EL

Minęły tedy zamiecie lutowe, zaczęły się marcowe burze. Lunęły z nieba potoki, przebiły śnieg, jakoby kto go kamiennymi gwoźdźmi podziurawił i zaczernił. Ówdzie i ziemia się pokazała. Cały śmieć zeszłoroczny wychynął — we wszystkich uliczkach, na wszystkich podwórcach. Ruszyły bystre ruczaje, pieniste i mętne, poniosły śmieć z pagórków w niziny, uniosły precz z osady, a w górze błękit się pokazał. Jasny taki, czysty, zimny, obłoczki wartko po nim biegają, wiater je goni, gołymi gałęźmi potrząsa, wiosnę pogania. Mokro jest i jasno. Jeśli rąk do rękawic nie schowasz, to czerwone się zrobią; i cóż, kiedy dobrze, kiedy wesoło!

Ziemia pod nogami ciapie, przez glinę nie przebrniesz ani sańmi, ani wozem, a baszowie tak czy siak jeździć mają życzenie; piechotą za nic nie pójdą, bo nie wypada. No i widzisz, że wygeneraci walonkami glinę urabiają, sanie ciągnący, mordują się, cholerami ciskają, a sanie — ani ruszą. Basza ich knutem: ciach! I jeszcze raz! A oni mu: „Jop twoju mać!”. Taki to rwetes się robi. Jednym słowem: wiosna!

Potym znowu podmarznie, ziąb się robi przenikliwy, drobny śnieżek sypnie, a pęcherze w oknach szadzią zajdą.

A kiedy Benedikt leżał w gorączce, Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, nowy Ukaz wydać raczył:

UKAZ

Ja, Fiodor Kuźmicz Kabłukow, niech się sławi imię moje, Najwyższy Basza, obym żył długo, Sekrytarz i Akademik i Bohatyr i Żeglarz i Cieśla, iżem jest w nieustannym o ludzi frasunku, przykazuję.

Ot, jeszcze jedna sprawa bom całkiem zapomniało państwowe sprawy się turbujący.

— Ósmego Marca też Święto Międzynarodowy Dzień Kobit

— To święto nie ma wolne od roboty być

— Znaczy się do roboty idźcie ale rąk sobie nie urabiajcie

— Dzień Kobit abo inaczej babskie Święto

— W on dzień wszystkim babom cześć i uważanie, jako że są i Żona i Matka i Babka i Kuzynka i insza jaka Ptaszynka wszystkie uważać

— W ono Święto nie bić ich nie tłuc nic takiego normalnego nie robić, a wonczas niechaj ona i Żona, i Matka, i Babka, i Kuzynka, i Insza jaka Ptaszynka raniutko wstanie, pierogów napiecze placuszków abo czego inszego narobi wszystko do czysta wymyje podłogi wymiecie ławki wyszoruje wody ze studni nanosi bieliznę tam spodnią abo wierzchnią wymyje-wypierze a kto ma chodniczki kilimki różne niechajże wszystko dobrze wytrzepie bo to już ja wiem jakie z was flejtuchy kurzu w chacie aże dychać nie można. Drew niechaj narąbie w łaźni napali umyje się jak należy. Stół nakryje bogaty blinów kupę zakąszenie wszelakie może od Nowego Roku co niedojedzone wszystko na stół kłaść

— Z roboty przyszedłszy powinszowanie Żonie i Matce i Babce i Kuzynce abo inszej jakiej Ptaszynce złożyć jako że Międzynarodowy Dzień Kobit

— Powiedzieć: „Życzę wam, Żono, i Matko, i Babko, i Kuzynko, i insza jaka Ptaszynko zdrowia szczęścia pomyślności w pracy i życiu osobistym”

— Wszelkiemu babskiemu plemieniu, czy Sąsiadce czy której inszej, takimiż słowy uprzejmie winszować

— Potym pijcie-hulajcie jedzcie co tam chcecie, weselcie się, byle z umiarem.

Kabłukow

Tak jest, Benedikt dobrze zgadł, że Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, wieldze jest biegły we wszystkim, co się bab tyczy. W pracy baby siedzą zadowolnione takie: nikt im złego słowa nie powie, nie kopnie, nie szturchnie, ani prztyczka nie da, każdy winszuje. Warwara Łukiniszna na szyi korale powiesiła. Oleńka cała we wstążkach. Nawet Ksenia sierotka jakąś koroneczkę z surowych nitek ukręciła i do ciemienia przyszpiliła. Takie wszystkie krasawice, że tylko portki zdjąć i figle z nimi wyprawiać.

