Benedikt włożył walonki, potupał, żeby się ładnie ułożyły na nogach, sprawdził zasuwkę pieca, strząsnął na podłogę okruszyny chleba — dla myszy; okno zatkał szmatką, żeby w chacie nie wychłodło, wyszedł na ganek i wciągnął w nozdrza mroźne, czyste powietrze. Oj, jak dobrze! Nocna zamieć się uspokoiła, śnieg leży biały i solidny, niebo sinieje, wysokie klosny stoją, ani się zachwieją. Tylko czarne zające przeskakują z wierzchołka na wierzchołek. Benedikt stał tak przez chwilę, zadarł do góry płową brodę, i mrużący oczy, patrzył na zające. Warto by parę utłuc na nową czapkę, ale kamienia nie ma.
No i mięska by się zdało podjeść. Bo to cięgiem tylko myszy i myszy; dawno już się przejadły.
Kiedy się mięso czarnego zająca wymoczy jak należy, uwarzy w siedmiu wodach, a jeszcze posuszy na słońcu przez tydzień czy dwa i podusi w piecu, to nie będzie trujące.
Ma się rozumieć, jeśli się trafi samiczka. Bo jeśli samiec, to możesz gotować, ile chcesz — cięgiem będzie taki sam. Kiedyś tego ludzie nie wiedzieli, jedli z głodu i samce. A teraz się zmiarkowali: kto samca zje, temu na całe życie w piersiach zostaną chrypy i bulgoty. Nogi od tego usychają. A jeszcze z uszu wyrastają włosy: czarne, grube, i brzydki zapach od nich idzie.
Benedikt westchnął: czas do roboty; zapiął siermięgę, zawarł drzwi chaty drewnianą belką i jeszcze podparł kijem. Ukraść z chaty nie ma czego, ale już tak się przyzwyczaił. I mateczka nieboszczka zawsze tak robiła. W dawnych czasach, przed Wybuchem — opowiadała — ludzie wszystkie drzwi zamykali. Od matki nauczyli się sąsiedzi i tak się przyjęło. Teraz cała ich osada podpierała drzwi kijem. Może to zresztą i swywola.
Na siedmiu wzgórzach położony jest Fiodoro-Kuźmiczów, gródek nasz kochany. Benedikt szedł, poskrzypując świeżym śniegiem, napawając się lutowym słońcem, radując znajomymi uliczkami. Tam i sam rzędy czarnych chat — za wysokimi płotami, za tarcicowymi wrotami.
Na drągach kamienne garnce schną abo drewniane dzbany; czyj domek wyższy, ten i dzbany ma lepsze, a niektóry i całą beczkę na drąg wsadzi, żeby w oczy kłuła: patrzcie, ludkowie, jak bogato sobie żyję! Taki nie drałuje pieszo do roboty, ale sańmi jeździ, wymachuje knutem. A do sań wygenerat jest zaprzężony, biegnie, walonkami tupie; blady, zmydlony, język na wierzch wywalił. Dopędzi do Chaty Pracy i stanie jak wkopany w ziemię wszystkimi czterema nogami, i tylko kosmatymi bokami robi: chy, chy, chy, chy.
Jak toto oczami przewraca, oj, jak przewraca… I zęby szczerzy. Rozgląda się…
A niech diabeł porwie tych wygeneratów! Lepiej się od nich trzymać z daleka. Straszni są i nie wiadomo, czy to ludzie, czy nie: gęba niby ludzka, ale tułów pokryty sierścią i biegają na czworakach. A na każdej nodze mają po walonku. Powiadają, że ci wygeneraci żyli nawet przed Wybuchem. Kto wie, może i tak.
Mrozik teraz, para bucha z ust i cała broda szronem się pokryła. A przecie jak błogo! Chaty stoją mocne, czarne. Wzdłuż płotów zaspy wysokie, a do każdych drzwi wydeptana ścieżynka. Białe wzgórza gładko zbiegają w dół i gładko się wznoszą, falują. Po zaśnieżonych stokach ślizgają się sanie, za saniami niebieskie cienie, śnieg mieni się wszystkimi barwami, a za wzgórzami wstaje słonko i na modrym niebie też igra tęczowym światłem. Jak oczy zmrużysz, to od słońca promienie idą koliskami, a jak się puszysty śnieg naciśnie walonkiem — to się zaiskrzy, jakoby dojrzałe świetlaki zadrżały.
