Babskiego tułowia, powiadają, nigdy za dużo, i prawdę mówią. Rozparło Oleńkę wszerz i w ogóle — śliczniej już nie da rady. Gdzie raniej był podbródek z dołkiem, tam ich teraz osiem. Cycki sześć razy większe urosły. Siedzi na pięciu taburetach, bo trzech jej mało. Niedawno musieli poszerzyć drzwi, ale widać poskąpili, bo znowu poszerzać trzeba. Inszy mąż by się szczycił. A Benedikt patrzył na całą tę piękność bez żadnego wzruszenia. Nie ciągnęło go ani fiku-miku jej robić, ani łaskotać jej, ani łapać.
— Ty, Benedikcie, nic się na kobiecej urodzie nie znasz. Terentij Piotrowicz, ten to ceni… Idź spać do inszej izby.
A kij jej w oko. Jeszcze przygniecie w nocy, zatłamsi. Benedikt zrobił sobie legowisko w bibliotece. Tam chrapania jej prawie nie słychać. I sygnał prędzej przyjdzie.
Spał, nie rozbierający się, myć się przestał, bo to nudne. Za uszami miał to i owo: kurz, śmiecie, stwory jakieś się osiedliły, niespieszne i wielonogie. Po nocach z miejsca na miejsce przechodzą, krzątają się, może gniazda swoje przenoszą, ale kto taki — nie widać, za uszami przecie są. Nogi też spotniały i się skleiły. To bez różnicy. Leżysz jako trup ciepły; uszy nie słyszą, oczy nie patrzą. Ręce, co prawda, mył, bo taki wymóg w robocie.
A gdzie jest to światło? Nie widzę go nigdzie na ziemi.
Wstaniesz, do kuchni pójdziesz, kokiet z miski dwoma palcami wyłowisz, trzecim galarytę z niego objesz. I zjesz. Bez żadnego wzruszenia. Zjadłeś to zjadłeś. No i co? Pląsać masz z uciechy?
Odciągniesz pęcherz z okna — gęsty deszczyk rosi, w kałuże bije i bije; chmury niskie, całe niebo okryły, w dzień ciemno, jakoby wcale nie świtało. Przez podwórze rab idzie — połą siermięgi głowę od deszczu osłonił, kałuże omija, worek siana dźwiga dla wygeneratów. Kiedyś, dawno — o jak dawno, w dawnym życiu! — kiedyś zacząłby zgadywać: pośliźnie się czy nie? Upadnie? A teraz patrzysz tępo: tak, pośliznął się rab. Tak, upadł. Ale dawnej radości już nie ma.
Latarnik zapalić je winien, lecz pewnie drzemie.
Latarnik drzemie, radości moja…
A ja… cóż tu pocznę?8 W sypialnej izbie stuk i huk: Oleńka z Terentijem Piotrowiczem w domino igrają, śmieją się. W inszy czas wdarłby się do izby jako wicher srogi, Terentijowi pysk by rozkwasił, zęby powybijał, wykopał z rodzinnych pokojów. Oleńce by też odpowiednio przyserniczył: złapałby za włosy, za te jej kołki-stukołki, i o ścianę tą śmietankową gębą, i jeszcze! I jeszcze raz! A masz, a masz! I obczasami podeptać, i po żebrach, i po żebrach!
A teraz to mu wszystko jedno: igrają, to niech sobie igrają.
Leżysz. Leżysz. Leżysz. Bez jenijuszu, bez natchnienia. Bez łez, bez życia, bez miłości. Może miesiąc, może pół roku, i nagle: cssiii! Jakoby czymś powiało. A to sygnał.
Drgniesz od razu, nastroszysz się. Przyszło czy się pokazało? Chyba się pokazało… Nie! I znowu! Wyraźnie! Na łokciu się podniesiesz, ucho wystawisz, jakobyś słuchał.