A jeszcze co wymyśliły: wierzbowych gałązek narwały i do garnca z wodą wetknęły. Jak w chacie ciepło, to i listeczki wypuszczą. Może to swywola, aleć w końcu ichni dzień, i już. A Szakalowi Demianyczowi na stół też garniec z gałązkami postawiły, tylko on go na podłogę obalił: nic o wierzbie w Ukazie nie było.

Szakal Demianycz wszystkie Ukazy na pamięć zna i lubi. Nawet stare, z niepamiętnych czasów: ot, powiedzmy, żeby od Roboty Wolny był w niedzielę. Wszyscy i tak wiedzą, że niedziela to niedziela i żaden ludzik za nic pracować nie będzie, choćbyście go krajali. Wydawałoby się: co tu ukazywać, korę psuć po próżnicy? O nieee, niepaństwowe to podejście.

A podejście państwowe — to ściśle ukazać, iżby od Roboty Wolny, za Boga w sobotę się nie zdarzył, w piątek też za Boga nie, za Boga nie w czwartek, za Boga nie we środę, tak samo za Boga nie we wtorek, a już na pewno za Boga nie w poniedziałek. Tak nakażą i tak będzie, abowiem na to właśnie jest państwo, jego potęga i chwała, i władza ziemska na wieki wieków amen. Szakala Demianycza nikt specyjalnie nie kocha. Kto by tam zresztą kochał baszę? Chyba że jego baba, no powiedzmy, dziatki małe, a tak to już nikt. I on nie po to wyznaczony jest na baszę, żeby go kochali. On po to jest wyznaczony, żeby był porządek. Listy przytomności pilnować. Atrament wydawać. Korę brzozową. Potrącić z wypłaty za bomelenctwo, za pijaństwo abo wychłostać kogo — ot, na co jest. A bez baszy nie da rady, bez baszy wszystko byśmy pomylili.

Weźmy taki przykład. Jak zwyczajnie się pomyśli: Majowy od Roboty Wolny jest w maju, tedy Październikowy ani chybi w październiku? A właśnie że nie! Październikowy od Roboty Wolny jest w listopadzie! I gdyby nie było baszy, to cały Fiodoro-Kuźmiczów, wszyscy ludkowie by się pijani tarzali przez calutki październik!

A dziwują się mnodzy: czemuż to Październikowy w listopadzie? I znowu podejście niepaństwowe! On dlatego w listopadzie, że w październiku pogoda zazwyczaj ładna, śniegu nie ma ani żadnych takich. Powietrze ostre, opadłym liściem pachnie, słoneczko długo świeci, niebo, no cóż, błękitne. Ludkowie, ci z chodzących, sami bez Ukazu na ulicę wychodzą: jeden po rdzę się wyprawił, inszy chrustu z lasu przynieść, jeszcze inszy ostatnią rzepę wykopywać. Pięknie! Jasność w przyrodzie.

A w listopadzie, jak luną deszcze, jak się rozpada, jak się rozpada, to — łojjjjej! Mętnie jest między ziemią a niebem, mętnie i w duszy! Dach przecieka, jeśli kiepski, ziąb i wilgoć przez szpary przenikają. Zatkasz okno szmatą, do pieca się przytulisz abo na wyrku drzemiesz, i płaksiwość taka cię ucapi, że hej! Minęło lato kraśne, nie wróci się, jakoby samo życie przeszło, rozwiała się radość, niby ten kurz na drodze! Ściągasz szmatę z okna, patrzysz, a na ulicy — nikogusieńko, niczegusieńko, tylko deszcz leje i w kałuże chlupie. I chmury takie poszarpane. Ludkowie, nawet najgłupsi, za nic sami w taką pogodę nosa z domu nie wyściubią.

W taki dzień, kiedy wszyscy, ale to wszyscy są w domach, nigdzie się nie podziali, nikogo ani w lesie, ani w polu nie zostawili, w taki właśnie dzień wyznaczony jest Październikowy od Roboty Wolny. Wszystkim ludkom, i zdrowym, i uszkodzonym, każą z domu wyjść na plac główny, gdzie strażnicza wieża, i po sześciu w rzędzie z piosnkami się przespacyrować. A ze strażniczej wieży baszowie będą na ludków patrzyli i wszystkich co do jednego liczyli. Bo przecie trzeba wiedzieć, ile mamy luda i ile blaszek naciąć na wypłatę, ile dobra wydawać w Dzień Składowy i ilu można na drogowe roboty ściągnąć, jeśli nie uszkodzeni, i różne takie. Nawet ludowa mądrość, i ta powiada: kurczaki licz jesienią. A kiedy wszystkich policzą, to oczywiście można po domach jeść i pić, weselić się, robić, na co przyjdzie ochota, byle z umiarem. To właśnie jest państwowe podejście.