Benedikt pomyślał o świetlakach, wspomniał mateczkę i westchnął: przez te właśnie świetlaki pomarła, bidaczka. Bo fałszywe były.
Na siedmiu wzgórzach leży gród Fiodoro-Kuźmiczów, a wokół grodu pola nieogarnione, ziemie niepoznane. Na północy lasy nieprzebyte, od wichru połamane, gałęzie w nich się posplatały i nie dają przejść, kłujące krzaki czepiają się portek, a konary czapkę ci z głowy zerwą. Starzy ludzie powiadają, że w onych lasach mieszka kyś. Siedzi na ciemnych gałęziach i krzyczy tak dziko i żałośnie: kyyyyś, kyyyyś! A zobaczyć go nie można. Ot, pójdzie człek do lasu, a kyś mu z tyłu na plecy: hop! I kark zębami: turach! Najważniejszą żyłkę wymaca pazurem i przetnie, a wtedy cały rozum z człeka wyleci. Wróci taki z powrotem i już nie ten sam, i oczy nie te same. Idzie, drogi nie baczący, jako to bywa, kiedy na ten przykład ludzie we śnie chodzą, do miesiąca wyciągają ręce i palcami ruszają; niby śpią, a chodzą. No to złapią takiego i prowadzą do chaty. A niekiedy dla śmiechu podstawią mu pustą miskę, łychę wetkną do ręki: jedz, mówią, a on jakoby i je, z pustej miski czerpie, do ust niesie i gębą rusza, a potym jakoby chlebem miskę wycierał, a chleba w ręku nie ma. Rodzina, rzecz jasna, ze śmiechu się dusi. Sam nic zrobić, nawet wypaskudzić się nie umie; za każdym razem na nowo trzeba mu pokazywać. No, jeśli żona czy tam matka go pożałuje, to ze sobą do plugawej komórki wiedzie; a jeśli doglądać go nie ma komu, to już jakoby umarł: pękł bąbelek i nie masz go.
Tak to kyś ludziom robi.
Na zachód też lepiej nie chodzić. Chociaż tam nawet droga jest: niepozorna niby ta ścieżynka. Idziesz, idziesz, już i miasteczko z oczu znikło, od pól słodkim wiaterkiem powiało; wszystko pięknie-ładnie. No i nagle, powiadają ludzie, stajesz. Stoisz. I myślisz sobie: a dokąd to się wybieram? Czego mi tam potrzeba? Czegóż to niby nie widziałem? Abo tam lepiej będzie? I nagle tak człek samego siebie pożałuje! Myśli: zostawiłem swoją chatę, gospodyni w niej może płacze, spod ręki w dal popatruje. Po podwórzu kury biegają, ani chybi też się stęskniły. W piecu napalone, wyrko miękkie, myszy się szwendają… I jakoby robach serce toczył a toczył… No to plunie człek i nazad się wróci. A bywa, że i pobiegnie. A już jak z daleka zobaczy swoje garnce na płocie, to mu aże ślozy z oczu popłyną. Jej Bogu, toć na arszyn bryzgają! Niech tak skonam!
Na południe nie można. Przecie tam są Czeczeńcy. Najpierw cięgiem stepy, stepy — aże oczy człek wypatrzy — a za stepami Czeczeńcy. Pośrodku grodu stoi wieża strażnicza z czterema oknami, i przez wszystkie cztery okna patrzą strażnicy. Wypatrują Czeczeńców. Może nie tyle, rozumie się, wypatrują, ile błotną rdzę kurzą i grają w patyczki. Ściśnie któryś w pięści cztery patyczki: trzy długie, jeden krótki. Kto wyciągnie krótki — tego prztykną w nos. Ale zdarza się, że i przez okienko popatrzą. Jak zobaczą Czeczeńców, to mają krzyczeć: „Czeczeńcy! Czeczeńcy!”, a wtedy ludzie zbiegną się ze wszystkich osad, kijmi w garnce zaczną tłuc, Czeczeńców straszyć. To w końcu ich przepłoszą.