Jakoby światełko małe w głowie, jako świeca za uchylonymi drzwiami… Nie przestraszysz go…
Troszeczkę okrzepło światło, widać chyba izbę jaką. Pośrodku izby — nic, a na tym nicu — książka. Kartki się przewracają… Jakobyś do oczu zbliżył, i już można rozróżnić, co napisane…
Wtedy wszystko w ustach wyschnie, serce wali, oczy całkiem oślepną: widzisz tylko książkę i jak się przewracają kartki, cięgiem przewracają! A co się wokół ciebie dzieje, tego nie widzisz, a jeśli nawet widzisz, to sensu w tym nijakiego! Sens, ot, gdzie jest? W książce! Jeno ona jest prawdziwie żywa, a twoje wyrko, taburet czy izba, teść z teściową abo żona czy tam jej miłośnik — nieżywi są, narysowani, same cienie biegnące! Jako od obłoku cień po ziemi przebieży, i nie masz go!
A co za książka, gdzie leży, dlaczego karty się przewracają — ktoś je przewraca? Czy może sama się tak kołysze? Nie wiadomo.
Coś go tknęło — rzucił się i sprawdził Konstantina Leonticza. Jechał mimo, to go tknęło: a jeśli ten ma? Nic nie miał, same robachy na sznurku. Fałszywy to był sygnał.
Bo też jak bywa prawdziwy sygnał, tak bywa i fałszywy. Jeśli prawdziwy, to zwidzenie, które w głowie się tworzy, jakoby krzepło abo, inaczej, gęstsze się robiło. Książka, która się zwidziała, cięgiem ciężaru nabiera: najsampierw przezroczysta, wodnista, a potym gęstnieje, papier u niej biały abo żółtawy, szorstki, każdą piegę, każdą plamkę abo draśnięcie widać, jakobyś z bliska na skórę patrzył. Patrzysz i śmiejesz się z radości, jakobyś zaraz miłować się zamierzał.
A te bukwy: pierwej ślizgają się, skaczą jako mrówy, a potym równymi, czarnymi rządkami się układają i szepczą. Te, które otwarte, abo inaczej rozwarte, jakoby zapraszały: wchodź!
Oto bukwa „o”. Okienko krągłe, jakobyś patrzył przez nie ze strychu na rozgłośny las wiosenny: oj, daleko widać, ruczaje widzisz, polany, a jeślić się poszczęści, jeśli oko wyostrzysz, to i Ptaszycę białą, daleką, małą jako pyłek biały. A „pe” to znowuż drzwi, wejście! A co za nim? Nie wiadomo, może życie nowe, niesłychane! Jakiego jeszcze nie było!
„Che” abo „że”, te na wywrót — zagradzają drogę, nie puszczają, na krzyż przejście zabiły: Nie puszczę. Nie wolno!
„Ce” i „Szcza” mają ogony jako Benedikt przed weselem. „Cze” jako krzesło obrócone.
„Ge” — jakoby osęka.
Jeśli sygnał prawdziwy jest, wtedy wszystko to: i papier, i bukwy, i obraziki, które przez bukwy widać, i szepty biegnące, i szum jakowyś, i wiater, który od przewracanych kart powstaje — ciepły, kurz niosący — wszystko zagęści się, objawi, napłynie, jakąś falą powietrzną obleje. I wtedy wiesz: Tak! To właśnie to! Idę!
Migiem odpada, odwala się, odrzuca, na wyrku zostaje cała ciężkość, rozmemłanie, gęste, mięsne, cielesne przewalanie się z boku na bok; ani mętliku, ani lenistwa, ani błota duchowego, grząskiego, mokrego. Od razu wstajesz, cały letki, cały dźwięczny. W głowie masz cel; wiesz, co robić, skupionyś i wesoły!
Odpadła, mówię, cała ciężkość — zostaje sam poryw! Sam duch!
Sama z siebie, niby najważniejsza, czarodziejska skóra, legła na karku opończa. Pewną obroną sfrunął na twarz kaptur: widzieć mnie nie wolno, ja sam zasię wszystkich widzę na wylot! Oręż tęgi, sam do ręki przyrósł — wierna osęka, zagięta jako bukwa „ge”, ostra jako słowo! „Przepalaj słowem serca ludzi”! Ptasim okrzykiem, wymachem ręki przyzywam towarzyszy: Czuj, czuj! Czuwaj!
Cud kolledzy, lotna brygada! Krzykniesz z podwórca abo z galeryi — a oni tuż! Jakoby nie spali, nie jedli, a każdy tuzin — jak jeden mąż! Gotowi, naprzód! Surowe, jasne rycerstwo podniosło się i leci, w upał czy w lutą zamieć — nie zna granic ni kordonów pieśni zew!
