7 Pułapki i przeszkody

Rand czuł ciężar Berła Smoka w dłoni, czuł wszystkie linie wyrzeźbionych Smoków w dłoni z piętnem czapli tak wyraźnie, jakby gładził je palcami, a mimo to miał wrażenie, że to czyjaś cudza dłoń. Gdyby ją odcięło jakieś ostrze, wówczas poczułby ból — i nadal by żył. To byłby cudzy ból.

Dryfował w Pustce, otoczony jej nie dającą się ogarnąć rozumem skorupą i wypełniony saidinem, który starał się zemleć go na proch, w tym zimnie roztrzaskującym stal, w tym żarze, od którego kamień buchałby płomieniami, wypełniony saidinem, którego strumień niósł skazę Czarnego, wciskając rozkład do jego kości. Do jego duszy, obawiał się niekiedy. Już nie mdliło go tak jak kiedyś. Ale tego bał się jeszcze bardziej. Naszpikowany — za sprawą tego wiru ognia, lodu i brudu — życiem. Tak to najlepiej można było określić. Saidin próbował go zniszczyć. Wypełniał go po brzegi, grożąc, że zatopi swą żywotnością. Groził, że go pogrzebie pod sobą, groził i omamiał. Wojna o przetrwanie, walka, by nie dać się pochłonąć, spotęgowana radością samej esencji życia. Jakże słodkiego mimo tego plugastwa. A gdyby saidin był czysty? Nie sposób sobie wyobrazić. I mimo to chciał zaczerpnąć więcej, zaczerpnąć wszystko, co tam było.

A tam czyhała śmiertelna pokusa. Jeden błąd i zdolność do przenoszenia wypali się w nim na zawsze. Jeden błąd i postrada zmysły, o ile zwyczajnie nie zostanie unicestwiony na miejscu, być może razem ze wszystkim, co go otaczało. Skupianie się na tej walce o dalsze istnienie nie było szaleństwem; przypominało spacer z zawiązanymi oczyma po linie zawieszonej nad dołem pełnym ostrych pali, jednoczesny z tak czystym odczuwaniem życia, że wszelka myśl o rezygnacji byłaby tym samym co wyobrażanie sobie, że świat na zawsze już zatonie w odcieniach szarości. To nie było szaleństwo.

Podczas tego tańca z saidinem myśli mu wirowały, uciekały gdzieś w głąb Pustki. Annoura, przyglądająca mu się tym wzrokiem Aes Sedai. Do czego zmierza Berelain? Nie wspomniała nigdy, że ma doradczynię Aes Sedai. I te inne Aes Sedai w Cairhien. Skąd one się wzięły i dlaczego? Rebeliantki za miastem. Co sprawiło, że ośmieliły się ruszyć z miejsca? Co teraz zamierzały? Jak mógł je powstrzymać albo wykorzystać? Był coraz lepszy w wykorzystywaniu ludzi; czasami aż go od tego mdliło. Sevanna i Shaido. Rhuarc wysłał już zwiadowców do Sztyletu Zabójcy Rodu, ale ci w najlepszym razie mogli się tylko zorientować, gdzie i kiedy coś nastąpi. Tylko Mądre były w stanie się dowiedzieć dlaczego, ale nie chciały tego zrobić. A tych “dlaczego” było bardzo wiele w związku z Sevanną. Elayne i Aviendha. Nie, o nich nie będzie myślał. Z tym koniec. Perrin i Faile. Ależ to zapalczywa kobieta, sokół z imienia i z usposobienia. Czy naprawdę przyłączyła się do Colavaere tylko po to, żeby zdobyć dowody? Będzie próbowała ochronić Perrina, jeżeli Smok Odrodzony upadnie. Będzie go chroniła przed Smokiem Odrodzonym, jeżeli uzna, że to konieczne; była lojalna wobec Perrina, ale to ona sama zadecyduje, w jaki sposób mu to okaże. Nie należała do tych kobiet, które potulnie robią to, co każą im mężowie. Złote oczy, w których czaiło się wyzwanie i buta. Dlaczego Perrin z takim żarem bronił Aes Sedai? Przebywał długi czas u boku Kiruny i jej towarzyszek w drodze do Studni Dumai. Czy Aes Sedai mogły zrobić z nim to, czego obawiali się wszyscy? Aes Sedai. Mimo woli potrząsnął głową. Już nigdy więcej. Nigdy! Zaufanie oznaczało zdradę; zaufanie równało się bólowi.

Usiłował odepchnąć tę myśl. Zbyt już bardzo przypominała jawne bredzenie. Każdy musiał komuś ufać, jeżeli chciał żyć. Tylko nie Aes Sedai. Mat, Perrin. Gdyby nie mógł im ufać... Min. Nigdy mu nie przyszło na myśl, że mógłby nie ufać Min. Wylegiwała się teraz wygodnie we własnym łóżku; żałował, że nie jest zamiast tego przy nim. Wszystkie te dni zamartwiania się — bardziej o niego niż o siebie, na ile ją znał — dni przesłuchań prowadzonych przez Galinę i maltretowanie, gdy jej odpowiedzi okazywały się niezadowalające — tu nieświadomie zazgrzytał zębami — wszystko to razem, a na dodatek wysiłek, jaki kosztowało ją Uzdrawianie, sprawiły, że poddała się nareszcie. Trzymała się jego boku dopóty, dopóki nogi nie odmówiły jej posłuszeństwa; musiał ją zanieść do sypialni, a ona całą drogę sennym głosem protestowała, że przecież jest mu potrzebna. Nie było przy nim Min, nie było jej kojącej obecności, dzięki której się śmiał, dzięki której zapominał, że jest Smokiem Odrodzonym. Tylko ta wojna z saidinem, ten zamęt w myślach i...

Trzeba się z nimi rozprawić. Musisz to zrobić. Nie pamiętasz, jak było ostatnim razem? Tamto miejsce przy studniach to był tylko nędzny ochłap. Miasta wypalone do gołej ziemi były niczym. My zniszczyliśmy świat! CZY TY MNIE SŁYSZYSZ? TRZEBA ICH ZABIĆ, WYMAZAĆ Z POWIERZCHNI...!

Ten głos krzyczący we wnętrzu jego czaszki nie był jego głosem. Nie Randa al’Thora, tylko Lewsa Therina Telamona, nie żyjącego od ponad trzech tysięcy lat. I gadającego w głowie Randa al’Thora. Moc często wywlekała go z jego kryjówki w cieniach umysłu Randa, który zastanawiał się czasami, jak to możliwe. Nie mógł zaprzeczyć: był Lewsem Therinem odrodzonym, Smokiem Odrodzonym, ale przecież w każdym odradzał się jakiś inny człowiek, niekiedy nawet setki ludzi, tysiące. Tak właśnie działał Wzór; każdy umierał i odradzał się na powrót, wraz z nowym obrotem Koła, przez całą wieczność, bez końca. Ale nikt nie rozmawiał z tym, kim był kiedyś. Nikt inny nie słyszał głosu we własnej głowie. Tylko szaleńcy.

“Kim ja jestem?” — zastanawiał się Rand, zacisnąwszy jedną dłoń na Berle Smoka, a drugą na rękojeści miecza. -”Kim ty jesteś? Czym my się od nich różnimy?”

Odpowiedziało mu milczenie. Lews Therin bardzo często mu nie odpowiadał. Może byłoby najlepiej, gdyby w ogóle tego nie robił.

