Carridin nie od razu uniósł wzrok znad listu, który właśnie pisał, choć lady Shiaine — tak się przedstawiała — weszła już do izby. Trzy mrówki daremnie walczyły o życie w mokrym atramencie, nieodwołalnie pochwycone. Inne istoty pokornie umierały, jednak mrówki, karaluchy oraz wszelkie inne robactwo najwyraźniej nie potrafiło się poddać. Pieczołowicie rozgniótł je suszką. Nie miał zamiaru zaczynać od nowa ze względu na kilka mrówek. Niepowodzenie w wysłaniu tego raportu, czy też choćby raport o niepowodzeniu, mogą ściągnąć na niego zagładę z równym prawdopodobieństwem jak te brudne insekty, jednak trzewia ściskał mu strach przed niepowodzeniem zupełnie innego rodzaju.
Nie musiał się martwić, że Shiaine przeczyta to, co napisał. Używał szyfru, do którego klucz znały poza nim tylko dwie osoby. Zbyt wiele wałęsało się wszędzie band “Zaprzysiężonych Smokowi”, każda przeniknięta aż do rdzenia przez jego najbardziej zaufanych ludzi, ale przecież jeszcze więcej było takich, którzy mogli naprawdę być bez reszty wierni temu śmieciowi, al’Thorowi. Pedronowi Niallowi ten ostatni fakt mógł się nie podobać, jednakże jego rozkazy przewidywały pogrążenie Altary oraz Murandy w morzu krwi i zalewie chaosu, z którego miały zostać uratowane przez samego Nialla i Synów Światłości, natomiast odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje rozpasanego szaleństwa miały zostać złożone na barki tak zwanego Smoka Odrodzonego. Strach już chwytał obie krainy za gardło. Opowieści o wiedźmach wędrujących przez te ziemie przynosiły tylko dodatkową korzyść. Wiedźmy z Tar Valon i Zaprzysięgli Smokowi, Aes Sedai kradnące małe dziewczynki i wspierające fałszywych Smoków, wioski w ogniu, mężczyźni krzyżowani na drzwiach własnych stodół — obecnie połowa przynajmniej ulicznych plotek przekazywała wszystkie te informacje. Niall powinien być zadowolony. I zapewne wyśle następne rozkazy. Jak mógł oczekiwać, że Carridin wykradnie Elayne Trakand z Pałacu Tarsin, tego już nie sposób było sobie wyobrazić.
Kolejna mrówka pełzła po inkrustowanym kością słoniową blacie stołu; rozgniótł ją kciukiem na miazgę. I jednocześnie zamazał słowo, tak że nie dawało się go odczytać. Trzeba będzie przepisać raport. Bardzo chciało mu się pić. Na stoliku przy drzwiach stała kryształowa karafka z brandy, nie chciał jednak, by kobieta widziała, że pije. Stłumiwszy westchnienie, odsunął zamazany list i wyciągnął z rękawa chusteczkę, aby wytrzeć dłonie.
— Do rzeczy, Shiaine. Czy możesz mi wreszcie donieść o jakichś postępach? Czy też znowu przyszłaś tylko po pieniądze?
Uśmiechnęła się doń leniwie, z głębin wysokiego, rzeźbionego fotela, w którym usiadła, nie czekając na zaproszenie.
— Z każdymi poszukiwaniami związane są wydatki — oznajmiła głosem, w którym słyszało się niemalże autentyczny akcent andorańskiej szlachty. — Szczególnie wówczas, kiedy nie chcemy, żeby ktoś zadawał zbyt wiele pytań.