Wdzieramy się i odejmujemy; ratujemy. Jeśli sygnał prawdziwy był — odejmujemy i ratujemy, bo Księga prawdziwie tam jest. Pozwała, omamiła, dała głos, przywidziała się.
A jeśli sygnał fałszywy — cóż; znaczy się, nic nie ma. Tak jako u Konstantina Leonticza. Nic, okrom śmieci.
Z tym Konstantinem Leonticzem wyszło głupio, a dlaczego? A dlatego że jechał sobie Benedikt sańmi, jako chmura gradowa cały obrzękły, opuchnięty od myśli, a ciemne one i łzawe jako chmury jesienne, a czy na niebie, czy w piersiach, słusznie chwilozofia uczy, nie masz różnicy! Sam i nie widzący siebie, wiedział, że oczy krwią nabiegły, pod oczami się zapadło, ściemniała buźka, kędziory ściemniły się, zlepiły, nieczesane, niemyte — głowa zrobiła się płaska jako łycha; i od palenia w gardle lepkość, jakobyś gliny zjadł. Za róg skręcali i nagle coś nim targnęło: o, tam. W tamtej chacie.
I przecie dopuścił się swywoli, abo inaczej naruszenia techniki, bo nie pomyślawszy, z marszu poszedł sam, bez towarzyszy. Do Nikołaja: — Stój! — Ściągnął wodze, zatrzymał. — Czekaj tu. — Narzucił kaptur, kopnął furtkę.
Uczą przecie, że samemu na odjęcie chodzić to swywola, i słusznie uczą. Po świetlaki przecie sam nie pójdziesz? Zmiarkuje się świetlak, że to człowiek, narobi wrzasku, zgaśnie i inszych ostrzeże. Abo się fałszywy okaże? A i w naszym dziele, wszystko tak samo: nauka, ona jest jedyna.
Wrzeszczał Konstantin Leonticz i sprzeciwiał się, i po ręce Benedikta uderzał, strach jak boleśnie. Naukowo to się mówi: utrudniał odjęcie. Sąsiadów wołał przeraźliwie, ale nie przyszli, przyczaili się. Zerwał kaptur i kiedy poznał Benedikta, piszczał i walił go w gębę. Drapał silnie i butnie, nawet obalił na ziem.
A za osękę na próżno rękami chwytał. Osęka ma dwa ostrza, łapać rękami jej nie należy.
Ona nie na to.
Osęka jest na to, żeby książkę złapać, podczepić, podciągnąć, do siebie targnąć; nie kostur to. Po co jest naostrzona? Po to, by niezręcznie było ludzikowi książkę przytrzymywać, kiedy ją odejmują, bo to przecie wszyscy w książkę się wczepiają; dlatego jest naostrzona. Dokazujesz, ale nie utrzymasz: od razu ręce sobie odetniesz, a palce to już wszyściutkie precz, co do jednego!
I z jednej, i z drugiej strony osęka naostrzona jest okrutnie, stąd też smykałki potrzeba jest, żeby chytać ją i obracać; stąd na każdej odjętej książce nacięcie od osęki bywa, jakoby rana. Niezręczny sanitarz niechcący może i książkę zaciukać, a do tego dopuszczać pod żadnym pozorem nie można, nie wolno sztuki niszczyć. Jeśli robota dobra, czysta, to książkę jednym zamachem podrzucić można, najwyżej szramka nieduża się ostanie.
Dlatego pracuje się brygadą, abo inaczej grupą. Jeden towarzysz książkę odejmuje, insi zasię ludków, których w chacie naszli, osękami za ubranie, za kołnierz łapią i zwijają.
A jeszcze do czego osęka się nadaje: jeśli ludzik nadto żwawy, to osęką dobrze mu nogi podciąć, żeby od razu bęcnął. A jakby co, to jest na podorędziu rohatyna. Też instrument naukowy, ale prostszy, a z wyglądu jak bukwa „Y” abo uchwyt. A kto upadł, temu zaraz rohatyną szyję do podłogi przycisnąć, żeby nie wstawał.
Kiedy sanitarze kostury jeszcze mieli, to dziab! I ani zip! A teraz nie mają, teraz humanitarnie.