“Czy ty istniejesz naprawdę?” — zapytał wreszcie głos z niedowierzaniem. Zaprzeczał istnieniu Randa równie często, jak odmawiał odpowiedzi. — “A czy ja istnieję? Rozmawiałem z kimś. Tak mi się wydaje. W jakiejś skrzyni. W kufrze”. — Świszczący, cichy śmiech. — “Czy ja umarłem, czy oszalałem; a może jedno i drugie? Nieważne. Na pewno jestem potępieńcem. Jestem potępiony, a to jest Szczelina Zagłady. Potępionym...” — tym razem śmiech zabrzmiał dziko — “a t-to... jest... Szcze...”

Rand tak zagłuszył ów głos, że przypominał teraz owadzie bzyczenie; tej umiejętności nauczył się w tamtych chwilach, kiedy wciskano go do kufra. Kiedy leżał w nim skulony, sam, w ciemnościach. Tylko on i ten ból, pragnienie i ten głos dawno temu zmarłego szaleńca. Ten głos czasami przynosił nawet ulgę, był jego jedynym towarzyszem. Jego przyjacielem. Coś mu błysnęło w pamięci. Nie obrazy, tylko błyski koloru i ruchu. Z jakiegoś powodu sprawiały, że myślał o Macie i Perrinie. Te błyski zaczęły się pojawiać w kufrze, one, a oprócz nich tysiące halucynacji. W tym kufrze, do którego Galina, Erian i Katerine wciskały go codziennie po tym, jak już go skatowały. Potrząsnął głową. Nie. Przecież nie znajdował się teraz w kufrze. Bolały go palce, zaciśnięte na berle i rękojeści. Pozostały tylko wspomnienia, a wspomnienia nie mają żadnej siły. Nie był...

— Skoro musimy wyprawić się w podróż, zanim się posilisz, to w takim razie ruszajmy już. Wszyscy już zjedli wieczorny posiłek.

Rand zamrugał, a Sulin cofnęła się pod wpływem jego spojrzenia. Sulin, która stanęłaby oko w oko z lampartem. Złagodził rysy, usiłował je złagodzić. Miał wrażenie, że to maska, twarz kogoś innego.

— Dobrze się czujesz? — zapytała.

— Zamyśliłem się. — Rozluźnił dłonie, wzruszył ramionami. Lepiej dopasowany kaftan niż ten, który nosił od Studni Dumai, granatowy i prosty. Nawet po kąpieli nie czuł się czysty, nie z saidinem w środku. — Czasami za dużo myślę.

Blisko dwadzieścia Panien zebrało się w jednym końcu pozbawionej okien, wyłożonej ciemnymi panelami komnaty. Oświetlało ją osiem pozłacanych lamp ustawionych pod ścianami, z odblaśnicami, żeby zwiększyć ilość światła. To go cieszyło, nie lubił już ciemnych miejsc. Byli tam także trzej Asha’mani; stali naprzeciw kobiet Aielów. Jonan Adley, Altaranin, czekał z założonymi rękoma, chyba pogrążony w jakichś rozmyślaniach, bo poruszał podobnymi do czarnych gąsienic brwiami. Starszy od Randa o jakieś cztery lata, bardzo pragnął zdobyć srebrny miecz Oddanego. Eben Hopwil był bardziej przy kości i miał mniej krost na twarzy, niźli kiedy Rand zobaczył go po raz pierwszy; nos i uszy nadal zdawały się największymi częściami jego ciała. Przejechał palcem po szpilce w kształcie miecza, przypiętej do kołnierza, jakby zdziwiony, że ją tam znajduje. Fedwin Morr też nosiłby miecz, gdyby nie zielony kaftan pasujący na zamożnego kupca albo pośledniejszego arystokratę, z odrobiną srebrnego haftu przy mankietach i wyłogach. Ten rówieśnik Ebena, bardziej odeń zwalisty, nie wyglądał na uszczęśliwionego, że musiał schować czarny kaftan do skórzanej torby stojącej obok jego stóp. To właśnie z ich powodu, ich i pozostałych Asha’manów, Lews Therin tak szalał. Z równowagi wytrącali go Asha’mani, Aes Sedai, wszyscy, którzy potrafili przenosić.

— Zamyśliłeś się, Randzie al’Thor? — Enaila w jednym ręku trzymała krótką włócznię, a w drugim tarczę i trzy inne włócznie, a mimo to mówiła takim tonem, jakby wygrażała mu palcem. Asha’mani spojrzeli na nią krzywo. — Twój kłopot polega na tym, że ty w ogóle nie myślisz. — Kilka Panien zaśmiało się cicho, mimo iż to wcale nie był dowcip. Niższa od Panien zebranych tutaj o przeszło głowę, miała włosy równie ogniste jak temperament i dziwny pogląd na swoje związki z Randem. Jej płowowłosa przyjaciółka Somara, znacznie od niej wyższa, skinęła na znak, że się zgadza; miała równie osobliwe pomysły.

Zignorował ten komentarz, ale nie umiał nie westchnąć. Somara i Enaila były najgorsze, ale skądinąd żadna z Panien nie umiała zdecydować, czy on jest Car’a’carnem, któremu należy okazywać posłuszeństwo, czy tylko jedynym dzieckiem zrodzonym z Panny, jakie kiedykolwiek poznały, toteż należało opiekować się nim tak jak bratem albo wręcz synem, jak to sobie niektóre wmówiły. Nawet obecna tu Jalani, w wieku, w którym mogłaby jeszcze niemal bawić się lalkami, zdawała się uważać, że jest jej młodszym bratem, podczas gdy Corana, siwiejąca i z twarzą niemalże równie mocno pomarszczoną jak oblicze Sulin, traktowała go jak starszego. Na szczęście dawały to do zrozumienia jedynie we własnym towarzystwie, bardzo rzadko tam, gdzie mógł je usłyszeć inny Aiel. Kiedy to się liczyło, był Car’a’carnem. Ale on był im to winien. One za niego umierały. Winien był im właściwie wszystko.

— Nie zamierzam sterczeć tu całą noc, podczas gdy wy będziecie się bawiły w “Pocałunki i Stokrotki” — oświadczył. Sulin obdarzyła go jednym z tych charakterystycznych spojrzeń, które kobiety, czy to w sukniach, czy w cadin’sor, ciskały tak, jak farmerzy rozsiewają ziarno, ale Asha’mani przestali wpatrywać się w Panny i zarzucili torby na ramiona. Przymuś ich do pracy, przykazał Taimowi, zrób z nich broń, i Taim wypełnił rozkaz. Dobra broń poruszała się tak, jak nią kierował trzymający ją człowiek. Żeby jeszcze mógł być pewien, że nie wymknie mu się z ręki.

Tej nocy zamierzał dotrzeć do trzech miejsc, ale jednego z nich Panny nie mogły poznać. Nikt, tylko on. Już wcześniej zdecydował, które z pozostałych dwóch będzie pierwsze, ale i tak nadal się wahał. O tej podróży będzie niebawem wiadomo, a jednak istniały powody, by jak najdłużej utrzymywać ją w tajemnicy.

Kiedy brama otworzyła się w samym środku komnaty, powiało z niej mdlącą wonią znaną każdemu farmerowi. Sulin osłoniła twarz, marszcząc przy tym nos, i przeprowadziła lekkim truchtem połowę Panien. Asha’mani zerknęli na niego, po czym ruszyli ich śladem, czerpiąc z Prawdziwego Źródła tyle Mocy, ile potrafili utrzymać.