Większość ludzi czułaby się niepewnie w obecności Jaichima Carridina, nawet wówczas, gdy oddawał się tak banalnej czynności jak czyszczenie pióra; wrażenie dostojeństwa jego urzędu zazwyczaj potęgowały głęboko osadzone oczy, biały płaszcz narzucony na kaftan z wyszytym wschodzącym słońcem Synów Światłości na tle szkarłatnego pastorału Ręki. Jednak nie dotyczyło to Mili Skane. Tak brzmiało jej prawdziwe imię, chociaż nie miała pojęcia, że on o tym wie. Córka rymarza z wioski położonej przy Białym Moście, która w wieku lat piętnastu udała się do Białej Wieży; następna rzecz, o której sądziła, że okrywa ją mgła tajemnicy. Akces do Sprzymierzeńców Ciemności tylko dlatego, iż wiedźmy oznajmiły jej, że nie będzie w stanie nauczyć się przenosić, trudno było nazwać dobrym początkiem samodzielnego życia, ale zanim tamten rok dobiegł końca, nie tylko udało jej się znaleźć swój pierwszy krąg w Caemlyn, ale również dokonać pierwszego morderstwa. W ciągu siedmiu lat, jakie minęły od tamtej pory, powiększyła swą listę o następne dziewiętnaście ofiar. Była jedną z najlepszych zabójczyń, łowczynią, która potrafiła znaleźć niemalże wszystko i wszystkich. Tyle mu powiedziano, kiedy została do niego skierowana. Z kręgu, który obecnie kierował swoje raporty do niej. Kilkoro z jego członków zaliczało się do arystokratów i niemalże wszyscy byli starsi od niej, jednak takie rzeczy nie miały najmniejszego znaczenia w służbie Wielkiego Władcy. Kolejnemu kręgowi pracującemu dla Carridina przewodził pokrzywiony żebrak z jednym okiem, bezzębny, szczycący się nawykiem brania kąpieli tylko raz do roku. Gdyby okoliczności ułożyły się inaczej, sam Carridin mógłby klękać przed Starym Łotrem, co stanowiło jedyne imię, do jakiego ów śmierdzący łajdak się przyznawał. Mili Skane z pewnością czołgała się przed nim, podobnie zresztą jak wszyscy, co do ostatniego, członkowie jej kręgu, niezależnie od pochodzenia. Carridina niezwykle drażniło, że “lady Shiaine” w jednej chwili padłaby na kolana, gdyby łysiejący żebrak wszedł do tej izby, natomiast w jego obecności siedziała z nogą założoną na nogę, uśmiechając się i wymachując stopą, jakby niecierpliwie czekała, aż ich rozmowa wreszcie dobiegnie końca. A wszak rozkazano jej okazywać mu absolutne posłuszeństwo, przy czym rozkazy pochodziły od kogoś, przed kim nawet Stary Łotr czołgałby się na brzuchu. Niemniej jednak rozpaczliwie potrzebował najmniejszego choćby sukcesu. Mogą zamienić się w proch plany i knowania Nialla, ale nie te.
— Wiele rzeczy można wybaczyć — oznajmił, wkładając pióro do obsadki z kości słoniowej i odsuwając krzesło od stolika — tym, którym udaje się realizować przydzielone zadania. — Był wysokim mężczyzną, nic więc dziwnego, że jego sylwetka przytłoczyła ją. Wiedział, że zwierciadła w złotych ramach zawieszone na ścianach odbijają postać silnego, niebezpiecznego mężczyzny. — Nawet suknie, świecidełka i hazard, na które poszły pieniądze przeznaczone na zdobycie informacji. — Beztrosko kołysząca się stopa zamarła na chwilę, potem jednak jej ruch został wznowiony, ale uśmiech na twarzy był już wymuszony, samo zaś oblicze nieco pobladło. Krąg Shiaine słuchał bez szemrania jej rozkazów, jednak natychmiast gotowi byliby powiesić ją za nogi i żywcem obedrzeć ze skóry, gdyby on wyrzekł choć słowo. — Nie osiągnęłaś wiele, nieprawdaż? W rzeczy samej, wydaje się, iż nie osiągnęłaś nic.
— Istnieją określone trudności, jak sam dobrze wiesz — oznajmiła szeptem. Jednak spojrzenie jego oczu zniosła bez mrugnięcia.
— Wymówki. Opowiedz mi o przezwyciężonych trudnościach, nie zaś o tych, na które natknęłaś się i zawiodłaś. Możesz nisko upaść, jeśli zawiedziesz w tej sprawie. — Odwrócił się do niej plecami i podszedł do najbliższego okna. On sam również mógł nisko upaść, a nie miał ochoty ryzykować, że ona dostrzeże coś w jego oczach. Przez otwory w zdobnych obramieniach okien wsączały się do wnętrza promienie słońca. W komnacie o wysokim suficie, z posadzką wykładaną biało-zielonymi płytkami i jasnoniebieskimi ścianami panował względny chłód, głównie dzięki grubym ścianom, jednak w pobliżu okien czuło się upał wdzierający się z zewnątrz. Niemalże czuł w nozdrzach woń brandy znajdującej się w przeciwległym krańcu pomieszczenia. Nie potrafił zaczekać, aż Mili sobie pójdzie.
