oczekuję przede wszystkim — powiada — RENEZANSU duchowego, bez niego bowiem każdy płód cywilizacji technicznej obróci się w waszych poradlonych rękach w morderczy bumerang, co właściwie już się kiedyś stało. Przeto — powiada — nie patrz na mnie spode łba jak baran, wzrokiem mętnym, a kiedy słuchasz, gęby szeroko nie rozdziawiaj i nogi z nogą nie spłataj”.

No, najsampierw ludkowie się rozeźlili, aże strach! Rano wstaniesz, oczy przetrzesz, a tu ci przed samym oknem sterczy drąg „Arbat”. Światła w oknie i tak mało, a zimą, z pęcherzem, jeszcze mniej, a tu patrzcie go, arbat jakiś stoi jako człon wszeteczny na weselu. No to wywrócą go do takiej owakiej, na opał wezmą abo podłogę załatają. Człekowi dużo nie trzeba, żeby się rozeźlić: pokażesz mu palic, a on już zły. Nikicie Iwanyczowi w gębę nie dasz — naczalstwo przecie, ale sąsiadowi ludzikowi — owszem, proszę bardzo. Sąsiad to przecie nie lada co, nie jaki taki, nie przechodzień, nie dziad wędrowny. Sąsiad człowiekowi na to jest dany, żeby mu na sercu brzemieniem leżał, rozum mącił, nastrojenie psuł. Od sąsiada jakoby coś takiego szło, niepokój ciężki abo trwoga. Czasem przyjdzie do głowy myśl: czemu sąsiad taki jest, a nie inszy? Czego tak? Patrzysz na niego: wyszedł właśnie na ganek. Ziewa. Patrzy w niebo. Splunął. Znowu w niebo patrzy.

Myślisz tedy: „Na co tak patrzy? Czego tam nie widział? Stoi, stoi, a czemu tak stoi — sam nie wie”. Zawołasz:

— Ej!

— Co?

— A nic! Co i co… Rozcokał się, cokacz jeden… Czegoś się tak rozcokał? Co?

— A ty czego?

— A niczego!

— No to cicho siedź!

— Sam siedź cicho, bo jak ci…

No i pobijesz się, bywa, że zabijesz na śmierć abo tylko ręce-nogi połamiesz, wybijesz oko abo co tam się nadarzy. Bo to sąsiad.

Z tymi słupami najpierw dużo zabójstw na śmierć było, a potem, jak to zwyczajnie, przywykli, tyle że zeskrobią „arbat” i wyryją nowe: „Tu mieszka Pachom” abo coś brzydkiego. To, co brzydkie, ciekawie się ryje. Nigdy nie jest nudno. Niby nie ma wiele tych słów, ale wszystkie takie wesołe. Dziarskie. Jeśli ma człowiek poważne nastrojenie, jak mu się płakać zachce abo zmęczenie, słabość go najdzie, nigdy nic takiego nie powie i nie napisze. Ale jak go złość dusi, śmiech łapie abo jeszcze jak się mocno zdziwi, to jakoś sama ślina przynosi na język coś brzydkiego.

Загрузка...