Z tego powodu poczuł ich siłę, kiedy go mijali. W innym przypadku potrzeba było niejakiego wysiłku, żeby stwierdzić, że jakiś mężczyzna potrafi przenosić, i trwało to o wiele dłużej, chyba że ów współpracował. Żaden z tych ani trochę nie dorównywał mu siłą. W każdym razie jeszcze nie; nie było jak orzec z góry, jak silny będzie kiedyś dany mężczyzna. Fedwin wybijał się spośród wszystkich trzech, ale miał w sobie coś, co Taim określał mianem granicy. Fedwin nie wierzył mianowicie, że wpłynie Mocą na cokolwiek, co znajdowało się daleko. Efekt był taki, że z odległości większej niż pięćdziesiąt kroków jego zdolności zaczynały słabnąć, a z odległości stu nie potrafiłby upleść nawet pasemka saidina. Mężczyźni nabywali siły szybciej niż kobiety, jak się zdawało, i bardzo dobrze. Ci trzej byli dostatecznie silni, by wykonać bramę dostatecznej wielkości, aczkolwiek Jonanowi szło z tym najgorzej. Wszyscy Asha’mani, których zatrzymał przy sobie, to potrafili.

“Zabij ich, zanim będzie za późno, zanim popadną w obłęd” — wyszeptał Lews Therin. — “Zabij ich, spal Sammaela, Demandreda, wszystkich Przeklętych. Muszę zabić ich wszystkich, zanim będzie za późno!”

Chwila walki, w trakcie której bezskutecznie usiłował wyrwać Moc Randowi. Ostatnimi czasy zdawał się próbować tego albo obejmować saidina na własną rękę coraz częściej. To drugie stanowiło większe niebezpieczeństwo. Rand wątpił, by Lews Therin mógł mu odebrać Prawdziwe Źródło w momencie, gdy już je trzymał, nie był jednak pewien, czy dałby radę odebrać mu je, gdyby ten go ubiegł.

“Kim ja jestem?” — zadał sobie to samo pytanie. Tym razem zabrzmiało niemalże jak warknięcie, nie mniej złowieszcze przez to, że znowu nie znalazł na nie odpowiedzi. Otulająca go Moc sprawiła, że gniew oplótł całe zewnętrze skorupy Pustki niczym pajęczyna albo płonąca koronka.

“Ja też potrafię przenosić. Czeka mnie szaleństwo, ale ciebie ono już dopadło! Sam się zabiłeś, Zabójco Rodu, po tym, jak zamordowałeś własną żonę, dzieci, i Światłość jedna wie, ilu innych jeszcze. Nie będę zabijał tam, gdzie nie muszę! Słyszysz mnie, Zabójco Rodu?”

Odpowiedziała mu cisza.

Wciągnął długi, urywany oddech. Pajęczyna z ognia migotała niczym daleka błyskawica. Nigdy dotąd nie przemawiał do tego człowieka — to był człowiek, nie tylko głos; człowiek, całość utworzona ze wspomnień — nigdy nie przemawiał do niego w taki sposób. Może w ten sposób przepędzi Lewsa Therina na dobre. Połowę dzikich bredzeń tego człowieka wypełniało opłakiwanie zmarłej żony. Czy rzeczywiście chciał przepędzić Lewsa Therina? Jedynego przyjaciela, jakiego miał w kufrze.

Obiecał Sulin, że policzy do stu, zanim za nią pójdzie, ale liczył piątkami, a potem jednym susem pokonał więcej niż sto pięćdziesiąt lig drogi do Caemlyn.

Nad Pałacem Królewskim zapadła już noc, a księżycowe cienie spowijały misterne iglice i złote kopuły, ale delikatny wiatr za nic nie potrafił złagodzić upału. Księżyc, ciągle jeszcze w pełni, wisiał na niebie, rzucając odrobinę światła. Panny z osłoniętymi twarzami rozbiegły się wokół wozów ustawionych w szeregu za największą z pałacowych stajni. Drewno przesiąkło smrodem gnoju, który codziennie wywoziły wozy. Asha’mani przyłożyli dłonie do twarzy, a Eben zatkał nawet nos.

- Car’a’carn prędko liczy — mruknęła Sulin, ale opuściła zasłonę. Tutaj nie będzie żadnych niespodzianek. Ten, kto może, będzie się trzymał daleko od tych wozów.

Rand zamknął bramę, ledwie przeszły przez nią ostatnie Panny, tuż za nim; w momencie, gdy brama zamrugała i przestała istnieć, Lews Therin wyszeptał: “Ona zniknęła. Prawie zniknęła”. W jego głosie słychać było ulgę; Wiek Legend nie znał czegoś takiego jak więź zobowiązań Strażnika i Aes Sedai.

Alanna tak naprawdę nie zniknęła, w każdym razie nie bardziej niż od tego czasu, gdy związała ze sobą Randa wbrew jego woli, ale jej obecność przestała tak bardzo się narzucać i to właśnie sprawiło, że Rand zdał sobie z tego sprawę. Człowiek potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego, traktując to potem jako coś oczywistego. Będąc blisko Alanny, czuł jej emocje zagnieżdżone w jakimś zakamarku głowy, a także jej stan fizyczny, jeżeli o niej pomyślał, i wiedział też dokładnie, gdzie się znajduje, tak samo jak wiedział, gdzie jest jego ręka, ale podobnie jak w przypadku ręki, dopóki o niej nie pomyślał, ona tylko tam była. Jedynie odległość wywierała jakiś wpływ, ale nadal czuł, że jest gdzieś na wschód od niego. Chciał być jej świadom. Gdyby Lews Therin zamilkł i wszystkie wspomnienia z wnętrza kufra zostały w jakiś sposób wymazane z jego pamięci, pozostanie ta więź, która będzie mu o wszystkim przypominała:

Nigdy nie ufaj Aes Sedai.

Nagle dotarło do niego, że Jonan i Eben tak jak on wciąż obejmują saidina.

— Uwolnijcie! — rozkazał ostrym tonem, bo takiej właśnie komendy używał Taim, i poczuł, jak wycieka z nich Moc. Dobra broń. Jak dotąd.

“Zabij ich, zanim będzie za późno” — zamruczał Lews Therin. Rand ze zdecydowaniem i z niechęcią uwolnił Źródło. Nie znosił pozbywać się życia, tego spotęgowania zmysłów. Tej walki. Wewnętrznie jednakże był spięty, niczym pasikonik gotów zaraz skoczyć, gotów pochwycić je raz jeszcze. Zawsze teraz taki był.

“Muszę ich zabić” — wyszeptał Lews Therin.

Stłumiwszy głos, Rand wysłał jedną z Panien, Nerileę, kobietę o kanciastej twarzy, do pałacu, po czym zaczął długimi krokami iść obok wozów, czując, że jego myśli znowu wirują i to jeszcze szybciej niż przedtem. Źle, że tu przybył. Trzeba było wysłać Fedwina razem z listem. Wirowanie. Elayne. Aviendha. Perrin. Faile. Annoura. Berelain. Mat. Światłości, nie trzeba było. Elayne i Aviendha. Annoura i Berelain. Faile, Perrin i Mat. Błyski koloru, szybkie ruchy tuż poza zasięgiem wzroku. Szaleniec mruczący coś gniewnie w oddali.

Powoli zaczęło do niego docierać, o czym rozmawiają Panny. O zapachu. Wnioskowały, że bije od Asha’manów. Chciały, by je słyszano, bo inaczej użyłyby mowy dłoni; światło księżyca by im wystarczyło. Światło księżyca wystarczało, by widzieć łunę na twarzy Ebena i zaciśnięte szczęki Fedwina. Może nie byli już małymi chłopcami, zwłaszcza od czasu Studni Dumai, ale na pewno mieli nie więcej jak piętnaście albo szesnaście lat. Jonan tak marszczył brwi, że zdawały się osiadać mu na policzkach. Przynajmniej żaden nie objął ponownie saidina. Na razie.

Już miał podejść do trzech mężczyzn, ale zamiast tego podniósł głos. Niech wszyscy usłyszą.

— Jeżeli ja potrafię dawać sobie radę z głupimi wybrykami Panien, to wy też możecie.