— Lordzie Carridin, jak mogłabym komukolwiek otwarcie zadawać pytania dotyczące przedmiotów związanych z Mocą? To dopiero wzbudziłoby ciekawość, a jak zapewne sobie przypominasz, w mieście są Aes Sedai.
Patrząc na ulicę przez filigranowe rzeźby w kamieniu, zmarszczył nos, czując niespodziewany napływ woni. Na dole tłoczyli się przedstawiciele wszystkich możliwych nacji. Arafelianin z włosami zaplecionymi w dwa długie warkocze i zakrzywionym mieczem przypasanym do pleców rzucił właśnie monetę jednorękiemu żebrakowi, który z odrazą popatrzył na datek, zanim wetknął pieniądz gdzieś w zakamarki łachmanów i dalej zaczął wznosić swe żałosne prośby do przechodniów. Mężczyzna w poszarpanym, jaskrawoczerwonym kaftanie i bardziej jeszcze kłujących w oczy żółtych spodniach wypadł pędem z jakiegoś sklepu, przyciskając do piersi zwój materiału, ścigany przez rozwrzeszczaną kobietę o jasnych włosach, która podciągnąwszy spódnice nad kolana, wyprzedziła krzepkiego gwardzistę, człapiącego ciężko śladem złodzieja i wymachującego swoją pałką. Woźnica czerwono lakierowanego powozu z wymalowanym na drzwiach godłem lichwiarza, przedstawiającym złote monety i otwartą dłoń, zamachnął się batem na woźnicę fury z płócienną budą, którego zaprzęg splątał się ze zwierzętami ciągnącymi powóz; przekleństwa obu wypełniły całą przestrzeń ulicy. Brudni ulicznicy przykucnęli za rozsypującym się wozem, kradnąc niewielkie, pomarszczone owoce, przywiezione na handel ze wsi. Przez tłum przepychała się kobieta z Tarabonu; na twarzy miała woal, ciemne włosy zaplecione w liczne cieniutkie warkoczyki, a z powodu zakurzonej czerwonej sukni, przylegającej bezwstydnie do ciała, ścigały ją oczy wszystkich mężczyzn.
— Mój panie, potrzeba mi czasu. Naprawdę muszę mieć jeszcze trochę czasu! Nie potrafię dokonać niemożliwego, a z pewnością nie w przeciągu kilku dni.
Śmieci, wszyscy oni to śmieci. Chciwcy i Myśliwi Polujący na Róg, złodzieje, uciekinierzy, nawet Druciarze. Szumowiny. Wzniecenie rozruchów nie nastręczy najmniejszych problemów — to będzie czyściec dla tych wszystkich brudów. Obcokrajowcy stanowili zawsze pierwszy obiekt napaści, to ich winiono za wszelkie zło, pospołu z sąsiadami, którzy mieli to nieszczęście, że znaleźli się po niewłaściwej stronie, kobietami, które zajmowały się ziołami i leczniczymi miksturami, oraz ludźmi, którzy nie mieli przyjaciół, zwłaszcza takimi, którzy mieszkali samotnie. Odpowiednio pokierowane, z wielką starannością, jak to powinno dziać się w przypadku takich przedsięwzięć, duże rozruchy mogłyby nawet doprowadzić do spalenia ze szczętem Pałacu Tarasin, tak by zawalił się prosto na głowę tego bezużytecznego babska, Tylin. Wiedźmy zapewne podzieliłyby jej los. Patrzył pełnym nienawiści wzrokiem na ciżbę mrowiącą się u jego stóp. Rozruchy jednak mają tendencję do wymykania się spod kontroli. Gwardia Obywatelska może wreszcie się ruszy, nieuchronnie też zginie w nich garstka prawdziwych Sprzymierzeńców. Nie liczył na to, że niektórzy mogą pochodzić z kręgów, których ściganiem naprawdę się zajmował. A skoro już o tym mowa, to nawet kilkudniowe rozruchy przerwałyby ich pracę. Tylin nie jest aż taka ważna, by dokonywać takich zabiegów; po prawdzie, to właściwie w ogóle się nie liczyła. Nie, jeszcze nie. Nialla mógł zawieść, ale nigdy swego prawdziwego pana.