A w który dzień Październikowy od Roboty Wolny wyznaczyć, to już naczalstwo myśli, od tego przecie jest. Oni tam siedzą w domiszczu, niebo oglądają, na pogodę baczenie dają i myślą sobie: wczoraj było chyba za wcześnie, a jutro, kto wie, może być i za późno, no to dzisiaj, myślą sobie, akuratnie ten dzień wypada. Spędzić no wszystkich na przeliczenie!

Te wszystkie sprawy Szakal zna, taka jego powinność.

Zaznajomił tedy Benedikta z Ukazem:

— Macie winszować.

Benedikt wyuczył się powinszowania: przeczytał raz, drugi; w sufit patrzący, powtórzył; potym na korze brzozowej sprawdził; potym oczy zamknął i jeszcze raz szeptem powtórzył, żeby już było na fest. Warwarze Łukinisznej wszystko uprzejmie powiedział:

— Życzę wam, Żono i Matko, i Babko, i Kuzynko abo insza jaka Ptaszynko, zdrowia, szczęścia, pomyślności w pracy i życiu osobistym.

Waśka Uszaty łokcie rozstawił i ze swojego kąta podejrzliwie słuchał, czy wszystko prawidłowo Benedikt mówi, czy wszystko zgodnie z Ukazem.

Warwara Lukiniszna cała czerwona się zrobiła: miło jej takie słowa słyszeć.

— Oj, kochany, dziękuję. A przyjdźcie no do mnie dziś wieczorem… Zupę uwarzyłam.

— Dzisiaj? Hm, nie wiem…

— Orzeszki zostały… Myszę zapiekę.

— No, sam nie wiem…

— A mysza świeżutka…

Benedikt się wahał.

— Przyjdźcie… Coś wam pokażę… w sekrecie.

Ot, jaka baba namolna. Ona i w sarafanie straszna, a kiedy szatki zrzuci i sekret pokazywać zacznie, to pewnie już tylko: za czapkę łaps i w nogi! Ale też ciekawość… Różne tam rzeczy…

— Doprawdy, przyjdźcie… Pogadamy o sztuce… Wiem, że jesteście zdolni do delikatnych uczuć… Macie, jak mi się zdaje, ogromny potencyjał.

Przymknęła swoje oczko jedyne. O, jaka… Benedikt nawet się spocił. Jak takie rozhowory podbechtują… I to w pracy…

— No, prawda, że nie najmniejszy… Skarg nie było… Wszystko czuję delikatnie… Ale skąd wiecie, jaki mam putencyjał?

— No… przecie tego ukryć się nie da…

— Wygadał się kto?

— Tak, często o was mówimy… W swoim kręgu, wiecie… Dzielimy się poglądami… Wszyscy się zgadzają, że ślicznie jesteście rozwinięci…

— O?!

— Tak… Siła się po was można spodziewać.

— Hm… A co to za krąg?

— Swoi ludzie… bliscy. Niektórych znacie.

Tak też właśnie myślał. Baby! Siądą w kółku i dalej rozhowory wieść o swoich babskich sprawach. Kto, z kim i kiedy. Nawet o Benedikcie mówiły! Chwaliły!

— Dzielimy się swoimi małymi sekretami — szeptała Warwara Lukiniszna.?!?! No no! Proszę, jak to u nich bywa! Cóż… Wiadomo… Ludzie samotni…

— A siła was tam? W tym kręgu?

— O, grupa jest nieduża, sześć osób… Nieczęsto udaje się nam zebrać, jesteśmy jednak ze sobą bardzo blisko…

— Jak w sześcioro, to pewnie że blisko, taka ciasnota… To wy na podłodze czy jak?

— Skądże, kto gdzie chce…

— No to jak wy tam…

— Jak się mieścimy? No, cóż, chatynkę mam miniaturową, to prawda. Kiedy wszyscy się zbiorą, wierzcie, czasem dosłownie jeden drugiemu na głowie siedzi!

— Aha… Przyjdę — szybko powiedział Benedikt. — Przyjdę, czekajcie.