Rumieniec na twarzy Ebena pociemniał. Jonan chrząknął. Wszyscy trzej zasalutowali Randowi, przykładając pięść do piersi, po czym odwrócili się do siebie. Jonan powiedział coś przyciszonym głosem, zerkając na Panny, a Fedwin i Eben wręcz się roześmiali. Za pierwszym razem, gdy zobaczyli Panny, lawirowali między chęcią wytrzeszczania oczu na te egzotyczne istoty, o których przedtem tylko czytali, a pragnieniem rzucenia się do ucieczki, zanim morderczy Aielowie z opowieści ich pozabijają. Nic poza tym już ich nie przerażało. Będą musieli na nowo nauczyć się bać.

Panny zagapiły się na Randa i zaczęły rozmawiać za pomocą dłoni, niekiedy cicho się zaśmiewając. Mogły się wystrzegać Asha’manów, ale Panny były Pannami — tak jak Aielowie byli Aielami — toteż ryzyko sprawiało, że docinki stawały się dla nich tym zabawniejsze. Somara mruknęła głośno, że Aviendha go utemperuje, czym zasłużyła na stanowcze wyrazy aprobaty. Niczyje życie w opowieściach nie było nigdy tak pogmatwane.

Kiedy Nerilea powróciła, mówiąc, że znalazła Davrama Bashere i Baela, wodza klanu dowodzącego Aielami tu w Caemlyn, Rand odpiął pas od miecza i podobnie postąpił Fedwin. Jalani wyciągnęła wielką, skórzaną torbę na miecze oraz Berło Smoka, trzymając je tak, jakby te miecze były jadowitymi wężami, które ponadto zdechły dawno temu i już gniły. Aczkolwiek, prawdę powiedziawszy, nie trzymałaby ich wtedy tak ostrożnie. Nałożywszy płaszcz z kapturem, który podała mu Corana, Rand złożył nadgarstki za plecami i Sulin związała je sznurem. Ciasno i mrucząc przy tym do siebie.

— To jakiś absurd. Nawet mieszkańcy bagien nazwaliby to absurdem.

Starał się nie krzywić. Miała krzepę i wykorzystywała ją.

— Zbyt często od nas uciekasz, Randzie al’Thor. Nie dbasz o siebie. — Uważała go za brata, równego jej wiekiem, ale niekiedy nieodpowiedzialnego. - Far Dareis Mai strzegą twego honoru, a ciebie to nic a nic nie obchodzi.

Fedwin rzucał wściekłe spojrzenia, kiedy jemu wiązano nadgarstki, mimo iż krępująca go Panna prawie wcale nie wkładała w to wysiłku. Obserwujący to Jonan i Eben krzywili się mocno. Ten plan nie podobał im się tak samo, jak nie podobał się Sulin. I równie niewiele z niego rozumieli. Smok Odrodzony nie musiał się tłumaczyć, a Car’a’carn rzadko kiedy to robił. Niemniej jednak żaden nic nie powiedział. Broń się nie skarży.

Sulin stanęła przed Randem, rzuciła jedno spojrzenie na jego twarz i w tym momencie oddech uwiązł jej w gardle.

— One ci to zrobiły — powiedziała cicho i sięgnęła do swojego noża o ciężkim ostrzu. Stopa stali więcej i byłby to prawie krótki miecz, aczkolwiek tylko dureń powiedziałby coś takiego Aielowi.

— Nałóż mi kaptur — rozkazał jej szorstkim tonem Rand. — Idzie o to, żeby mnie nikt nie rozpoznał, zanim dotrę do Baela i Bashere. — Wahała się, patrząc mu prosto w oczy. — Nalóż kaptur, powiedziałem — warknął. Sulin byłaby w stanie zabić większość mężczyzn gołymi dłońmi, ale jej palce udrapowały kaptur wokół jego twarzy niezwykle delikatnie.

Jalani, śmiejąc się, naciągnęła mu kaptur na oczy.

— Teraz możesz być pewien, że nikt cię nie rozpozna, Randzie al’Thor. Musisz nam zaufać, abyśmy mogły pokierować twoimi stopami. — Kilka Panien wybuchnęło śmiechem.

Cały zesztywniały, ledwie się hamował z objęciem saidina. Ledwie. Lews Therin warczał i bredził. Rand zmusił się, żeby oddychać normalnie. Nie ogarnęła go całkowita ciemność. Spod skraju kaptura widział światło księżyca. A mimo to potknął się, kiedy Sulin i Enaila ujęły go pod ręce i poprowadziły do przodu.

— A ja myślałam, że dorosłeś już do tego, by chodzić zgrabniej — mruknęła Enaila, udając zdziwienie. Sulin poruszyła ręką. Po chwili dotarło do niego, że gładzi go po ramieniu.

Widział tylko to, co znajdowało się przed nim, oświetlony przez księżyc bruk dziedzińca stajni, dalej kamienne stopnie, marmurowe posadzki w świetle lamp, niekiedy podłużny dywan. Wytężał oczy, czy nie widzi jakiegoś ruchu w cieniach, macał w poszukiwaniu ostrzegawczej obecności saidina, albo, co gorsza, mrowienia, które ostrzegało, że jakaś kobieta obejmuje saidara. Ślepy, nie mógł wiedzieć, że ktoś go zaraz zaatakuje, dopóki nie będzie za późno. Słyszał szmery stóp służących, którzy biegli do swych conocnych obowiązków, nikt jednak nie zatrzymał pięciu Panien, które najwyraźniej eskortowały dwóch więźniów w kapturach. Skoro Bael i Bashere mieszkali w pałacu i dowodzili Caemlyn za pomocą swoich ludzi, to bez wątpienia bardziej dziwne widoki widywano na tych korytarzach. To przypominało przejście przez labirynt. Ale z kolei bywał już w niejednym labiryncie od czasu wyjazdu z Pola Emonda, nawet kiedy mu się wydawało, że kroczy prostą ścieżką:

“Czy wiedziałbym, że ścieżka jest prosta, gdybym taką zobaczył?” — zastanawiał się. — “Czy raczej tkwię w tym już od tak dawna, że od razu uznałbym ją za pułapkę?”

“Nie ma żadnych prostych ścieżek. Są tylko pułapki, przeszkody i ciemność”. — Szyderczy głos Lewsa Therina ociekał potem i rozpaczą. Były w nim te same uczucia, które kotłowały się w Randzie.

Kiedy Sulin nareszcie wprowadziła ich do jakiejś izby i zatrzasnęła za sobą drzwi, Rand podrzucił gwałtownie głową, żeby strącić kaptur — i wytrzeszczył oczy. Spodziewał się zobaczyć Baela i Davrama, ale nie żonę Davrama, Deirę ani też Melaine i Dorindhę.

— Widzę cię, Car’a’carnie. — Bael, najwyższy człowiek, jakiego Rand kiedykolwiek poznał, siedział na skrzyżowanych nogach na zielono-białych płytkach posadzki w swoim cadin’sor, niby rozluźniony, a jednak sprawiający wrażenie gotowego natychmiast poderwać się z miejsca. Wódz klanu Goshien Aiel nie był młody — żaden wódz klanu nie był — i miał siwe pasma w ciemnorudych włosach, ale każdego, kto by uznał, że jest miękki jak na swój wiek, czekała smutna niespodzianka. — Obyś zawsze znajdował wodę i cień. Ja stoję z Car’a’carnem, a ze mną stoi moja włócznia.

— Woda i cień to niezłe rzeczy — powiedział Davram Bashere, przekładając nogę przez złocone oparcie krzesła — ale ja osobiście zdecydowałbym się na schłodzone wino. — Nieco wyższy od Enaili, miał na sobie rozpięty niebieski kaftan, a na jego smagłej twarzy lśnił pot. Mimo pozornej niezdarności wyglądał na jeszcze twardszego od Baela, z tymi zapalczywymi, skośnymi oczyma i nosem w kształcie dzioba nad sumiastymi wąsami przetykanymi siwizną. — Gratuluję ucieczki i zwycięstwa. Czemuż to jednak przybywasz w przebraniu więźnia?