— Mój lordzie Carridinie... — W głosie Shiaine zabrzmiała nuta wyzwania. Zbyt długo kazał jej czekać. — Mój lordzie Carridinie, niektórzy członkowie z mego kręgu dopytują się, dlaczego mamy szukać...
Zaczął już się odwracać, żeby osadzić ją na miejscu — potrzebny mu był sukces, nie wymówki, nie pytania! — ale przestał słyszeć jej głos, kiedy zobaczył młodego mężczyznę, stojącego po przeciwnej stronie ulicy, w błękitnym kaftanie tak obficie haftowanym czerwoną i złotą nitką na rękawach i kołnierzu, że starczyłoby tego na dwóch szlachciców. Wyższy od większości przechodniów, wachlowal się szerokim rondem czarnego kapelusza, poprawiając jednocześnie czarną chustę na szyi i rozmawiając z przygarbionym, siwowłosym mężczyzną. Carridin rozpoznał tego młodzieńca.
Nagle poczuł się tak, jakby czoło spięto mu zaciskającą się konopną pętlą, której uchwyt z każdą chwilą stawał się ciaśniejszy. Przed oczyma stanęła mu jak żywa twarz skryta za czerwoną maską. Patrzyły nań oczy ciemniejsze od nocy, a potem rozbłysły w nich nieskończone jaskinie ognia, choć oczy wciąż patrzyły. W jego głowie świat eksplodował płomieniem, rozsypując się w szereg obrazów, które szarpały go i dręczyły, tak że nie mógł dobyć z siebie głosu, chociaż chciał krzyczeć. Postacie trzech młodych mężczyzn unosiły się bez żadnego oparcia w powietrzu, a jedna z nich zaczęła jarzyć się własnym blaskiem; była to właśnie sylwetka mężczyzny stojącego teraz na ulicy, coraz jaśniejsza, póki nie otoczyła się łuną tak jasną, że mogłaby spopielić każdą żywą istotę, a jednak jaśniała coraz bardziej, aż wreszcie zapłonęła. W jego stronę mknął skręcony złoty róg, róg, którego głos szarpał duszę, potem zmienił się w krąg złotego światła i połknął go, mrożąc swym oddechem, aż wreszcie ostatnie resztki jego jaźni, jeszcze świadome, kim jest, nabrały pewności, że jego kości muszą skruszeć pod potęgą tego wezwania. Czubek ostrza rubinowego sztyletu celował prosto w jego twarz, zakrzywiona klinga cięła między oczy i zatonęła w czaszce, aż po złotą rękojeść, i naraz wszystko zniknęło, a on poznał już agonię, która wygnała wszelką myśl o tym, co przydarzyło się, zanim nastąpił ból. Modliłby się do Stwórcy, którego opuścił jakże dawno temu, gdyby pamiętał, jak to się robi. Wrzeszczałby w niebogłosy, gdyby jeszcze potrafił, gdyby w ogóle pamiętał, że istoty ludzkie wrzeszczą, że on sam jest człowiekiem. Dalej i dalej, więcej i więcej...
Uniósł dłoń do czoła, zdumiał się jej drżeniem. Głowa też go bolała. Coś się zdarzyło... Spojrzał z wysoka na ulicę i wzdrygnął się. W mgnieniu oka wszystko się zmieniło; ludzie byli inni, fury jechały, barwne powozy i lektyki ustąpiły miejsca innym pojazdom. A co gorsza, Cauthon również zniknął. Miał ochotę wypić całą karafkę brandy jednym wielkim haustem.
Nagle dotarło do niego, że Shiaine przestała mówić. Odwrócił się, gotów podjąć przerwany obowiązek karcenia jej.
Trwała nieruchomo, pochylona do przodu, jakby cały czas usiłowała się podnieść, z jedną ręką na poręczy fotela, a drugą uniesioną w jakimś geście. Wąska twarz skrzepła w grymasie rozdrażnienia i wyzwania, ale nie była zwrócona w stronę Carridina. Nie poruszała się. Nawet nie mrugnęła. Nie był pewien, czy w ogóle oddycha. Ledwie zresztą zwrócił na nią uwagę.