Raz dwoje takich podeszło z południa pod gród, staruszek i staruszka. My dalej tłuc w garnce, tupać, krzyczeć, a Czeczeńcom nic to, tylko głowami kręcą. No, a my — który śmielszy był — wyszliśmy im naprzeciw z uchwytami, wrzecionami, co tam kto miał. Jacy to, znaczy się, ludzie i czego chcą.
— My, ludkowie kochani, z południa. Drugi tydzień idziemy i całkiem już nie czujemy nóg. Przyszliśmy handlować rzemykami, może macie jaki towar.
A jaki tam u nas towar. Myszy jemy i tyle. „Myszy — nasza ostoja”, tak uczy Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego. Ale ludzie u nas litościwi, zebrali po chatach, co mieli, powymieniali na rzemyki i odprawili tamtych z Bogiem. Potym wiele o nich gadano. Wszyscy wspominali, jak wyglądali, co za bajki prawili i po co do nas przyszli.
No, wyglądali całkiem jako my, zwyczajnie: staruszek siwy, w łapciach, staruszka miała chustkę, modre oczy i różki na głowie. A bajki powiadali długie i smętne; choć Benedikt mały był wtedy i głupi, to uszu dobrze nadstawiał.
Powiadali, że na południu jest sine morze, a na onym morzu wyspa, na wyspie domek, a w nim stoi złote wyrko. Na wyrku dziewczyna, co jeden włos ma złoty, drugi srebrny. Dziewczyna warkocz swój rozplata, a kiedy całkiem rozplecie, wtedy koniec świata przyjdzie.
Nasi słuchali, słuchali, potym rzekli:
— Co znaczy „złoty” i co znaczy „srebrny”?
A tamci: „Złoty” to jakoby ogień, a „srebrny” to jako blask miesiąca, abo na ten przykład jako się świetlaki świecą.
Nasi wtedy:
— Aha. No to jeszcze coś opowiedzcie.
A Czeczeńcy:
— Jest sobie wielga rzeka, pieszo trzy lata trzeba stąd iść. A w onej rzece mieszka ryba sinopiórka. Gada ludzkim głosem, śmieje się, płacze i pływa po rzece tam i sam. Jak w jedną stronę popłynie i się zaśmieje — wtedy zorza wstaje, słońce wychodzi na niebo i robi się dzień. A jak nazad popłynie, to płacze, mrok niesie ze sobą, ciągnie miesiąc na ogonie, a łuski onej ryby to gwiazdki.
Nasi znowu:
— A nie słyszeliście może, skąd się zima bierze, i skąd lato? Stara mówi:
— A nie słyszeliśmy, uczciwie powiem, żeśmy nie słyszeli. Ale prawda, że niejeden się temu dziwuje — po co zima, kiedy latem milej? Ani chybi za nasze grzechy. Stary jednakowoż pokręcił głową:
— Nie — mówi. — Wszystko musi mieć wyjaśnienie w naturze. Mnie — powiada — jeden podróżny to wyjaśniał. Na północy stoi drzewo, co wierzchołkiem sięga do samych chmur. Drzewo czarne, koślawe, a kwiatki na nim białe, maluśkie jako ten kurz. Mróz na tym drzewie mieszka, stary jest, brodę za pas nosi zatkniętą. Kiedy pora na zimę przychodzi, kiedy kury łączą się w stada i na południe odlatują, wtedy mróz bierze się do roboty. Skacze z gałęzi na gałąź, klaszcze i dogaduje: du du du, du du du! A potym jak nie świśnie: szszzzz! Wiater się wtedy podnosi i sypie na nas te kwiatki — to właśnie śnieg. A wy się pytacie: po co zima?
Nasi ludkowie powiadają:
— Ano, słusznie powiadacie. Tak być powinno. Ale ty, dziadku, nie boisz się tak drogami chodzić? A nocą jak? Leśnego licha nie spotkałeś?