Pozatym sanitarz pilnować się winien, ręce zawsze musi czyste mieć. Na osęce niezawodnie brud od ludzika zostaje: posoka abo rzygowina, czy co tam jeszcze. Ale ręce muszą być czyste, dlatego Benedikt mył je zawsze.
Bo książkę po odjęciu w rękach będzie trzymał. Jak jedzie nazad.
Taka w ogólności i w szczególności jest technologija abo chwyty, abo naukowa organizacyja pracy. Tylko tak zdaje się, że to proste, a wcale nie. Ciasno jest w chacie i ciemno, jeden na drugiego wpada, wielu tedy się skarży.
Tak że na swywolę miejsca tu nie masz, a Benedikt jak zwykle się jej dopuścił, to i pokaleczył go Konstantin Leonticz, na rękach, na twarzy, na piersi, a i nogę mu wywichnął. A co najgorsze, wszystko na darmo, bo sygnał fałszywy, książki nie było.
Akurat był Październikowy od Roboty Wolny, Konstantin Leonticz zbierał się na coroczne przeliczenie, szmaty — portki, koszulę — prał w cebrzyku. No cóż, nie doliczą się baszy Konstantina Leonticza, będzie o jednego ludzika mniej. Zaznaczą w spisach rządowych: zabrany, wyleczyć go trzeba.
No i skończyło się baszy ludków liczenie.
W grudniu, w najciemniejszej porze roku okociła się Oleńka trojaczkami. Teściowa przyszła, zawołała Benedikta, żeby na pomiot popatrzył, powinszowanie złożył. Leżał wtedy pusty i ciężki, czekał na sygnał, a sygnału nie było. Dobra, pójdzie obejrzeć.
Dziatek troje: jedna jakoby samiczka malutka, piszcząca. Drugi jakoby chłopczyk, ale tak od razu nie powiesz. A trzecie — sam nie wiesz co, a z wyglądu jak kulka, włochate, groźnokształtne. Okrągłe takie. Ale oczy ma. Wzięli je na ręce, żeby polulać, zaśpiewali: „Tutusieńki, tutusieńki, tutu! Kukusieńki, kukusieńki, kuku!”, a ono pych! — odepchnęło ich i na podłogę zeskoczyło, po podłodze potoczyło się kłębkiem i uciekło do szpary. Rzucili się je łapać, ręce rozstawiali, taburety, ławy przesuwali, ale nic z tego.
Benedikt postał, popatrzył jako przez mgłę, powinszował Oleńce pomyślnego pokotu. Poszedł do siebie. Teściowa pobiegła wołać Terentija Pietrowicza, żeby popatrzył, wnuczętami się pochwalić.
Legł na labidzącym, jęczącym wyrku (sporą wyleżał sobie jamę przez one lata puste, przez nocy nieradosnych bezlik), chmurzył się, myślał: że uciekło pod podłogę, to pół biedy. Gorzej, gdyby wylazło, książki gryżć zaczęło. Może szpary pozatykać? Deski całkiem sfatygowane. Rodzina nadrapie za dzień całą kuczmę włosów, niektóry raz idziesz, patrzysz, a tu jakoby głowa na podłogę spadła! Tylko patrzeć, wyjdzie toto, co pod podłogę uciekło, i szast do izby książkowej. Okładkę zje, grzbiet… Tam przecie jest klej… Niekiedy skóra.
Nie miała baba kłopotu… Przecie zje, na pewno zje! jeść chyba musi? Zewsząd groźba dla sztuki: to od ludzi, to od gryzoni, to od wilgoci! Jakże głupi był kiedyś Benedikt, ślepy jako ci ślepcy na targowicy. Śpiewają-zawodzą, a sami jeno ciemność widzą, nawet w południe! Pojęcia o niczym nie miał jako ten robach! Pytania głupie zadawał, czoło marszczył, gębę otwierał szyroko, żeby lepiej się dumało, a dalej nie pojmował.
Czemu to myszy u nas nie ma? Dlaczego myszy nie potrzebujemy? A dlatego że życie mamy duchowe: książki u nas się chowają, sztuka, a mysza wyjdzie i naszą skarbnicę pożre, swymi ząbki ostrymi — zyg, zyg, zyg — i wygryzie, wytraci! A ludkowie żyją życiem inszym, oni w myszy oparcie mieć muszą. Bez myszy nie da rady. Zupa, oczywista, pieczyste, uszyć siermięgę, wymianę na targowicy zrobić, podatek zapłacić, abo inaczej haracz, podymne, poduszne, popiecne, na wszystko mysza potrzebna. Widać dlatego trzymać książek w domu za nic nie wolno! Tutaj już abo jedno, abo drugie.