— Pogrążony w medytacjach? — zapytał Sammael. — Czy mogę choćby mieć nadzieję, że dotyczą tego właśnie, co miałeś dla mnie tutaj znaleźć? — Był niewiele wyższym ponad przeciętną, umięśnionym i barczystym mężczyzną, odzianym w kaftan z wysokim kołnierzem na illiańską modłę, tak gęsto pokrytym złoceniami, że z trudem się dostrzegało, iż uszyto go z zielonej materii, niemniej jednak wrażenie, jakie wywierał, dalece wykraczało poza prosty fakt, że zaliczał się do Wybranych. Błękitne oczy były chłodniejsze od samego serca zimy. Blizna sinej barwy rozcinała jego twarz od linii złotych włosów po skraj równie złotej, przyciętej w kwadrat brody, i na tym obliczu wydawała się jak najbardziej naturalną ozdobą. Ktokolwiek wejdzie mu w drogę, zostanie zepchnięty na bok, zdeptany albo starty z powierzchni ziemi. Carridin wiedział, że na widok Sammaela jego wnętrzności i tak zamieniłyby się w wodę, nawet gdyby spotkał go zupełnie przypadkiem na ulicy, nie zdając sobie sprawy z tego, kim tamten jest.
Pośpiesznie odszedł od okna i padł na kolana przed jednym z Wybranych. Gardził wiedźmami z Tar Valon; po prawdzie, to gardził każdym, kto używał Jedynej Mocy, igrając z siłą, która już raz rozszczepiła świat, parając się tym, czego żaden ze zwykłych śmiertelników nie powinien w ogóle dotykać. Ten mężczyzna również używał Mocy, ale Wybranych nie można było określić mianem zwykłych śmiertelników. Być może w ogóle nie byli śmiertelnikami. A jeśli będzie służyć im dobrze, może w nagrodę podzieli ich los.
— Wielki Panie, widziałem Mata Cauthona.
— Tutaj? — Dziwne, przez chwilę wydawało się, że Sammael jest wyraźnie wstrząśnięty. Mruknął coś niedosłyszalnie; do uszu Carridina dotarło tylko jedno słowo, ale wystarczyło, by krew odpłynęła mu z twarzy.
— Wielki Panie, wiesz, że nigdy bym nie zdradził...
— Ty? Głupcze! Nie starczyłoby ci odwagi. Jesteś pewien, że to właśnie Cauthona widziałeś?
— Tak, Wielki Panie. Na ulicy. Wiem, że jestem w stanie go odszukać.
Sammael spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi, gładząc się po brodzie, ale w istocie wcale nie patrzył na Jaichima Carridina. Carridin nie lubił być traktowany jak ktoś całkiem pozbawiony znaczenia, tym bardziej, iż zdawał sobie sprawę, że takim właśnie jest.
— Nie — oznajmił na koniec Sammael. — Twoje poszukiwania są znacznie ważniejsze; są jedyną ważną rzeczą, jeśli o ciebie chodzi. Śmierć Cauthona byłaby nam bardzo na rękę, z pewnością, jednak nie kosztem ściągania na siebie uwagi. Jeżeli zacznie się tobą interesować, jeżeli zaabsorbują go twoje poszukiwania, wówczas, rzecz jasna, będzie musiał umrzeć, ale dopóki sprawy mają się inaczej, to może poczekać.
— Ale...
— Nie usłyszałeś, com rzekł? — Blizna na obliczu Sammaela zamieniła jego uśmiech w paskudny grymas. — Widziałem ostatnio twoją siostrę, Vanorę. Nie wyglądała najlepiej, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Krzyczała i płakała, wstrząsały nią bezustanne drgawki, rwała sobie włosy z głowy. Kobiety cierpią znacznie bardziej niźli mężczyźni, gdy wpadną w szpony Myrddraali, ale nawet Myrddraale muszą gdzieś szukać swoich przyjemności. Nie martw się wszak, nie cierpiała długo. Trolloki są zawsze głodne. — Uśmiech zniknął, głos brzmiał twardo i lodowato. — Ci, którzy nie okażą stosownego posłuszeństwa, też mogą trafić do kotła ze strawą. Vanora zdawała się uśmiechać, Carridin. Czy sądzisz, że i ty również będziesz się uśmiechał, gdy cię nabiją na rożen?