Tak! Pilnie trzeba w łaźni napalić, umyć się, potym dzban rdzy zabrać, no bo jakże tak z pustymi rękami do cudzego domu, a potym… potym się zobaczy. Oj, co to będzie! Zaraz wszystkim powinszować… i do domu! Szakal nie zabroni — powiedziane jest przecie: rąk sobie nie urabiać. Benedikt ukłonił się Kseni sierotce:

— Życzę wam, Żono i Matko, i Babko, i Kuzynko abo insza jaka Ptaszynko, zdrowia, szczęścia, pomyślności w pracy i życiu osobistym. Ucieszyła się.

— Już tyle razy to dzisiaj słyszę, a mimo to — przyjemnie! Żeby tak każdego dnia!

Szakal łypnął na nią ze swojego kąta: swywolę wyraża. Ale powiedzieć nic nie można. Dzisiaj przykazano: winszować jeno, a nie obrażać. Nie szkodzi, jutro ją obsztorcuje.

— Przyjdźcie wieczorkiem na moje placki.

— Zajętym.

— Ach, jaka szkoda. Placki mam takie pyszne!

— Nie wątpię.

I ta to samo: aluzyję robi. Placuszki ma, patrzcie, pyszne! A jakże tak: i tu, i tam? W dwa końce się obrócić? A Oleńka ze swego taburetu popatruje… Trzeba i Oleńce powinszować… Z inszymi rozmowa łacno poszła, a z Oleńką jakaś bojaźń go naszła: zląkł się, kolana mu osłabły. Przysiadł się do Oleńki, wymamrotał:

— Życzę wam, Żono i Matko, i Babko, i Kuzynko abo insza jaka Ptaszynko, zdrowia, szczęścia, pomyślności w pracy i życiu osobistym.

A Oleńka cicho się zaśmiała:

— Jaka ja dla was żona?

— Tak stoi w Ukazie…

— A bez Ukazu?

Benedikt znowu się spocił: ot, macie Dzień Kobit, babskie Święto, ku czemu to wszystko zmierza… Oj, ten Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego… Ta go pewnikiem zaraz na Niny zaprosi…

— … bez Ukazu, znaczy się, nie ma szczęścia w życiu?

— Oleńko… Oleńko, ja bym chciał szczęścia w życiu i bez Ukazu…

— No więc jak?

— Ofiaruję wam rękę, serce i putencyjał — wyszeptał Benedikt. Sam się po sobie takich straszliwych, pięknych słów nie spodziewał: jakoś tak mu się wyrwało.

— Biorę — wyszeptała Oleńka.

— Bierzecie?!

— Biorę… Wszystko biorę…

Nic nie mówili… Cóż tu jeszcze jest do mówienia… Serce tak skakało… Oj, ośmielił się! Ośmielił! To ci dzionek dzisiaj!

Fiodorowi Kuźmiczowi — chwała!

No, to żegnaj mi, życie kawalerskie! Niedługoś hulał, Benedikcie Karpyczu! No i dobrze! Trzeba się ustatkować. Benedikt do domu wracał biegiem: jeszcze wcześnie, węgle w piecu nie ostygły, musi ich nabrać i w łaźni rozpalić… Bo i jakże: od przeszłego roku się nie mył! Nowego stylu oczywiście. Kiedyś liczyli rok od Pierwszego Stycznia, po staremu, a teraz przenieśli, czyli to wychodzi… Biegł, babom napotkanym się kłaniał — nie przywykł, ale trzeba. Powinszowanie wykrzykiwał. Wszystkim życzył zdrowia-szczęścia. Nikita Iwanycz dreptał mimo, drwa dźwigał — tedy i jemu dla żartu krzyknął: „Zdrowia szczęścia pomyślności, Nikito Iwanyczu! Żeby żadnego deszczu ani nic takiego!”. Stary nawet się odwrócił i splunął na ziemię. Aaa, myśli: Benedikt za babę go wziął! A to tylko żart!

Oleńka mieszka w inszej osadzie… Nie w naszej… My, o tutaj, a ona tam. Umówili się, że w Majowy Dzień Wolny przyjdzie do niej w gości, poznać się z rodzicami. Daj Boże, by pogoda była ładna, jasna… Spokojnego nieba nad głową! Nie to co dziś: błoto, deszczyk siąpi…

Przebiegł mimo sań, które ugrzęzły: beznadziejna jazda w taką pogodę. Na poboczu trójka kosmatych wygeneratów. Odpoczywają, zdjęli walonki. Rdzę kurzą, do ludków zęby szczerzą. Zobaczyli Benedikta.i zarżeli:

— Uciec przed zawałem!