— Ja wolałabym wiedzieć, czy on nie ściąga na nas Aes Sedai — wtrąciła Deira. Matka Faile, rosła kobieta odziana w zielony jedwab obszyty złotem, była równie wysoka jak wszystkie zgromadzone tutaj Panny z wyjątkiem Somary; jej długie, czarne włosy na skroniach przyprószone były bielą, nos zaś miała niewiele mniej wydatny od nosa męża. Po prawdzie to mogłaby udzielać mu lekcji w robieniu zapalczywych min; pod tym jednym względem mocno przypominała własną córkę. Była lojalna przede wszystkim wobec własnego męża, a nie Randa. — Wziąłeś Aes Sedai do niewoli! Czy mamy się teraz spodziewać, że cała Biała Wieża runie nam na głowy?

— Jeżeli to zrobią — powiedziała ostrym tonem Melaine, poprawiając szal — to zostaną potraktowane tak, jak na to zasługują. — Ta kobieta o włosach barwy słońca, zielonych oczach i wielkiej urodzie, nie więcej niż kilka lat starsza od Randa, sądząc z twarzy, była Mądrą i żoną Baela. Cokolwiek spowodowało, że Mądre zmieniły swe zapatrywania odnośnie do Aes Sedai, Melaine, Amys i Bair zmieniły je w największym stopniu.

— Ja natomiast chciałabym wiedzieć — rzekła trzecia kobieta — co zrobisz z Colavaere Saighan. — Deira i Melaine wyróżniały się wspaniałą aparycją, ale Dorindha prześcigała je obie, aczkolwiek niełatwo dawało się orzec, na czym to właściwie polega. Pani Dachu Siedziby Dymne Źródła była dobrze zbudowaną kobietą o macierzyńskim wyglądzie, bardziej przystojną niż piękną, ze zmarszczkami w kącikach niebieskich oczu i bielą w jasnorudych włosach, a jednak na widok tych trzech kobiet, każdy rozumny człowiek powiedziałby, że to ona wiedzie tutaj prym. — Melaine twierdzi, że Bair uważa Colavaere Saighan za mało ważną — ciągnęła Dorindha — ale Mądre potrafią być równie ślepe jak każdy mężczyzna, kiedy mowa o przewidywaniu przebiegu bitwy i nie zauważaniu skorpiona pod stopą. — Uśmiech skierowany do Melaine pozbawił te słowa kąśliwej wymowy; uśmiech, który Melaine przesłała w odpowiedzi, mówił, że niczego takiego nie wyczuła. — Pani Dachu znajduje te skorpiony, zanim ktokolwiek zostanie ukąszony. — Ona również była żoną Baela, który to fakt nadal niepokoił Randa, mimo iż przecież obydwie, i ona, i Melaine, poślubiły go z własnej woli. A może częściowo właśnie dlatego; u Aielów mężczyzna miał niewiele do powiedzenia, jeżeli jego żona wybrała sobie siostrę-żonę. Nie było to jednak powszechne rozwiązanie nawet wśród nich.

— Colavaere zajęła się uprawą roli — warknął Rand. Zamrugali, nie wiedząc, czy to nie jakiś żart. — Tron Słońca jest znowu pusty i czeka na Elayne. — Zastanawiał się, czy nie utkać zabezpieczeń przeciwko podsłuchującym, ale takie zabezpieczenie zostałoby wykryte przez każdego szukającego, czy to mężczyznę, czy kobietę, i jego obecność zdradziłaby, że mówi się tutaj o czymś interesującym. No cóż, wszystko, co zostanie tutaj powiedziane, będzie już niebawem powszechnie znane od Muru Smoka aż po morze.

Fedwin już rozcierał sobie nadgarstki, a Jalani chowała nóż do pochwy. Nikt nie spojrzał dwa razy na tych dwoje, oczy wszystkich były skupione na Randzie. Krzywiąc się do Nerilei, machał swoimi związanymi dłońmi, aż wreszcie Sulin przecięła pęta.

— Nie miałem pojęcia, że to ma być spotkanie rodzinne. — Nerilea wyglądała na lekko skonfundowaną, może, ale nikt inny poza nią.

— Jak już się ożenisz — mruknął z uśmiechem Davram — nauczysz się, że trzeba wyjątkowo ostrożnie decydować, co zatajasz przed własną żoną. — Deira spojrzała na niego z góry, wydymając wargi.

— Żony to wielka pociecha — stwierdził ze śmiechem Bael — o ile człowiek nie mówi im zbyt wiele. — Uśmiechnięta Dorindha przejechała palcami po jego włosach i na moment je ścisnęła, jakby zamierzała urwać mu głowę. Bael chrząknął głośno, ale nie tylko z powodu palców Dorindhy. Melaine wytarła swój mały nóż w fałdy spódnicy i schowała go do pochwy. Obie kobiety uśmiechnęły się szeroko do siebie ponad jego głową, a on tymczasem roztarł ramię, w miejscu gdzie maleńka kropla krwi splamiła mu cadin’sor. Deira przytaknęła po namyśle; wyglądało na to, że zrozumiała.

— Jaką to kobietę mógłbym nienawidzić do tego stopnia, by uczynić ją żoną Smoka Odrodzonego? — odparł zimnym tonem Rand. Odpowiedziało mu milczenie, niemal tak materialne, że dałoby się go dotknąć.

Usiłował okiełznać gniew. Należało się tego spodziewać: Melaine była nie tylko Mądrą, ale również spacerującą po snach, podobnie jak Amys i Bair. Mogły, między innymi, rozmawiać w snach ze sobą, a także z innymi osobami; przydatna umiejętność, aczkolwiek dla niego wykorzystały ją jak dotąd tylko raz. Ta zdolność należała wyłącznie do Mądrych. Nic dziwnego, że Melaine była znakomicie zorientowana w aktualnych sprawach. I nic dziwnego, że opowiadała o wszystkim Dorindzie, sprawy Mądrych czy nie; obie kobiety były najlepszymi przyjaciółkami i siostrami. A kiedy Melaine powiedziała Baelowi o porwaniu, ten oczywiście powtórzył to Bashere; oczekiwać, że Bashere ukryje to przed żoną, to jakby spodziewać się, że zatai przed nią wieść o pożarze domu. Tłumił gniew cal po calu.

— Czy Elayne przyjechała już? — Starał się, by jego głos zabrzmiał obojętnie, ale bez skutku. Nieważne. Wszyscy wiedzieli, że ma powody do troski. W Andorze mogło być spokojniej niż w Cairhien, ale jedynie osadzenie Elayne na tronie stanowiło skuteczny sposób na złagodzenie sytuacji w obu krajach. Być może był to jedyny sposób.

— Nie jeszcze. — Bashere wzruszył ramionami. — Ale z północy docierają do nas wieści o Aes Sedai i ich armii przebywającej gdzieś na terenie Murandy, a może Altary. Być może to młody Mat i jego Legion Czerwonej Ręki, z Córką Dziedziczką i tymi siostrami, które uciekły z Wieży po obaleniu Siuan Sanche.

Rand roztarł nadgarstki w miejscu, gdzie wpił się w nie sznur. Cały ten fortel z udawaniem jeńca opierał się na ewentualności, że Elayne jest już tutaj. Elayne i Aviendha. Mógł się tu zjawić i zaraz zniknąć, a one nie dowiedziałyby się o niczym. Może nawet znalazłby sposób na to, żeby im się przyjrzeć... Był durniem; tu już nie istniało żadne “może”.