Carridin przełknął z wysiłkiem ślinę i zdławił w sobie ukłucie bólu na myśl o Vanorze, zawsze tak chętnej do śmiechu i zręcznej w obchodzeniu się z końmi, śmiało galopującej tam, gdzie inni bali się iść pieszo. Była jego ukochaną siostrą, a jednak już umarła, a on wciąż żył. Jeżeli istniała na świecie jakaś litość, to przynajmniej Vanora nie dowiedziała się dlaczego.
— Żyję po to, by służyć i być posłusznym, Wielki Panie. — Nie uważał siebie za tchórza, jednak nikt nie sprzeciwiał się woli jednego z Wybranych. Przynajmniej nie więcej niż raz.
— Więc znajdź to, czego chcę! — wrzasnął Sammael. — Wiem, że gdzieś jest tu ukryty, w tym mieście, które przypomina odchody much kjasic! Ter’angreale, angreale, nawet sa’angreale! Wytropiłem je do tego miejsca, wyśledziłem! Teraz ty masz je znaleźć, Carridin. Nie wyprowadzaj mnie z równowagi.
— Wielki Panie... — Poruszał językiem w ustach, starając się zwilżyć wargi. — Wielki Panie, tu są wiedźmy... Aes Sedai... są tutaj. Nie zdołałem się dowiedzieć, ile ich jest. Jeżeli choćby szept dotrze do ich uszu...
Nakazawszy mu milczenie gestem dłoni, Sammael zrobił kilka szybkich kroków, trzykrotnie pokonując przestrzeń komnaty. Nie wyglądał na szczególnie zdenerwowanego, tylko jakby... się zastanawiał. Na koniec pokiwał głową.
— Przyślę ci... kogoś... żeby zajął się tymi “Aes Sedai”. — Wybuchnął urywanym śmiechem. — Niemalże żałuję, że sam nie mogę zobaczyć ich twarzy. Bardzo dobrze. Będziesz miał jeszcze trochę czasu. Potem być może ktoś inny poszuka swojej szansy. — Zaplótł sobie na palcu kosmyk włosów Shiaine; wciąż się nie poruszała, jej oczy patrzyły w pustkę. — To dziecko z pewnością aż się pali na samą myśl o otrzymaniu tego zadania.
Carridin stłumił w sobie ukłucie strachu. Wybrani równie szybko odtrącali swoich faworytów, jak ich wynosili. I czynili to równie często. Porażka nigdy nikomu nie uchodziła bezkarnie.
— Wielki Panie, przysługa, o którą cię prosiłem. Gdybym mógł wiedzieć... Czy ty... Czy zechcesz...?
— Mało masz szczęścia, Carridin — oznajmił Sammael, znowu się uśmiechając. — Mógłbyś liczyć na więcej, gdybyś się bardziej przykładał do wypełniania moich rozkazów. Wydaje się wszak, że ktoś bardzo dba o to, by przynajmniej niektóre z poleceń Ishamaela wciąż były realizowane. — Uśmiechał się, ale w istocie trudno byłoby w nim doszukać się rozbawienia. Być może jednak to wszystko przez bliznę. — Zawiodłeś go i dlatego też straciłeś całą swoją rodzinę. W obecnej chwili chroni cię tylko moja ręka. Niegdyś, bardzo dawno temu, widziałem, jak trzy Myrddraale zmusiły pewnego mężczyznę, by wydał im jedną po drugiej swoją żonę i córki, a potem błagał ich, by odcięli mu prawą nogę, potem lewą, wreszcie ramiona, na koniec zaś, by wypalili mu oczy. — Idealnie spokojny ton towarzyskiej konwersacji, w którym dokonywała się ta wyliczanka, czynił ją znacznie gorszą od wszelkich krzyków i grymasów. — Dla nich była to tylko zabawa, rozumiesz, przekonać się, do jakich błagań, o zabranie i odjęcie czego mogą go jeszcze zmusić. Na koniec zostawiły mu, rzecz jasna, język, ale wówczas już wiele z niego nie zostało. Przedtem był to możny człowiek, przystojny i sławny. Zazdroszczono mu. Nikt mu już niczego nie zazdrościł, kiedy w końcu jego resztki rzucono Trollokom. Nie uwierzyłbyś wszak, jakie wrzaski dobywały się z tego ludzkiego kadłuba. Znajdź to, czego chcę, Carridin. Nie spodoba ci się, kiedy zrezygnuję z chronienia ciebie.
