26 Słowa, których nie da się cofnąć

Morgase leżała bezsennie, wpatrując się w sufit poprzez mrok rozjarzony księżycową poświatą, i próbowała myśleć o swojej córce. Była nakryta pojedynczą narzutą z jasnego lnu, ale mimo upału pociła się w nocnej koszuli uszytej z grubej wełny i zasznurowanej ciasno po samą szyję. Zresztą nawet nie chodziło o pot, po prostu nieważne, ile razy się kąpała albo jak czysta była woda, Morgase nie czuła się czysta. Elayne z pewnością jest bezpieczna w Białej Wieży. Niekiedy zdawało jej się, że upłynęły całe lata, odkąd, jakby na siłę, zaufała Aes Sedai, a jednak, jakkolwiek paradoksalne mogło się to zdawać, Wieża stanowiła najbezpieczniejsze miejsce dla Elayne. Próbowała też myśleć o Gawynie — bez wątpienia przebywa w Tar Valon razem ze swoją siostrą, bardzo z niej dumny, jakże gorliwy w swym pragnieniu zostania jej tarczą, gdy tylko zajdzie potrzeba — i o Galadzie — dlaczego nie pozwalają jej go zobaczyć? Kochała go równie mocno, jakby narodził się z jej ciała, a pod wieloma względami on potrzebował jej miłości bardziej od tamtych. Naprawdę starała się o nich myśleć. A jednak trudno było myśleć o czymkolwiek z wyjątkiem... Wielkie oczy wpatrywały się w mrok, lśniąc od nie wylanych łez.

Zawsze uważała, że jest dostatecznie odważna, by robić to, co należało, stawiać czoło wszystkiemu, cokolwiek by się działo; zawsze wierzyła, że potrafi się pozbierać i kontynuować walkę. Rhadam Asunawa pierwszy nauczył ją, że jest inaczej, podczas tamtej jednej, nie kończącej się godziny, po której nie zostało nic więcej prócz kilku sińców, już blaknących. Eamon Valda dokończył tę nietypową edukację jednym pytaniem. Rana, którą jej odpowiedź pozostawiła w sercu, nie zagoiła się. Powinna była osobiście udać się do Asunawy i powiedzieć mu, że niech sobie robi, co chce najgorszego. Powinna była... Modliła się o bezpieczeństwo Elayne. Może to niesprawiedliwe, że żywiła większe nadzieje odnośnie do Elayne, niż wiązała je z Galadem albo Gawynem, ale Elayne miała być następną królową Andoru. Wieża nie przepuści okazji, by osadzić Aes Sedai na Tronie Lwa. Gdyby tylko mogła zobaczyć Elayne, zobaczyć raz jeszcze swoje dzieci.

Coś zaszeleściło w mroku sypialnej komnaty, a ona wstrzymała oddech, z trudem powstrzymując się od drżenia. Blade światło księżyca ledwie pozwalało jej dostrzec postumenty baldachimu łoża. Valda wyjechał wczoraj na północ z Amadoru, razem z Asunawą i tysiącami Białych Płaszczy, mieli zetrzeć się z Prorokiem, ale jeśli wrócił, jeśli...

Sylwetka w ciemnościach przeobraziła się w kobietę, za niską, by mogła to być Lini.

— Domyślałam się, że pewnie jeszcze nie śpisz — odezwał się cicho głos Breane. — Wypij, to ci pomoże. — Cairhienianka usiłowała wcisnąć srebrny puchar w ręce Morgase. Dobywał się zeń nieco kwaskowaty zapach.

— Powinnaś zaczekać, dopóki nie otrzymasz polecenia, że masz mi podać coś do picia — prychnęła, odpychając puchar. Ciepły płyn wylał jej się na dłoń, na lniane prześcieradło. — Prawie już spałam, ale ty weszłaś tu, tupiąc głośno — skłamała. — Zostaw mnie samą!

Kobieta zamiast usłuchać, patrzyła na nią z góry, jej twarz pozostawała ukryta w mroku. Morgase nie lubiła Breane Taborwin. Niezależnie od tego, czy istotnie pochodziła ze szlacheckiego rodu, obecnie podupadłego, jak niekiedy twierdziła, czy też była tylko zwykłą służką, która nabyła umiejętności podszywania się pod lepszych od siebie, Breane słuchała rozkazów, kiedy jej się chciało i nazbyt swobodnie popuszczała cugli językowi. Czego dowiodła nawet teraz.