— Chcesz, żeby te siostry też złożyły ci przysięgę? — Deira mówiła lodowatym głosem. Nie lubiła Randa; w jej mniemaniu mąż kroczył drogą, na końcu której jego głowa zostanie zapewne nadziana na szpikulec jakiejś bramy w Tar Valon, i to Rand go na tę drogę wepchnął. — Biała Wieża nie pozostanie bierna, kiedy się dowie, że wziąłeś do niewoli Aes Sedai.

Rand wykonał przed nią nieznaczny ukłon i oby sczezła, jeśli uznała, że to jakaś drwina. Deira ni Ghaline t’Bashere nigdy nie zwróciła się doń pełnym tytułem, nigdy nawet nie użyła jego imienia; równie dobrze mogłaby przemawiać do żołnierza ani specjalnie inteligentnego, ani godnego zaufania.

— Jeżeli postanowią przysięgać, to zaakceptuję ich przysięgi. Raczej wątpię, by wiele wśród nich paliło się do powrotu do Tar Valon. Jeżeli jednak postanowią postąpić inaczej, będą mogły pójść własną drogą, ale pod warunkiem, że nie wystąpią przeciwko mnie.

— Biała Wieża już wystąpiła przeciwko tobie — powiedział Bael, pochylając się do przodu z dłońmi na kolanach. Przy jego niebieskich oczach głos Deiry zdawał się nabrzmiały ciepłem. — Wróg, który przychodzi raz, przyjdzie znowu. Dopóki się go nie powstrzyma. Moje włócznie pójdą wszędzie tam, gdzie Car’a’carn poprowadzi. — Melaine oczywiście przytaknęła. Ta zapewne pragnęła otoczyć tarczami wszystkie Aes Sedai i kazać im klęczeć pod strażą, być może nawet skrępować im ręce i nogi. Ale Dorindha i Sulin też przytaknęły, a Bashere w zamyśleniu przejechał kłykciami po wąsach. Rand sam już nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać.

— A nie sądzisz, że nawet bez wojny z Białą Wieżą i tak za dużo nabrałem sobie na talerz? Elaida rzuciła mi się do gardła i oberwała za to. — Ziemia wybuchająca ogniem i rozdartymi ciałami. Ucztujące kruki i sępy. Ilu poległo? — Jeżeli ma dość rozsądku, żeby na tym poprzestać, ja też się powstrzymam. — Dopóki nie zaczną go prosić o to, żeby im zaufał. Kufer. Pokręcił głową, ledwie zwracając uwagę na Lewsa Therina, który nagle zaczął jękliwie skarżyć się na ciemności i pragnienie. Mógł ignorować, musiał ignorować, ale nie zapomni i nie zaufa.

Pozostawiwszy Baela i Bashere, którzy kłócili się teraz o to, czy Elaida ma dość rozsądku, żeby zrezygnować, kiedy już raz zaczęła, podszedł do zasłanego mapami stołu stojącego pod ścianą, pod gobelinem przedstawiającym pole jakiejś bitwy, na którym wyróżniał się Biały Lew Andoru. Najwyraźniej Bael i Bashere wykorzystywali tę komnatę do sporządzania planów. Chwilę myszkował, po czym znalazł tę mapę, której potrzebował, wielki zwój pokazujący cały Andor od Gór Mgły aż po rzekę Erinin, a także część ziem położonych na południu, w tym Ghealdan, Altarę i Murandy.

— Kobietom trzymanym w niewoli na ziemiach zabójców drzew nie wolno powodować kłopotów, więc czemu innym wolno? — spytała Melaine, najwyraźniej odpowiadając na pytanie, którego nie usłyszał. Ton jej głosu wskazywał, że jest zła.

— Zrobimy, co musimy, Deira t’Bashere — powiedziała jak zawsze spokojnie Dorindha. — Trwaj w swojej odwadze; dotrzemy tam, dokąd musimy się udać.

— Kiedy już zeskakujesz z klifu — odparła Deira — wówczas jest za późno, by zrobić coś innego oprócz trwania w odwadze. I żywienia nadziei, że na samym dnie jest stóg siana. — Jej mąż wybuchnął śmiechem, jakby powiedziała jakiś dowcip. A przecież wcale tak to nie zabrzmiało.

Rand rozłożył mapę, przycisnął jej rogi kałamarzami i buteleczkami z piaskiem, po czym odmierzył odległości palcami. Mat nie wędrował szczególnie szybko, skoro według pogłosek był w Altarze albo Murandy. A wszak chełpił się tempem, z jakim potrafił przemieszczać się Legion. Może spowalniały go Aes Sedai ze swą służbą i wozami. Może tych sióstr było więcej, niż myślał. Rand zorientował się, że ma dłonie zaciśnięte w pięści, rozprostował je więc z wysiłkiem. Potrzebował Elayne. Żeby zasiadła na tronie tutaj i w Cairhien; dlatego właśnie była mu potrzebna. Aviendha... Jej nie potrzebował wcale, a poza tym dała jasno do zrozumienia, że go nie chce. Była bezpieczna, bo z dala od niego. Mógł zapewnić bezpieczeństwo im obu, trzymając je jak najdalej od siebie. Światłości, gdyby tylko mógł chociaż na nie spojrzeć. Ale potrzebował Mata, skoro Perrin okazał się taki uparty. Nie bardzo pojmował, jak Mat stał się nagle takim ekspertem od wszystkiego, co miało coś wspólnego z bitwą, ale nawet Bashere liczył się ze zdaniem Mata. W każdym razie odnośnie do wojny.

— Potraktowały go jako da’tsang — warknęła Sulin i część Panien warknęła bezsłownie niczym jej echo.

— Wiemy — odparła ponurym tonem Melaine. — One nie mają honoru.

— Czy on się rzeczywiście wstrzyma pod wpływem tego, co tu opisujecie? — spytała Deira z niedowierzaniem.

Obszar ukazywany przez mapę nie sięgał dostatecznie daleko na południe, żeby obejmować również Illian — żadna z map na stole nie ukazywała ani jednej części tego kraju — ale Rand i tak przesunął ręką po terytorium Murandy, wyobrażając sobie Wzgórza Doirlon, tuż obok granicy, z łańcuchem górskich fortec, których żadna armia najeźdźców nie mogła zignorować. I jakieś dwieście pięćdziesiąt mil na wschód, za Równinami Maredo, armia, jakiej nie widział nikt od czasów, gdy narody zebrały się przed Tar Valon podczas Wojny z Aielami, a może nawet od czasów Artura Hawkwinga. Tairenianie, Cairhienianie, Aielowie, wszyscy ustawieni na pozycjach, żeby runąć na Illian. Jeżeli nie poprowadzi ich Perrin, będzie musiał zrobić to Mat. Żeby tylko mieć jeszcze trochę więcej czasu. Czasu nigdy nie było dość.

— Ażebym oślepł — mruknął Davram. — W ogóle o tym nie wspominałaś, Melaine. Lady Caraline i lord Toram rozbili obóz tuż za miastem, a oprócz nich również Wysoki Lord Darlin? Nie zeszli się przypadkiem, na pewno nie w tym momencie. Coś takiego to dół pełen jadowitych węży na twoim progu, kimkolwiek jesteś.

— Niechaj algai’d’siswai zatańczą — odparł Bael. — Zdechłe węże nikogo nie ukąszą.

Sammael był zawsze najlepszy w defensywie. Podpowiadały mu to wspomnienia Lewsa Therina z czasów Wojny z Cieniem. Może należało się spodziewać, że dwóch ludzi, którzy współegzystowali we wnętrzu jednej czaszki, będzie się wymieniać wspomnieniami. Czy Lewsowi Therinowi przypominały się znienacka wypas owiec, rąbanie drewna na opał albo karmienie kur? Rand słyszał go niewyraźnie, wściekającego się, że trzeba zabijać, niszczyć; myśli o Przeklętych niemal zawsze doprowadzały Lewsa Therina do furii.