A dlaczego życie duchowe wzniosłym się zowie? Dlatego że książki zawsze stawia się wyżej, na górne piętro, na półkę. Bo jeśli już zdarzy się takie nieszczęście, że wejdzie stwór do domu, to lepiej skarb wysoko schować. Dlatego właśnie!
A dlaczego teść, teściowa i Oleńka na nogach mają pazury? Dla tego samego! Żeby duchowości pilnować! Żeby stać na straży przed myszami! Mimo się nie przesmykniesz! Dlatego i trzy płoty wokół domu są wystawione! Dlatego i ochrona surowa! Dlatego obszukują przy wejściu! Dlatego też choćbyś był nie wiadomo kim, choćby i najprawdziwszym narzeczonym abo inszym szczególnym gościem, to myszę ze sobą przenieść możesz nawet niechcący.
Jeśli kołtun masz we włosach — ona tam gniazdo uwić może. Niekiedy i w kieszeni.
Abo w walonku.
Wszystko jest takie jasne, że już jaśniejsze być nie może, a on tego nie mógł pojąć. Choroby też nie rozumiał. Myślał sobie nie wiedzieć co, a Choroba tkwi w głowach, Choroba to głupota ludzka, dur, swywola, ciemnota, kiedy ludkowie myślą, że to nic, że niech sobie w jednej chacie mieszkają — i książka, i mysza. Też coś! Książka w jednej chacie z myszą! Strach nawet sobie wystawić!
I jakiż to upór u tych gadzin! Myślałby kto, że im czytać nie pozwalają, wiersze odejmują abo essej jaki! Po co państwo skrybów zatrudniło, po co Chat Pracy ponastawiało, abecadła uczy, patyczki pisarskie wydaje, korę z brzóz odziera, książki zszywa? Państwo przecie z tego tylko jeden więcej kłopot ma, frasunek, niespokojność! A wszystko dla ludzi, wszystko dla nich! Nałap sobie myszy, na miłość boską, wymień na książkę i czytaj, trwamać!
Z gniewu ściskał kułaki, miotał się na wyrku, a w głowie coraz jaśniej i jaśniej się robiło, jakoby przestwór jaki się rozszyrzał! Boże! Tak przecie zawsze było, już od starożytności to samo! „Azali nie jest świat jednaki?” Jednaki! Jednaki!
Na ziemi, w tych dolinach niskich, Gdzie chatę nędzna strzecha kryje, Pajęcza nić związała bliskich, I ziemska mysz swe gniazdo wije. Krząta się wartko ludzkie plemię, Lecz nawet w huczne, gwarne święto Każdy samotny — w swym eremie O bryłkę troszczy się zmarzniętą.
Właśnie! I starożytny człowiek taki był, że chuliganił, swywolił, książki chował: gdzieś na zimnie, zmarznięte jako bryłka lodu! Teraz wiadomo!
Lecz oto — przez szczeliny płyt kamiennych myszy powysuwały pyszczki podobne do kredowych trójkącików z oczkami żałobnymi z obu stron…9 Tak, myszy nie powstrzymasz! W każdą dziurę wlezie!
Życia bieganino mysia…
Czemu ty mnie trwożysz dzisiaj…?
Aaa, bracie puszkinie! Tak! I ty swego dzieła przed gryzoniami strzegłeś! On napisze, a one zjedzą, on napisze, a one — zjedzą! Dlatego się niepokoił! Dlatego tam i sam po śniegu ganiał, po lodowej pustyni! Dzwoneczek dzyń, dzyń, dzyń! Zaprzęgnie wygenerata i w step! Dzieło chował, szukał, gdzieby schować!
Ani ognia, ani chaty, Pusto, biało, głusz i śnieg, Tylko mignie słup pasiaty, Znowu wiorsta, znowu bieg!” Miejsca szukał, gdzie by je zakopać… Wszystko tak się wyjaśniło, aże Benedikt usiadł, spuścił nogi z wyrka. Jakże on wcześniej tego… Jak to ukazanie przegapił… No a niedawno… co to śpiewali z Lwem Lwowiczem?