— Jak nie dogonię, to się przynajmniej rozgrzeję!

— Dalej, szybciej, bo garaż zamkną!

To są stwory bez sumnienia. Zaczepiają ludzi. A odszczekiwać im to próżny trud: klną paskudniej niż my. Nikt z nimi się nie zadaje.

Z górki na górkę, uliczkami, a ówdzie to i ogrodami abo pod płotem przelazł, drogę sobie skracający. Tak dobiegł do domu, pozrzucał zasuwy, szybciej do chaty, szarpnął zasuwkę pieca: tli się! Tli się, kochaneczek! Zdążył! Zaraz tam rdzy trzeba nanieść, polan, drewek; rozniecić ogień, niech buzuje; a jak się rozigra, to do łaźni go przenieść. I wody nanosić, i mietła przeszłoroczna chyba się w szopie poniewiera, i myjka całkiem nowa gdzieś tutaj… była tu gdzieś… Gdyby teraz był żonaty, przybiegłby z roboty, a tu wszystko już przyszykowane, pająki wymiecione, mietełka rozgrzana. Tak, aleć żonatemu do bab to nie bardzo zręcznie… „Ty dokąd na noc, Benedikt, się wybierasz?” — „A ja właśnie… tego… muszę… o sztuce pogwarzyć…”. „Już ja cię znam! Widzicie go! Sztukmistrz się znalazł!..”. I mietłą go, mietełką… Czyżby on z Oleńką miał się bić? Nieee, u nich wszystko będzie przyzwoicie, inaczej to po co.

Tak, przyjdzie się i wszystko uszykowane, tyle że już dawnej swobody nie będzie. No i niech tam. Za to żona krasawica! A swoboda… cóż… Teraz niby swybodny, a myjki nie widać — czyżby ukradli? Nie, znowu się poszczęściło: znalazła się w łaźni pod kamieniem; zapleśniała krzynę, ale się znalazła. Co za dzień dzisiaj: wszystko się układa.

No i wyparzył się jak należy. Cały się myjką natarł, mietełką do czerwoności wychłostał, obejrzał ze wszystkich stron, a gdzie okiem sięgnął: krasawiec! Gdyby teraz sąsiad jaki zajrzał przez okienko, toby pozazdrościł. Nawet sam Benedikt pozazdrościł sobie. Nie dziwota, że baby go chwalą: „Ślicznie jesteście rozwinięci, siła się po was spodziewamy!”. Czekajcie, zaraz się wytrę i pędzę. No i cóż to, wszystkie sześć się zbierze czy jak? Nie szkodzi, da Bóg, to się uporam! Na głowach siedzą… no, no!

Węgle zgarnął na kupkę: tak może dłużej wytrzymają. Ale do rana, to chyba nie. Chociaż przecie u Warwarki można węgielków nabrać.

Ale po co? Rano i tak do roboty. Ej, ta krzątanina, daremne zabiegi! Benedikt znowu rozrzucił węgle: chroń Panie Boże od pożaru. Z tym ogniem przecie tak jest, że jak pogaśnie, to kładź się i umieraj. Ale jak rozgorzeje bez umiaru, to wszystko pożre, zniszczy, jakoby nic nie było! Taki jest ogień! Narowisty. Strawy mu trzeba, on tak samo jak człowiek, zawsze głodny. Cięgiem daj i daj! A jak go przekarmisz — to i ciebie zje.

Jeśli u kogo pożar się zdarzy, to ludkowie zbiegają się zewsząd, ze wszystkich osad; niektóry raz to i z najdalszych końców przybiegną. Zbierze się tłum wielgi, jako na Październikowy Dzień Wolny. Obstąpią dom, co gorzeje, staną, na piersiach ręce złożywszy, i patrzą… Milczą abo poszeptują: „Widzisz go, jak w górę strzela…”. „Patrz, patrz, tam, z rogu się zajmuje!”. A płomień naprawdę się wyrywa, miota, może nie strzela, ale, lepiej powiedzieć, jako drzewo rośnie, jako drzewo Jucha na wiosnę: pląsa i huczy, kręci się i kłębi, a z miejsca nie odejdzie. Obejrzysz się na ludków: stoją, oczy rozwarli, a w oczach im też ogień pląsa, odbija się, jak w wodzie jakiej, chlupie sobie. Tłum ma oczu tysiąc i w każdym woda z ogniem pluska, jakoby zorza na rzece; dziwnie to w duszy się zrobi! Nigdy woda z ogniem się nie schodzi, a tu proszę, co widać!