— Deira t’Bashere ma rację — stwierdził Bael. — Musimy się trzymać tej drogi, którą obraliśmy, póki albo nasi wrogowie nie zostaną zniszczeni, albo my.

— Nie to miałam na myśli — rzekła sucho Deira. — Ale masz rację. Nie mamy wyboru. Dopóki nasi wrogowie albo my nie zostaniemy zniszczeni.

Podczas studiowania mapy w głowie Randa wirowały śmierć, destrukcja i szaleństwo. Sammael dotrze do fortów niebawem po tym, jak armia przystąpi do ataku, Sammael z siłą Przeklętego i całą swoją wiedzą o Wieku Legend. Lord Brend, tak się przedstawiał, jeden z Rady Dziewięciu; Lord Brend, tak nazywali go ci, którzy nie chcieli przyznać, że Przeklęci wydostali się na wolność. Rand jednak znał go. Dzięki pamięci Lewsa Therina znał twarz Sammaela, znał go na wylot.

— Co Dyelin Taravin zamierza zrobić z Naean Arawn i Elenią Sarand? — spytała Dorindha. — Wyznaję, że nie rozumiem tego zamykania ludzi.

— To, co ona robi, raczej nie jest ważne — powiedział Davram. — Martwią mnie natomiast jej spotkania z Aes Sedai.

— Dyelin Taravin to idiotka — mruknęła Melaine. — Wierzy w pogłoski, jakoby Car’a’carn ukląkł przed Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Nie wyszczotkuje włosów, zanim te Aes Sedai nie udzielą jej pozwolenia.

— Źle ją oceniacie — odparła stanowczo Deira.-Dyelin jest dostatecznie silna, żeby władać Andorem; udowodniła to w Aringill. Rzecz jasna, słucha Aes Sedai; tylko dureń ignorowałby je, niemniej jednak słuchać to jeszcze nie znaczy być posłusznym.

Trzeba będzie ponownie przeszukać wozy sprowadzone ze Studni Dumai. Musiał gdzieś w nich być angreal w kształcie małego, tłustego człowieczka. Żadna z sióstr, które uciekły, nie mogła mieć pojęcia, gdzie on jest. Chyba że jedna z nich wcisnęła go jako pamiątkę po Smoku Odrodzonym do swego mieszka. Nie. Musiał się znajdować na którymś z wozów. Posiadając go, byłby więcej niż równym przeciwnikiem dla Przeklętych. Bez niego... Śmierć, destrukcja i szaleństwo.

Nagle to, co właśnie usłyszał, przerwało rozmyślania.

— Co takiego? — zapytał, odwracając się od stolika inkrustowanego kością słoniową.

Zdziwione twarze zwróciły się ku niemu. Jonan, który stał zgarbiony przy drzwiach, wyprostował się. Panny, które przykucnęły swobodnie na piętach, nagle zaczęły sprawiać wrażenie czujnych. Dotąd rozmawiały ze sobą swobodnie, a teraz na powrót pełniły przy nim straż.

Melaine spojrzała na Baela i Davrama, gładząc jeden z naszyjników z kości słoniowej, po czym przemówiła, ubiegając pozostałych.

— W oberży zwanej “Srebrny Łabędź”, w tym miejscu, które Davram Bashere nazywa Nowym Miastem, przebywa dziewięć Aes Sedai. — Słowa “oberża” oraz “miasto” wymówiła w dziwny sposób; przed przekroczeniem Muru Smoka znała je jedynie z książek. — On i Bael powiadają, że musimy zostawić je w spokoju, dopóki nie zrobią czegoś przeciwko tobie. Myślę, że już się nauczyłeś, na czym polega czekanie na Aes Sedai, Randzie al’Thor.

— Moja wina — westchnął Bashere — o ile ktokolwiek jest tu winny. Ale nie umiem orzec, czego spodziewa się Melaine. Osiem sióstr zatrzymało się w “Srebrnym Łabędziu” niemal miesiąc temu, tuż po twoim wyjeździe. Co jakiś czas kolejne przyjeżdżają albo wyjeżdżają, ale nigdy nie jest ich więcej jak dziesięć. Przestają wyłącznie we własnym towarzystwie, nie powodują kłopotów i z tego, co Bael i ja się dowiedzieliśmy, wynika, że nie zadają pytań. Do miasta zawitało też kilka Czerwonych sióstr; dwa razy. Wszystkim tym, które się zatrzymują w “Srebrnym Łabędziu”, towarzyszą Strażnicy, Czerwonym zaś nigdy. Przybywają w grupach po dwie albo trzy, pytają o mężczyzn kierujących się do Czarnej Wieży i po kilku dniach wyjeżdżają. Nie dowiedziawszy się wiele, powiedziałbym. Ta Czarna Wieża potrafi ukrywać swoje tajemnice równie dobrze jak forteca. Żadna z nich jak dotąd nie przysporzyła żadnych kłopotów, toteż osobiście wolałbym ich nie kłopotać, dopóki nie będę przekonany, że to konieczne.

— Nie o to mi chodziło — odparł powoli Rand. Usiadł naprzeciwko Bashere i zacisnął dłonie na oparciach krzesła, tak silnie, że aż rozbolały go stawy palców. Aes Sedai tutaj, Aes Sedai w Cairhien. Zbieg okoliczności? Lews Therin pomrukiwał niczym daleki grzmot na temat śmierci i zdrady. Będzie musiał ostrzec Taima Nie przed Aes Sedai w “Srebrnym Łabędziu” — o nich Taim z pewnością już wiedział; dlaczego o nich nie wspomniał? — tylko, że ma trzymać się od nich z daleka, że ma trzymać z daleka Asha’manów. Jeżeli Studnie Dumai miały stanowić koniec całej afery, to tutaj nie będzie żadnych nowych początków. Zbyt wiele rzeczy zdawało się wymykać spod kontroli. Im bardziej starał się je wszystkie ogarnąć, tym więcej ich przybywało i tym szybciej się wymykały. Prędzej czy później wszystko runie i roztrzaska się. Od tej myśli zaschło mu w gardle. Thom Merrilin nauczył go trochę żonglować, ale i tak nigdy nie był w tym najlepszy. A teraz musiał być naprawdę dobry. Miał wielką ochotę zwilżyć czymś gardło.

Dotarło do niego, że to ostatnie wymówił na głos, dopiero wtedy, gdy Jalani wyprostowała się z przysiadu i dumnymi krokami przeszła przez całą komnatę, do małego stolika, na którym stał wysoki, srebrny dzban. Napełniwszy puchar z kutego srebra, podeszła do Randa z uśmiechem, otwierając usta, kiedy go podawała. Spodziewał się usłyszeć jakieś opryskliwe słowa, a tymczasem na jej twarzy zaszła zmiana. Powiedziała tylko: “Car’a’carnie”, po czym wróciła do swojego miejsca wśród innych Panien, tak pełna godności, jakby naśladowała Dorindhę, a może Deirę. Somara zaczęła gestykulować w mowie dłoni, a wszystkie Panny dostały nagle czerwonych wypieków na twarzy i zagryzały wargi, żeby powstrzymać się od śmiechu. Wszystkie z wyjątkiem Jalani, której twarz była równie pąsowa.

Winny poncz smakował śliwkami. Rand pamiętał te wielkie, słodkie śliwki z sadów za rzeką; kiedy był mały, wspinał się na drzewa, żeby je zrywać... Odchyliwszy głowę w tył, opróżnił puchar. W Dwu Rzekach rosły śliwy, ale nie tworzyły sadów i z pewnością nie rosły za żadną rzeką.