Step dokoła, step Jamszczyk konie gna. Czuje bliską śmierć, W oku błyszczy łza.
No? Cóż to go w step zaniosło, jeśli nie ochota, by książkę schować? Toć o „bryłkę troszczył się zmarzniętą”.
Zanieś, proszę, wieść Drogiej żonie mej, Żem ze sobą wziął Całą miłość jej.
Jaką „miłość”? Książkę przecie! Co inszego można kochać, okrom książki?! Co?
„Żem ze sobą wziął”. Żonę prosi, żeby powiedzieć, żeby nie szukała… Bo się spostrzeże… To ci wiersz! Nie wiersz, tylko przypowieść! Pouczenie przystosowane do poziomu ludu!
Dlatego płakał Lew Lwowicz! Pewnie też zakopał i teraz nie może znaleźć! Oj, można się spłakać! Zaśpiewał i przypomniało mu się!
A jakie oni Benediktowi aluzyje robili? Benedikt do nich: „Nie macie to — powiada — książeczki do poczytania?”. A oni: „Abecadła nie znasz”. On im na to: „Jak to nie znam, jestem uczony!”. A oni mu: „Step dokoła, step”. Taka aluzyja. Przypowieść. Tam — powiadają — książki są zakopane. W domu nie trzymamy.
No tak. A gdzie u nas step? Step jest na południu… Ale czegóż tamten cięgiem powtarza: „Zachód nam pomoże”? A Nikita Iwanycz jemu: „W życiu — mówi — nie pomoże, powinniśmy sami”. To w końcu jak? Gdzie?
Teściowa zastukała do drzwi:
— Dzieci kąpiemy! Będziecie patrzeć?
— Nie przeszkadzać!!! — krzyknął przeraźliwie Benedikt, ręką machnął na odlew. — Drzwi zamknąć!!
— Ale kąpiel?
— Drzwi!!
Z myśli wytrąciła, trwamać! Benedikt pospiesznie się odziewał: siermięga, opończa, kaptur. Zbiegł po schodach, gwizdnął na niemrawego Nikołaja, żeby się zaprzęgał.
Poganiał niecierpliwie, przytupywał w saniach walonkiem. Obejrzeć horyzunt. Musowo trzeba obejrzeć horyzunt. Póki jeszcze skąpe światło zimowe nie zgasło — popatrzeć na cztery strony i obejrzeć horyzunt.
Do wieży strażniczej jechał Benedikt, gdzieżby indziej. Nigdy jeszcze na strażniczą wieżę nie właził, a i kto ludzika na nią wpuści? Zakazane gmaszysko, państwowe — tylko strażnicy i baszowie do wieży są dopuszczani, a dlaczego? Dlatego że widać z niej daleko, a to sprawa nie dla każdego, państwowa! Nie wolno zwykłemu ludzikowi w dal patrzeć: nie ta ranga! Może tam w dali wojsko jakoweś idzie? Może nieprzyjaciel podły po naszą świetlaną ojczyznę rękę wyciągnął, kijów naostrzył i na nas się wyprawił! Toż to sprawa państwowa! Nie wolno! Tylko że Benedikta nikt nie powstrzyma, skoro jest sanitarzem.
Nie powstrzymali. No jasne.
Wieża strażnicza wyższa jest od najwyższego domu, wyższa niż drzewa, niż aleksandra pyszny słup. Na górze — izba. W izbie, w ścianach — cztery okna na świat, cztery szpary na cztery jego strony. Powyżej — dach o czterech spadach, jako czapa. Baszowie takie noszą. Z dołu patrzysz — wysoko, wysoko w górze pod obłokami państwowi pracownicy, strażnicy mrowią się jako mrówy malutkie, przełażą z miejsca na miejsce, coś tam przenoszą. Na dole ochrona z berdyszami. Benedikt ciężko, etapami wstał z sań, spojrzał strasznymi oczami przez szkarłatne wycięcia, podniósł osękę — ochrona na twarz padła, w twardą mroźną szreń. Wszedł do wieży. Powietrze było ciężkie od zapachu brudnych siermięg i taniej rdzy: palili surową, nieoczyszczoną, ze słomą i ośćmi. Drewniane stopnie dudniły pod nogami. Na kręconych schodach lód bywał żółtawy — potrzebę tutaj załatwiali, zatupywali niedopałki. Na ścianach, pokrytych zamrozem, wydrapywali brzydkie słowa, te co zawsze. Brak duchowości… Wchodził długo, podpierając się osęką, odpoczywał na podestach. Z ust buchały kłęby pary i zatrzymywały się w stojącym, zafajdanym powietrzu.