A jeśli Dawni w pobliżu się trafią, to biegają, łapią się za głowy, krzyczą: „Gaście! Gaście pożar!”. Ale jak? Jak go gasić? To mały płomyk wiadrem zalejesz, a jeśli ogień swoją siłę pokazał — to koniec. Czekać, póki się nie wypali.

Jeśli insze chaty się nie zajmą, to dobrze. Jak ogień już wszystko pożre, kłaść się zacznie, zasypiać — ludkowie rzucą się z wiadrami i z garncarni, kto co ma, żeby węgli nabrać i do siebie zanieść. Może u nich i bez tego piec ciepły, ale to nieważne. Co się ma zmarnować.

A niektóry raz to cała osada zgorzeje. Cóż! Trzeba życie zaczynać od nowa.

Umyty i sam sobie przyjemny zastukał do Warwary. Otworzyła wystrojona, spocona cała.

— Ach, to wy. Jak miło. Co to? Rdza? Oj, po coście się fatygowali… Rozejrzał się: zbytnic jeszcze nie było. Poczekamy. Stół nakryty: miski dwie i łychy też dwie. Garniec zupy.

— Siadajcie. Zaraz przyjdę.

Wyciągnęła z pieca brytfannę z myszami.

— Chyba się upiekły…

— To je drewienkiem pokłujcie.

— Racyja… W sam raz… Świeżutkie, dzisiaj łapałam.

— Cudownie.

Nalali rdzy. Zagryźli.

— Wasze zdrowie.

Jeszcze nalali. Wypili ze smakiem.

— Jaka świetna ta wasza rdza. Z bukietem.

— Bo ja wiem, gdzie zrywać.

— A gdzie zrywacie, jeśli to nie sekret?

— A na trzęsawisku. Za pekińczycką osadą.

— Tam gdzie Pierścień Sadowy?

— No właśnie.

— Tak daleko chodzicie!

— Ano prawda. Za to rdza świetna.

— Muszę i ja tam się wybrać.

Bab nadal nie było. Benedikt kaszlnął uprzejmie, w kułak.

— Goście przyjdą później czy jak?

— Nie, nie zdecydowałam się…

— A obiecywaliście?…

— Pomyślałam… że… lepiej sama wam najpierw odkryję swój sekret… Nie wiem, jak to przyjmiecie… Denerwuję się…

— No, ja niby też…

— Nie wiem, czyście zdolni docenić…

— Zdolnym — rzekł Benedikt, ale nie był pewien, czy jest zdolny.

— No, dobrze… Ale to sekret. Oczywiście, nikomu…

— Tak, tak.

— No, to zamknijcie oczy.

Benedikt zamknął. Warwara zaszeleściła. Coś stuknęło. Znowu szmer. Benedikt lekko odemknął jedno oko i jął podpatrywać, ale chyba nic jeszcze nie było gotowe, tylko cienie od świecy pląsały na belkach, więc znowu przymknął powieki.

— Pora nie pora — wychodzę ze dwora! — zaśpiewał Benedikt.

— Oj, poczekajcie… Jaki niecierpliwy…

— Pilno mi — skłamał Benedikt i do głosu filuterności przybawił. — Nawet bardzo pilno.

Nagle na kolana brzemię jakieś mu spadło, lekkie i pachnące pleśnią.

— O… popatrzcie…

— Cóż to jest?!

Koszyk nie koszyk, coś w tym rodzaju, w środku karty białawe, podobne do świeżej kory brzozowej, ale jaśniejsze, cieniusieńkie i jakoby śmieciem przysypane abo makiem.

— Cóż to takiego?!

— A bliżej popatrzcie!

Podniósł pod oczy. Śmieci takie równiutkie… jak nitki… Patrzył, dziwujący się… Nagle jakoby nitka się rozpadła i uderzyła w oczy: „i świeca, przy której czytała pełne trwogi i oszustwa życie…”. Rozwarł gębę: bukwy! Tak jest, bukwy! Napisane drobniutko, przy tym aże tak starannie, i nie brązowe, ale czarne… Poślinił palec, potarł korę: od razu dziurkę wytarł. Cienka, kurna…

— Ostrożnie, bo zepsujecie!

— Cóż to takiego…

— To książka… Starodawna…

— Aj!! — Benedikt zerwał się z taburetu, odrzuciwszy zarazę. — Co też wy!!! Zachoruję!