Znienacka w powietrzu komnaty pojawiła się pionowa, świetlna kreska, tuż przed Wybranym. Wydawała się w jakiś sposób obracać, zmieniając się w prostokąt... otwór. Carridin zagapił się na to zjawisko. Patrzył teraz przez otwór w powietrzu na jakieś miejsce pełne szarych kolumn, zasnutych gęstą mgłą. Sammael przeszedł przez wyłom w powietrzu i ten natychmiast zamknął się za nim, zostawiając tylko jaskrawą linię światła, która też wkrótce zanikła, lśniąc jeszcze tylko pod powiekami Carridina purpurową iskrą powidoku.
Niepewnie podniósł się na nogi. Porażką zawsze pociągała za sobą karę, jednakże nieposłuszeństwa wobec Wybranego nikt jeszcze nie przeżył.
Nagle Shiaine poruszyła się i wstała z fotela.
— Zważ na moje słowa, Bors — zaczęła, potem urwała i spojrzała na okno, przy którym wcześniej stał. Na moment uciekła wzrokiem, odnalazł go i wtedy wzdrygnęła się. Sądząc po wyrazie jej wytrzeszczonych oczu, on sam mógłby być jednym z Wybranych.
Nikt dotychczas nie przeżył nieposłuszeństwa wobec Wybranych. Przyłożył dłonie do skroni. W głowie czuł taki ból, jakby miała zaraz eksplodować.
— Jest w mieście człowiek, Mat Cauthon. Znajdziesz... — Znowu wyraźnie drgnęła, on zaś zmarszczył brwi. — Znasz go?
— Słyszałam nazwisko — odrzekła ostrożnie. I w głosie jej usłyszeć można było gniew, przynajmniej tak mu się wydawało. — Niewielu z tych, którzy są bliscy al’Thorowi, udaje się pozostać nieznanymi. — Kiedy podszedł bliżej, skrzyżowała obronnym gestem ramiona na piersiach i z trudem się tylko powstrzymała, żeby się nie cofnąć. — Cóż biedny, wiejski chłopak miałby robić w Ebou Dar? W jaki sposób udało mu się...
— Nie męcz mnie głupimi pytaniami, Shiaine. — Nigdy w życiu tak go nie bolała głowa jak teraz, nigdy. Czuł się tak, jakby między oczy, prosto w czaszkę wbito mu sztylet. Nikt nie przeżył... — Natychmiast zapędzisz członków swego kręgu do poszukiwań Mata Cauthona. Wszystkich. — Tej nocy miał się pojawić Stary Łotr, wślizgując się od tyłu przez stajnie; nie musiała wiedzieć, że oprócz niej będą także inni. — To jest zadanie o najwyższym priorytecie.
— Ale myślałam...
Słowa zamarły w jej gardle ze zdławionym jękiem, kiedy chwycił ją za kark. W jej dłoni błysnął cienki sztylet, ale łatwo go wytrącił. Szarpała się i skręcała, a jednak wdusił jej twarz w blat stołu, policzkiem rozmazując nie wyschły jeszcze atrament na liście do Pedrona Nialla, liście, który i tak nie miał zostać wysłany. Sztylet, wbity w blat tuż przed jej twarzą sprawił, że zamarła. Zupełnie przypadkowo jego czubek przygwoździł jedną mrówkę za koniec nóżki. Obie na próżno usiłowały się wyrwać.
— Jesteś robakiem, Mili. — Ból szarpiący jego głową sprawił, że słowa zabrzmiały ochryple i zgrzytliwie. — Czas najwyższy, byś to zrozumiała. Jeden robak w niczym nie różni się od innego, a jeśli ten się nie nadaje... — Jej oczy bezwolnie podążały za czubkiem kciuka; kiedy rozgniótł mrówkę, drgnęła.
— Żyję po to, by służyć i być posłuszna, panie — wyszeptała. Tymi słowami zwracała się do Starego Łotra zawsze, kiedy widział ich razem, ale nigdy dotąd nie mówiła tak do niego.
— A oto w jaki sposób okażesz swoje posłuszeństwo... — Nikt jeszcze nie przeżył nieposłuszeństwa. Nikt.