— Oj, spotkałem! — powiada Czeczeniec. — Całkiem blisko widziałem, ot, jak was teraz widzę. To posłuchajcie. Zachciało się mojej starej pojeść świetlaków. Przynieś, przynieś, marudzi. A świetlaki onego roku urosły słodkie, ciągliwe. Tom poszedł. Sam.
— Jak to sam? — zdumieli się nasi.
— A tak to! — pochwalił się Czeczeniec. — Słuchajcie dalej. Idę sobie, idę, a tu się ściemniło. Nie żeby bardzo, ale tak szaro się zrobiło. Idę ci ja na paluszkach, żeby świetlaków nie spłoszyć, i nagle: szu szu szu! Co to? Patrzę: nikogo nie ma. Znowu idę. I znowu: szu szu szu. Jakoby ktoś ręką wodził po liściach. Tom się jeszcze raz obejrzał — znowu nikogo nie ma. Jeszcze jeden krok. I nagle widzę je tuż przed sobą. Dopiero co nic nie było, i już jest. Tylko rękę wyciągnąć. Nieduże takie. Mnie może po pas abo po cycki. Całe jakoby ze starego siana utoczone, oczka czerwono się świecą, a zamiast stóp ma łapki. I tak tymi łapkami po ziemi tupie i dogaduje: ciapu-ciapu, ciapu-ciapu, ciapu-ciapu… Oj, jakem uciekał! Nie wiem nawet, kiedym się w domu znalazł. No i nie dostało się starej świetlaków.
Wtedy dzieciątka, które tego słuchały, mówią:
— Opowiedzcie, dziadku, jakie jeszcze w lesie są siły nieczyste. Nalali staremu kwasu jajecznego, a ten zaczyna:
— Młodym był jeszcze, gorącą głowę miałem. Nie bałem się niczego. Kiedyś trzy bierwiona wraz obwiązałem łykiem, spuściłem na wodę — a rzeczka nasza jest bystra, szyroka — siadłem na nie i płynę… Słowo daję! Baby na brzeg się zbiegły, krzyk, pisk, wszystko jak trzeba. Gdzie kto widział, żeby człek po wodzie pływał? Teraz, jak mówią, ludzie drzewo drążą i puszczają na wodę. Jeśli to, rzecz jasna, nie łgarstwo.
— Nie łgarstwo, nie łgarstwo! To nasz Fiodor Kuźmicz wymyślił, niech się sławi imię jego! — wołają nasi, a Benedikt najgłośniej ze wszystkich.
— Może i Fiodor Kuźmicz. My tam nieuczeni, nie wiemy. Nie o to idzie. Niczego, powiadam, się nie bałem. Ani rusałek, ani wodnika-pęcherzyka, ani uparciuszki nadrzecznej. Nawet rybkę wierciłebkę złapałem do wiadra.
— Eee — powiadają nasi. — Tu jużeś, dziadu, przesolił.
— Prawdę mówię! Niech moja stara poświadczy!
— Prawda to — mówi stara. — Tak było. Oj, jakem go wyzywała! Wiadro mi zapaskudził, musiałam je spalić. A nowe przecie zanim się wydrąży, zanim się wygarbuje, nasmołuje i przesuszy trzy razy, i rdzą okurzy, i sinym piaskiem natrze — com ja się natrudziła, ręce sobie urobiłam po łokcie. A temu nic — bohatyr. Cała wieś potym chodziła na niego patrzeć. Nawet niektórzy się bali.
— To się rozumie — nasi na to.
Stary zadowolniony.
— Za to może jeden taki na świecie jestem — chwali się — żeby wierciłebkę tak blisko zobaczyć, ot, jak was teraz widzę, i zostać żywym: A co?! Wyrwidębem byłem. Waligórą! Nieraz to jak się rozedrę! Pęcherze pękały w oknach. A ile rdzy naraz wypić mogłem! Całą bekę.
A matka Benedikta, co siedziała tuż obok, mówi, przez zęby cedzący:
— A była z waszej siły jakaś konkretna korzyść? Zrobiliście kiedy coś społecznie pożytecznego?