Na górnym podeście pracownicy państwa z przestrachem się zerwali, spojrzeli na czerwoną opończę.
— Precz! — zawołał Benedikt.
Pracownicy umknęli w tejże chwili, rzucili się na dół w osiem nóg, popychający się, dudniący po schodach.
Z wieży widać daleko. Daleko! I słowa takiego w języku nie masz, żeby wypowiedzieć, jak daleko widać z wieży! A gdyby nawet takie słowo było, to strach je wymówić! Uuuch, dokąd! Do dali najdalszej, do krainy na krańcach, do granicy granicznej, do śmierci! Cały blin ziemski, całe niebieskie utwierdzenie, cały grudzień zimny, cały gród ze wszystkimi swoimi osadami, z ciemnymi, koślawymi chatkami — pustymi i otwartymi, przeczesanymi gęstymi grzebieniami sanitarskich osęk, i jeszcze zasiedlonymi, jeszcze krzątającymi się bezmyślnym, lękliwym, upartym życiem!
O świecie, skurcz się, stań dzielnicą mniej! — wyboistej jezdni pasmem, zaplutym składem bądź, piwnicą schowaj się w mysiej norze ciasnej…
Zachód żółty, straszny, wąski widać było w zachodniej szczelinie, i migoczącą wieczorną gwiazdę Ałatyr. Jako mały, czarny kijaszek w plątaninie uliczek stał puszkin, jak cieniutka niteczka wyglądał z góry sznur z bielizną, który owinął szyję poety.
Wschód przedstawiał się w inszym oknie jako gęsta sina zasłona, ukrywająca lasy i rzeki, i znowu lasy, i tajne polany, gdzie pod śniegiem śpią kraśne tulepany, gdzie cała w mroźnych koronkach, w lodowatym kraszonym jajcu, z uśmiechem na najjaśniejszym licu zimuje wieczna Benediktowa narzeczona, miłość nieodnaleziona, Królewska Ptaszyca Pawica. I śnią się jej pocałunki, śni się jedwabna murawa, złote muchy, zwierciadlane wody, gdzie się odbija, mnoży, mieni, faluje piękność jej niewypowiedziana, i wzdycha we śnie szczęsnym Królewska Ptaszyca, i o sobie przecudnej marzy.
A na południu okrutnie podświetlonym światłem dwoistym — żółtym z zachodu i sinym ze wschodu — na południu ukrywającym nieprzebyte, ośnieżone stepy ze świszczącymi kłębami, ze słupami zamieci, na południu biegnącym, cięgiem biegnącym, cięgiem uciekającym ku sinemu, wietrznemu Morzu-Łoceanowi, na południu, za wąwozem, za potrójnym rowem, na całą szyrokość okna rozwalił się czerwony, zdobiony, rzezany, farbowany, wielokopulasty, wielopiętrowy dom Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, Największego Baszy, oby żył długo.
— Haaa! — zaśmiał się Benedikt.
Radość bryznęła pienistym, iskiernym kwasem.
O radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich cór!!” Wszystko nagle stało się jasne, przezroczyste jako w strumieniu wiośnianym. Wszystko się odsłoniło jako w południe. Tak! Właśnie! Oto wprost przed nim: nietknięty, nienaruszony, pełen aże po brzegi kufer, zaczarowany ogród w kwiatach i fruktach, w biało-różowej kipieli, ociekający sokiem przenajsłodszym jako milijon dojrzałych świetlaków! Oto jest, napełniony od dudniących piwnic do dusznych strychów pałac rozkoszy! Jaskinia Ali Baby! Sezam, kurna!!!
No tak! Prawdać to, na południu! Zachód pomógł! Światło bije z zachodu, gwiazda przewodnia! Wszystko oświeciła! A on domyślił się, zmiarkował, aluzyje pojął, przypowieść zrozumiał i wszystko poskładało się do kupy!