— Nie! Poczekajcie! Poczekajcie!

— Choroba!

— Nie!

— Puśćcie!

— Siadajcie! Usiądźcie! Wszystko wam wyjaśnię! Przysięgam! — Warwara Łukiniszna odrywała ręce Benedikta od zasuw, trzęsąc grzebyczkami. — To całkiem bezpieczne… Nikita Iwanycz potwierdził!

— A on co ma do tego?

— On wie! To od niego podarek!

Benedikt przycichł, nogi się pod nim ugięły, usiadł na taburet i wytarł nos rękawem, powstrzymując dygotanie. Nikita Iwanycz. Naczalstwo. I nie zachorował. Trzymał książkę — i nie zachorował…

— Bezpieczne… — szeptała Warwara. — Wiecie, to cudowny starzec… Taką wiedzę ma… Wyjaśnił mi, że to jest całkiem bezpieczne, że to po prostu zabobon… Wiecie, kiedy Wybuch się zdarzył, to wszystko uważano za niebezpieczne, promieniujące… No, słyszeliście… Dlatego zabraniali. Promieniowanie od książek…

— Jak się słucha Dawnych, to promieniowanie jest od wszystkiego — trząsł się Benedikt. — Nie, tu coś inszego…

— Ale Nikita Iwanycz wie. On ma… Gdyby naprawdę było niebezpieczne, to dawno by zachorował, ale przecie widzicie, że zdrowszy jest niż my dwoje…

— To dlaczego… dlaczego leczą? Tfu, tfu, tfu…

— To tradycyja taka. Tfu, tfu, tfu…

Oboje zapukali w drewno.

Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. Nie jestem chory, nie chory, nie, nie, nie. Nie zachoruję, nie zachoruję, nie, nie, nie. Nie muszą, nie muszą przyjeżdżać, nie, nie, nie. W czerwonych opończach nie trzeba przyjeżdżać, tfu, tfu, tfu. Bosakiem mnie nie trzeba, nie, nie, nie.

— On mi wyjaśnił… uważano to za bardzo niebezpieczne, bo papier wchłania… my razem przepisujemy, żeby czysto, żeby nie było niebezpiecznie dla zdrowia ludu… ale teraz jest już wszystko jedno, minęło dwieście lat… Stare księgi przepisujemy, Benedikcie…

— Jak to stare? To wszystko Fiodor Kuźmicz, niech się sławi…

— Nie… To wszystko pisali różni ludzie, ale przyjęte jest, że to Fiodor Kuźmicz. Ja czułam, że tutaj coś… Wiecie, kiedym go ujrzała, Fiodora Kuźmicza, to całą nockę nie spałam… Myślałam cięgiem a myślałam… Potym się zdecydowałam, nabrałam śmiałości i poszłam do Nikity Iwanycza. Długośmy gadali…

— On mi nic takiego…

— Ach, Benedikcie, to swoisty człowiek… Myśmy o was mówili… On chciał wam powiedzieć, ale nie od razu… Przygotować… Wiem, to wielgi cios… ale według mnie lepiej wiedzieć, niż błądzić w ciemnościach…

Benedikt siedział na taburecie zgarbiony; myśli się rozbiegły, w głowie została tępość. Może wcześnie do roboty poszedł? Może jeszcze gorączka nie przeszła? Coś go dreszcze biorą. Czy to po łaźni tak? Po co było się myć, kiedy nie ma się z kim całować.

— No i co teraz?

— Teraz? Nic, po prostu teraz już wiecie.

— A po co?

— No jak to… Myślałam…

— Po co myśleć? Ja chcę żyć.

— Ale co tu… Ja też… Chcę tylko znać prawdę, jeśli to możliwe…

— „W wielgiej mądrości siła jest kłopotu”… Cóż, wychodzi, że to też nie Fiodor Kuźmicz napisał, niech się sławi imię jego?

— Na pewno nie.

— A kto?

— Nie wiem… Trzeba pytać Dawnych.

Warwara Łukiniszna podniosła z podłogi starodawną książkę, położyła na stole i pogłaskała rączkami. Dziwnie jakoś: taką okropność widzieć z bliska.

— Ale, tak czy siak, po co dotykacie… Jeśli my stare książki przepisujemy, to poczekajcie, póki nam nie każą przepisać… Wtedy do rąk wziąć można…

— Ale kiedyż to będzie? Może nieprędko. Życie jest takie krótkie, a ja po prostu ubóstwiam sztukę… To taka ciekawa książka!