Stary się obruszył.
— Co tam korzyść! Ja, kochana, za młodu mogłem na jednej nodze doskakać jak stąd — o — do tamtego pagórka! A nie żadna korzyść. Mówię ci, nieraz, jakem zakrzyknął, to słoma z dachów się sypała. W naszym rodzie wszyscy tacy byli. Mocarni. Niech stara powie, czy łżę. Mnie jak odcisk abo czyrak wyskoczy — to wielgi jako pięść. Nie mniejszy. A pryszcze to, powiadam ci, takie miałem. Takie! A ty mówisz — korzyść. Jak chcesz wiedzieć, mój tatko, kiedy się czasem po głowie podrapał, to pół wiadra łupieżu natrząsł.
— No, dobra, dajcie spokój! — nasi podnieśli szum. — Obiecałeś, dziaduniu, mówić o sile nieczystej.
Ale dziadek widać nie na żarty się rozeźlił.
— Nic wam nie powiem. Jak przyszliście słuchać… to słuchajcie, zamiast się wserniczać! Całe rozmarzenie mi zepsułaś. Pewnie to z Dawnych, poznaję po mowie.
— Oj, tak. — Nasi łypią oczami na matkę. — Z Dawnych… Dalej, dziadku, mówcie.
Czeczeniec opowiedział jeszcze o strachach leśnych, o tym, jak się ścieżki poznaje: które istne, a które zwodne, które jeno mgła zielona, zawierucha trawiasta, czarodziejstwo i omam — wszystkie znaki zdradził. O tym, jak rusałka o świcie śpiewa, swoje wodne pieśni gulgocze. Najsamprzód tak nisko, głęboko: y, y, y, y, y, potym wyżej: ouaa, ouaaa — pilnuj się wtedy, chłopie, miej na baczności, bo cię do rzeki wciągnie. A kiedy piosnka jej do pisku dojdzie: niuch, iiiich! — to już leć, ani się oglądaj. Opowiedział o łyku zamówionym i jak się go trzeba strzec; o Pysku, co ludzi za nogi chyta; i o tym, jak się rdzy najlepszej szuka.
Wtedy wysunął się Benedikt:
— Dziadku, a kysia widzieliście?…
Spojrzeli na niego wszyscy jak na głupiego. Nic nie powiedzieli. Nikt nic nie odrzekł.
Pożegnaliśmy nieustraszonego staruszka i znowu w gródku nastała cisza. Baczenie mieli odtąd większe, ale już nikt nas od południa nie napadał.
E, nie, my coraz częściej chodzimy na wschód od grodu. Tam lasy są jasne, a trawy-murawy — długie. W trawach są kwiatki modre i miłe, a jak się ich narwie, jak się je wymoczy, ubije i rozczesze, to nitki prząść można, płótna tkać. Nieboszczka matka bardzo była do tego rzemiosła małobystra, wszystko jej z rąk leciało. Nitkę wtyka — i płacze, płótna tka — ślozami się zalewa. Mówi, że przed Wybuchem wszystko było inaczej. Pójdzie się, powiada, do MARKIETU i bierze, co chce, a jak się nie spodoba, to człek nosem kręci, nie to co teraz. Ten ichni MARKIET był jako nasz Skład, tylko tam dobra wszelakiego było więcej i wydawali je nie w Dni Składowe, tylko cały dzień drzwi stały otworem.
Jakoś się nie chce wierzyć. Znaczy się, każdy mógł wejść i zabrać? To chyba stróżów by nie wystarczyło! Naszych przecie tylko wpuścić: rozdrapaliby wszystko do ogryzeczka. A ilu ludzi by podeptali? Przecie każdy jak do Składu idzie, to tylko na boki zerka: komu co dali, ile i dlaczego nie jemu?
A zerka po próżnicy, bo więcej, niż się należy, nikt nie wyniesie. Lepiej nawet za bardzo się nie gapić na cudzy talun: zaraz ci Składowi nakładą po łbie. „Dostałeś — powiedzą — swoje i zjeżdżaj! A jak nie, to i przydziałowe ci odbierzemy”.