Zmrużył oczy ze szczęścia, mocno zacisnął powieki, pokręcił głową; wyciągający szyję, wsadził głowę w szczelinę, żeby czuć lepiej: wdychał zapach mrozu i drewna, słodkich dymków, które się kosmaciły nad kominami Czerwonego Domu. Z zamkniętymi powiekami widział jakoby lepiej, słyszał ostrzej, czuł wyraźniej; tam, tam, całkiem obok, całkiem blisko, za wąwozem, za rowem, za potrójną ścianą, za wysokim częstokołem — ale przez ścianę można przecie przeskoczyć, pod częstokołem się prześlizgnąć. Teraz warto by miękko, niedosłyszalnie i niewidzialnie zeskoczyć z wieży, przenieść się w wichurze, letkim pyłem przelecieć przez wąwóz, śnieżnym wirem wpaść do dymnika! Pełzający i skaczący zwinnie i daleko, byle tylko nie przegapić, nie zgubić śladu. Bliżej, coraz bliżej domu, byle śladu nie zostawić na śniegu, byle psa na podwórcu nie przestraszyć, byle domowych stworów nie spłoszyć!
I upić się, upić, upić bukwami, słowami, stronami, ich słodkim, zakurzonym, ostrym, niepowtarzalnym zapachem! O kwiecie makowy! O złoto moje niezniszczalne, niemierzchnące!
— Yyyyyyyy! — ryknął upojony Benedikt.
— Co, zięciu, dojrzałeś? — z tyłu ktoś zaśmiał się cicho, nad samym uchem Benedikta. Ten wzdrygnął się, otworzył oczy.
— A niech was nie znam, tato! Przestraszyliście mnie!
Teść podkradł się bezszelestnie, nawet deski w podłodze nie drgnęły. Widać pazury schował. Na sobie też miał czerwoną opończę, na głowie kaptur, tylko po głosie i smrodzie znać było, że to teść, Madej Madejowicz.
— To co? — szepnął teść. — Ciuk?
— Nie rozumiem…
— Kusi cię, żeby go ciuknąć? Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, gotów jesteś zaciukać? Zbrodniarza i dręczyciela? Karła przeklętego?
— Gotów jestem — twardo szepnął i Benedikt. — Tato! Gołymi rękami bym go!
— Złote masz serce! — ucieszył się teść. — No! Nareszcie! Nareszcie! Pójdż, niech cię uściskam!
Benedikt i Madej Madejowicz stanęli objęci i patrzyli na gród z wysokości. W chatach zapaliły się sine światełka, zachód zgasł i pokazały się gwiazdy.
— Złóżmy sobie wzajemną przysięgę — rzekł Madej Madejowicz.
— Przysięgę?
— No tak. Żeby wieczna przyjaźń.
— Aha… Dobrze.
— Ja dla ciebie wszystko. Córkę ci oddałem, a jak chcesz, to i żonę odstąpię.
— Nnniekoniecznie. Potrzebny jest nam kant w piersi i spokojne niebo nade głową. Takie prawo — przypomniał sobie Benedikt.
— Słusznie. I żeby razem przeciwko tyranom. Zgoda?
— Pewnie.
— Zniszczymy gniazdo gnębiciela, dobra?
— Oj, tato, a książek tam jako śniegu!
— Eee, kochany, nawet więcej. A on obrazki z nich wydziera.
— Nie mówcie już, nie mówcie — zazgrzytał zębami Benedikt.
— Nie mogę milczeć! Sztuka ginie! — surowo rzekł teść. — Nie ma większego wroga niż obojętność! Właśnie milcząca zgoda obojętnych jest przyczyną wszelkich zbrodni. Przecie czytałeś „Mumu”? Zrozumiałeś przypowieść? Gierasim tylko milczał i nie sprzeciwiał się, no i psina przepadła.
— Tato, ale jak…
— Nijak, wszystko obmyślane. Zrobimy rewolucyję. Tylko na ciebie czekałem… Nocą poleziemy, on nocą nie śpi, ale straża będzie utrudzona. Dobra?
— Ale jakże nocą, kiedy nocą ciemno!
— A ja od czego jestem? Czym to nie luminarz?
Teść wypuścił z oczu promień i zaśmiał się zadowolniony. Czysto i jasno, lodowato było w sercu. Nie było żadnej urozy.