— Cóż to — czytacie ją?

— A jakże… Benedikcie, ludzie mają siła ciekawych książek… Chcecie, to dam wam do poczytania.

— Nie! — odskoczył Benedikt.

— Czegóż się boicie…

— Pójdę już… Głowa jakoś…

— Poczekajcie!

Benedikt wyrwał się, pobiegł z ganku prosto w deszczyk, we wczesny wilgotny mrok. Żeby nie widzieć. Głowa naprawdę coś…

Marcowy wiater szumiał w wierzchołkach drzew, potrząsał nagimi gałęźmi, zajęczymi gniazdy i jeszcze czymś niewiadomym … Któż zgadnie, co tam rusza się, labidzi, ożywa na wiosnę? Wiater się zerwie — zacznie szeptać, jęczeć wśród drzew, opryska głowę kroplami deszczu. Abo dziki krzyk z góry, z gałęzi, aże cały się wzdrygniesz, rzucisz do najbliższego płotu… Może drzewianica…

Pęcherze w oknach słabo migają — ludkowie świeczki pozapalali, zupę chłepcą… Przeglądają się: może też mają schowaną starą książkę pod wyrkiem… Drzwi zamkniemy i wyciągniemy… Poczytamy… A może taką każdy ma, a co? W tej chacie… i w tamtej… i o, w tamtej, gdzie pomryguje blade światło — świeczka kopci, ludzie po izbie chodzą, słabym śmiertelnym tułowiem ogień zasłaniają; zasuwy sprawdzają, czy mocne? Wyciągają spod materaca, z kupy szmat, śmierdzących ludzkich łachmanów księgę… książkę… a tylko on jeden, jak dureń nastraszony… Jeden na cały gród… Bukwy takie czarne, drobne… Strach nawet myśleć…

W górze wszystko szumiało, jęczało. Wiater wdzierał się do rękawów, przewiewał na wskroś. Benedikt stał tak pod obcym płotem, rozmyślający. Pieczona mysza tylko mu apetyt rozdrażniła. Jeść się chce. A w domu, w chacie, nie ma nawet ognia, bo zadeptał, w gości idący. Myślał, że nie będzie potrzeby. Wrócić, ognia pobrać? Ona by dała, dobra jest… Nie… Wrócić się — tam, gdzie skrzypiące drzwi… ciepło… Biały blin uradowanej twarzy, trzęsące się grzebyki i spieszny szept: tutaj, tutaj mam sztukę… Chwileczkę, tylko pleśń obetrę… I świeca, przy której… pełne trwogi i oszustwa! Jakiż strach! „Biada! Biada! Strach, powróz i jama” — napisał Fiodor Kuźmicz… A ona mówi, że nie Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego… Pełne trwogi… i oszustwa… Nie Fiodor Kuźmicz… Ktoś inszy, niewidzialny, starodawny, twarz swoją kryjący… Wielgi pewnikiem, biały i wielgi, blady, starodawny, dawno wymarły, wysoki jak drzewo, z brodziskiem po kolana, oczami strasznymi… I stoi taki pośród pni, nie rusza się, tylko gębę wykręca, a cięgiem patrzy w mrok marcowy, chce w ciemnościach dojrzeć Benedikta: gdzież to Benedikt, czemu się ukrył, czemu przypadł do płotu — a serce aże w gardle się tłucze, pod język podstępuje, zatyka uszy — a gdzieżeś to, Benedikcie, chodźże no tu, Benedikcie, rzec ci coś chciałem — i jak rękę wyrzuci, i koślawym palicem pod żebra, ze strasznym krzykiem drzewianicy: „Miaaaaaau!!!”.

Stuknęły drzwi cudzej chaty — zwyczajny hałas domowy, życie proste stuknęło drzwiami, słychać pijany gwar i śmiech w porannym mroku, widać goście do kogoś przyszli — święto przecie — i wyszli na ganek, za małą potrzebą abo tak sobie; świeżego powietrza zaczerpnąć, życie przeżyć, piosnkę zaśpiewać, kotu dać kopa!

Nie zauważyli Benedikta, który osunął się pod płot. Nikt go nie widzi, przeto straszny przybysz z przeszłości, który przeczytał abo nawet napisał, abo i w szmatach schował pełną oszustwa książkę, nie zauważył go, małego. Jak się przywidział, tak zginął, i nie masz go tu.

Do domu. Ciemno w chacie, popiołem pachnie, a do wesela jeszcze, oj, jak daleko.

Загрузка...