Ot, na ten przykład wraca się ze Składu z kobiałkami, pospiesza do dom i co rusz do kobiałki sięga: Mam wszystko czy nie? Może czegoś nie dołożyli? Abo w ciemnej uliczce ktoś się z tyłu podkradł i chapnął?
Bo i tak się zdarza. Szła raz matka ze Składu, a wydali jej wronie pióra. Na pierzynę. A lekkie są, to się niesie, jakoby się nic nie niosło. Przyszła do domu, podnosi płótno: ludkowie kochani! Piór nie ma, a zamiast piór — gówienka. Matka w płacz, a ojciec — w śmiech. Taki to się złodziej wesoły trafił — mało że zwinął dobro, to jeszcze i podśmiechujkę uczynił: „Patrzcie — powiada — ile warte te wasze pióra. Naści!”.
A pióra znalazły się u sąsiada. Ojciec dalej go na spytki: „Gdzieś dostał? Na targowicy. Na co wymieniłeś? Na walonki. U kogo?”. Sąsiad zaczął kręcić: „A ja co, a ja nic, ja się rdzy napiłem” — co z takim gadać? No i dali mu spokój.
A co w Składzie dają? Ano, kazionną kiełbaskę z mysiny, mysie sadło, mąkę z chlebiody, pióra (już było mówione), jeszcze walonki, jasna sprawa, uchwyty, płótno, kamienne garnce… Wychodzi, że rozmaicie. Czasem nakładą do kobiałki zaśmiardłych świetlaków — jak się zaśmiardły, to zaraz je ludziom wciskają. Po dobre świetlaki trzeba iść samemu.
Akuratnie na wschód od grodu rosną lasy klosnowe. Klosna to najlepsze drzewo. Pień ma jasny, żywiczny, z naciekami, liście wystrzygane jakoby łapy, zdrowy zapach od nich idzie; jednym słowem — klosna! Szyszki wielgie jako ludzka głowa, a orzeszki w nich — sama słodycz! Oczywista, jak się je wymoczy. Bo inaczej do ust ich nie ma co brać. Na najstarszych klosnach, w głuszy, rosną świetlaki. Smakołyk nie lada: słodki, krągły, ciągliwy. Dojrzałe świetlaki są wielgości ludzkiego oka. Nocą świecą srebrnym światłem, jakoby miesiąc puścił promień przez liście, a w dzień się ich nie zobaczy. Wyjść trzeba do lasu za widna, a jak się ściemni, jeden drugiego za ręce bierze i wszyscy idą łańcuchem, żeby się nie pogubić. A jeszcze uważają, żeby się świetlak nie zmiarkował, że to ludzie idą. Odrywać je trzeba szybko, bo się świetlak spłoszy i narobi wrzasku. Insze ostrzeże, a tamte zaraz pogasną. Pewnie, że można rwać i po omacku. Ale nikt nie rwie. A jak się zerwie fałszywy? Fałszywe jak świecą, to jakoby czerwony ogień przez siebie przepuszczały. Takimi to właśnie, fałszywymi, otruła się w swoim czasie mateczka. Gdyby nie to, jeszcze by żyła sobie a żyła.
Dwieście trzydzieści i trzy latka przeżyła mama na tym świecie. I nie zestarzała się. Jaka była rumiana i czarnowłosa, takiej jej oczy zamknęli. Tak to już jest, że kto nie fajtnął podczas Wybuchu, ten się już nie zestarzeje. To taki Effekt. Jakoby coś się w nich zaklinowało. Ale takich jest ilu? Jedno, dwoje… i już. Reszta w ziemi leży: jednego kyś zepsuł, drugi zającami się otruł, a mateczka akurat świetlakami…
A ci, co się urodzili po Wybuchu, mają Effekty insze, najróżniejsze. Jeden — ręce niby zieloną mąką obsypane, jakoby w chlebiodzie grzebał, inszy — skrzela, jeszcze inszy — grzebień koguci abo co tam jeszcze. A bywa, że żadnych Effektów nie ma, chyba że na starość pryszcze z oczu wychyną abo we wstydliwym miejscu broda róść pocznie do samych kolan. Abo znowuż nozdrza na tych kolanach wyskoczą.