“Zachowaj swoje przeklęte wspomnienia dla siebie” — warknął na Lewsa Therina. Mężczyzna w jego głowie zachichotał cicho, z jakiegoś powodu rozbawiony.

Bashere spojrzał krzywo na Panny, potem zerknął na Baela i jego żony, wszystkie beznamiętne jak kamień, pokręcił głową. Stosunki z Baelem układały mu się nieźle, ale Aielowie zasadniczo zadziwiali go.

— A mnie nikt nie poda niczego do picia? — zapytał, wstając, i poszedł sam sobie nalać. Upił tęgiego łyka, zamaczając w ponczu swoje długie wąsy. — O, to naprawdę chłodzi. Taim, jak się zdaje, werbuje wszystkich mężczyzn, którzy zechcą pójść za Smokiem Odrodzonym. Dał mi zacną armię, ludzi, którym brak tego wszystkiego, czego potrzebują ci twoi Asha’mani. Oni wszyscy rozmawiają z wytrzeszczonymi oczyma o przechodzeniu przez dziury w powietrzu, ale żaden nawet się nie zbliżył do Czarnej Wieży. Wypróbowuję na nich niektóre pomysły młodego Mata.

Rand zbył to, machając opróżnionym pucharem.

— Opowiedz mi o Dyelin. — Dyelin z Domu Taravin miała być następna w sukcesji do tronu, gdyby coś się przytrafiło Elayne, ale powiedział jej, że kazał sprowadzić Elayne do Caemlyn. — Jeżeli ona uważa, że może wziąć sobie Tron Lwa, to dla niej też potrafię znaleźć farmę.

— Wziąć sobie tron? — spytała z niedowierzaniem Deira, a jej małżonek roześmiał się głośno.

— Zupełnie się nie znam na obyczajach mieszkańców mokradeł — powiedział Bael — ale moim zdaniem ona tego nie zrobiła.

— Daleka jest od tego. — Davram przyniósł dzban, żeby dolać ponczu Randowi. — Niektórzy pośledniejsi lordowie i lady, którzy lubią nadskakiwać, opowiedzieli się za nią w Aringill. Ta Dyelin jest bardzo szybka. W ciągu czterech dni skazała na powieszenie dwóch przywódców za zdradę Dziedziczki Tronu Elayne, a dwudziestu innych kazała wychłostać. — Zaśmiał się z aprobatą. Jego żona pociągnęła nosem. Ona zapewne kazałaby ozdobić szubienicami całą drogę od Aringill do Caemlyn.

— W takim razie co to za gadanie o przejęciu przez nią władzy w Andorze? — spytał ostro Rand. — I o uwięzieniu Elenii i Naeana?

— To właśnie oni usiłowali zagarnąć tron = powiedziała Deira, a jej ciemne oczy zaiskrzyły się gniewnie.

Bashere przytaknął. Był o wiele spokojniejszy.

— Zaledwie przed trzema dniami. Kiedy dotarły wieści o koronacji Colavaere, a pogłoski z Cairhien, jakobyś udał się do Tar Valon, zaczęły brzmieć bardziej prawdziwie. Handel się odrodził, dlatego w powietrzu między Cairhien a Caemlyn fruwa tyle gołębi, że mógłbyś chodzić po ich grzbietach. — Odstawił dzban i wrócił do swego krzesła. — Naean ogłosił, że przejmuje Tron Lwa rankiem, Elenia w południe, a przed zachodem słońca Dyelin, Pelivar i Luan aresztowali ich oboje. Następnego dnia ogłosili, że Dyelin jest Regentką. W imieniu Elayne, do czasu jej powrotu. Większość Domów Andoru wyraziła poparcie dla Dyelin. Moim zdaniem niektórzy chcieliby, żeby to ona zasiadła na tronie, ale Aringill pilnuje, by nawet ci najpotężniejsi trzymali języki na wodzy. — Bashere przymknął jedno oko i wskazał Randa. — O tobie w ogóle nie mówią. Chyba trzeba tu mądrzejszej głowy niż moja, żeby orzec, czy to dobrze, czy źle.

Deira uśmiechnęła się chłodno, spoglądając z wyższością.

— Ci... służalcy... którym pozwoliłeś swobodnie korzystać z pałacu, zniknęli z miasta, jak się zdaje. Krążą pogłoski, jakoby niektórzy uciekli z Andoru. Powinieneś wiedzieć, że wszyscy popierali albo Elenię, albo Naeana.

Rand ostrożnie postawił swój napełniony po brzegi puchar na posadzce obok krzesła. Pozwolił zostać Lirowi, Arymilli i innym jedynie po to, by spróbowali nakłonić Dyelin i tych, którzy byli jej stronnikami, do współpracy. Ci nigdy nie zostawiliby Andoru takim jak lord Lir. Z czasem może się jeszcze uda, zwłaszcza po powrocie Elayne. Niemniej jednak sprawy przybierały coraz szybszy obrót, wymykając mu się z rąk. Ale z kolei nad niektórymi wciąż mógł zapanować.

— Fedwin, o ten tutaj, jest Asha’manem — powiedział. — Będzie przywoził mi wieści do Cairhien, jeżeli zajdzie taka potrzeba. — Swą wypowiedź uzupełnił wściekłym spojrzeniem rzuconym w stronę Melaine, która odwzajemniła się całkowicie obojętną miną. Deira patrzyła na Fedwina w taki sposób, jakby był martwym szczurem, którego jakiś nadgorliwy pies porzucił na jej dywanie. Davram i Bael byli bardziej dociekliwi; na widok ich min Fedwin usiłował się wyprostować. — Nie dopuśćcie, by ktoś się dowiedział, kim on jest — ciągnął Rand. — Dlatego właśnie nie nosi czerni. Tego wieczoru zabieram jeszcze dwóch do lorda Semaradrida i Wysokiego Lorda Weiramona. Przydadzą im się, kiedy dojdzie do potyczki z Sammaelem na Wzgórzach Doirlon. Ja natomiast będę musiał głowić się jeszcze jakiś czas, co zrobić z Cairhien. — I całkiem możliwe, że również z Andorem.

— Czy to oznacza, że nareszcie wyprawisz włócznie w drogę? — spytał Bael. — Wydasz rozkazy dziś wieczór?

Rand przytaknął, Bashere zaniósł się tubalnym śmiechem.

— O tak, ta okazja wymaga dobrego wina. Czy raczej wymagałaby, gdyby nie ten upał, który sprawia, że człowiekowi krew robi się gęsta jak owsianka. — Uśmiech zamienił się w grymas. — A żebym sczezł, jak ja żałuję, że nie mogę tam być. A jednak przypuszczam, że utrzymanie Caemlyn dla Smoka Odrodzonego to nie bagatela.

— Czy zawsze musisz być tam, gdzie błyskają obnażone ostrza, mój mężu? — W głosie Deiry słychać było sporo czułości.

— A co z jedną piątą? — spytał Bael. — Czy zgodzisz się na jedną piątą w Illian, kiedy Sammael upadnie? — Zgodnie z obyczajem Aielowie mogli zabrać jedną piątą wszystkiego, co znajdowało się w miejscu zajętym przy użyciu siły. Rand zabronił tego tu, w Caemlyn; nie oddałby Elayne miasta złupionego choćby tylko w takim stopniu.

— Dostaną jedną piątą — obiecał Rand, ale to nie o Sammaelu albo Illian myślał.

“Sprowadź prędko Elayne, Mat”. — To przebiegło mu przez głowę, nakładając się na rechot Lewsa Therina. — “Sprowadź ją rychło, zanim i Andor, i Cairhien wybuchną”.

Загрузка...