Benedikt kiedy niekiedy dopytywał się matki: skąd się wziął Wybuch? Ale mateczka za dobrze nie wiedziała. Pono ludzie MASSOWO się razili, aże się w końcu przerazili. „Nawet — powiada — pisnąć nie zdążyliśmy”. I płacze. „Dawniej — mówi — było lepiej”. A ojciec — ten już urodził się po WYBUCHU — wściekał się na nią:
— Po co dawne czasy wspominać! Jak żyjemy, tak żyjemy! Nie myśmy ten świat stworzyli!
A mateczka do niego:
— Wieśniak! Troglodyta! Cham!
On ją dalej za włosy targać. Matka w krzyk, sąsiadów wzywa, ale sąsiedzi nawet okiem nie mrygną. „Słusznie, że mąż żonę uczy. Nie nasza sprawa. Bity garnek dwa wieki przetrwa”. Ojciec złościł się na mateczkę: cięgiem młoda i młoda, a z nim coraz gorzej. Zaczął utykać na nogę, a oczy, skarżył się, jakoby ciemna woda zasłoniła.
Matka do niego:
— Nie śmiej mnie tykać! Na ŁUNIWERSYCIE się uczyłam! A ojciec:
— Ja ci zaraz dam łuniwersyt! Pasem cię przyodzieję! Dałaś synowi pieskie imię, na całą osadę osławiłaś!
I tak ubliżać, tak bluzgać zaczynał — i nie uspokoił się, póki całkiem brody nie zapluł. Srogi był tatko. Jak się nakrzyczy, to się umęczy; nasączy pełny dzban piwa i ulula się do utraty czucia. A matka włosy przygładzi, spódnicą się obetrze, weźmie Benedikta za rękę i zaprowadzi na wysokie wzgórze nad rzeką. Wiedział już, że tam kiedyś mieszkała, przed Wybuchem. Stała tam czteropiętrowa chata mateczki, a mateczka mówiła, że bywały i wyższe, palców nie starczyłoby człekowi, żeby przeliczyć wszystkie piętra. To niby jak, zdjąć walonki i liczyć na nogach? Wtedy Benedikt dopiero uczył się liczyć. Na kamuszkach liczyć jeszcze za wcześnie. A teraz powiadają, że Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, wynalazł pręciki do liczenia. Mówią, że trzeba przewiercić drewienka, nanizać na pręciki i przesuwać z prawa na lewo. Wtedy, jak mówią, tak szybko się liczy, aże strach! Tylko samemu liczyć nie wolno. Kto ma potrzebę, niech przyjdzie w dzień targowy na targowicę, zapłaci, ile trzeba — biorą i w płótnie, i w myszach — a potym liczy sobie, ile wlezie. Tak mówią, a prawda to czy nie — kto tam może wiedzieć?
Przyjdzie matka na wzgórek, siądzie na kamuszku, łzami-ślozami gorącymi się zaleje, to swoje przyjaciółki, kraśne dzieweczki, wspomina, to znowu MARKIETY jej się przedstawiają. A wszystkie, mówi, ulice były pokryte ASFALDEM. To była taka mazia, twarda, czarna; jak człek stąpnął, to się nie przewrócił. Jeśli tedy pogoda letnia, to tak siedzi matka, zawodzi, a Benedikt bawi się w błotku, babki z gliny lepi abo znowu narwie żółcioszków i wtyka w ziemię, jakoby płotem grodził. A wokół przestwór wielgi: ano te wzgórza, ano te ruczaje, ano wiaterek ciepły duje i trawką kołysze, a po niebie słonko jako ten wędrowniczek nad polarni, nad lasami zmierza za Błękitne Góry.
A zowie się nasz gródek ojczysty Fiodoro-Kuźmiczów. Przedtem, mówi matka, zwał się Iwano-Porfrirów, jeszcze wcześniej Sergiejo-Sergiejów, a dawno temu zwal się Południowe Składy, a już całkiem dawno — Moskwa.