— Beczysz niczym owca, Morgase Trakand. — Mówiła cichym głosem, a jednak wyraźnie słychać było w nim gniew. Z głośnym brzękiem odstawiła kubek na mały stolik; zawartość naczynia ochlapała tym razem blat. — Ba! Wielu ludziom zdarzyło się oglądać gorsze rzeczy. Ty żyjesz. Nie masz ani jednej połamanej kości, nie postradałaś zmysłów. Wytrwaj, pogódź się z przeszłością i żyj dalej. Jesteś taka nerwowa, że mężczyźni chodzą obok ciebie na palcach, nawet pan Gill. Lamgwin prawie nie zmrużył oka przez te trzy noce.

Morgase oblała się rumieńcem irytacji, nawet w Andorze słudzy nie przemawiali takim tonem. Zacisnęła dłoń na ramieniu kobiety, ale przepełniający ją niesmak walczył o lepsze z niepokojem.

— Oni nie wiedzą, prawda? — Gdyby wiedzieli, staraliby się ją pomścić, uratować. Zginęliby. Tallanvor by zginął.

— Lini i ja nic im o tobie nie powiedziałyśmy — odparła szyderczym tonem Breane, wyrywając rękę i wykonując nią gest podkreślający słowa. — Gdybym znała jakiś sposób, by oszczędzić tego Lamgwinowi, pozostali dowiedzieliby się, jaką to jesteś rozbeczaną owcą. On widzi w tobie wcielenie Światłości, ja kobietę, która nie ma odwagi, żeby sprostać wymogom czasów, które nastały. Nie pozwolę, by zginął przez twoje tchórzostwo.

Tchórzostwo. Ogarnęła ją wściekłość, jednak nie zdobyła się na żadne słowa. Jej palce wczepiły się w fałdy prześcieradła. Nie sądziła, by potrafiła z zimną krwią podjąć decyzję, że okłamie Valdę, gdyby jednak tak się w końcu stało, jakoś to przeżyje. W każdym razie, tak w tej chwili sądziła. Całkiem odmienna sprawa to powiedzieć “tak”, tylko dlatego, że bała się kolejnej konfrontacji z powrozami i igłami Asunawy i do czego ostatecznie mógłby się posunąć. Jakkolwiek przeraźliwie krzyczałaby w rękach Asunawy, było to niczym wobec cierpień, których przysparzał jej Valda — nie wyobrażała sobie, że tyle będzie potrafiła znieść. Mogła zapomnieć z czasem dotyk Valdy, obraz jego łoża, ale nigdy nie zmyje ze swych ust hańby, jaką okryło ją owo “tak”. Breane cisnęła jej prawdę w twarz, teraz nie miała pojęcia, co na to odpowiedzieć.

Wyratowało ją niespodziane łomotanie pośpiesznych kroków wysokich butów dobiegające z przedsionka. Drzwi sypialni otwarły się z rozmachem, a rozpędzony mężczyzna dał krok do środka i zatrzymał się.

— A więc nie śpisz, to dobrze — Tallanvor odezwał się dopiero po chwili — sprawiając, że jej serce znowu zabiło, sprawiając, że odetchnęła. Usiłowała wyzwolić dłoń z uścisku Breane... nie pamiętała, kiedy ją pochwyciła... ale ku jej zdumieniu tamta uścisnęła ją raz, przelotnie, i dopiero potem puściła.

— Coś się dzieje — mówił dalej Tallanvor, podchodząc długimi krokami do pojedynczego okna. Stanąwszy z boku, jakby nie chciał, by go zauważono, wytężył wzrok, wpatrując się w noc. Księżycowa poświata obrysowała zarys jego sylwetki. — Panie Gill, wejdź tu i opowiedz, coś widział.

W drzwiach pojawiła się głowa, zalśniła w mroku łysina. Za jej plecami, w drugim pokoju poruszał się zwalisty cień — Lamgwin Dorn. Kiedy do Basela Gilla dotarło, że ona nadal leży w łóżku, blady cień okalający jego czaszkę zamigotał nerwowo, gdy odwracał głowę w inną stronę, mimo iż zapewne sporo trudności sprawiało mu dostrzeżenie czegokolwiek więcej oprócz kształtów samego łoża. Pan Gill był znacznie masywniej zbudowany niż Lamgwin, jednak dużo niższy.

— Wybacz mi, moja królowo. Nie chciałem... — Odkaszlnął nerwowo, podeszwy jego butów zaszurały na posadzce. Gdyby miał czapkę, obracałby ją teraz w dłoniach i miął nerwowo. — Byłem w Długim Korytarzu, szedłem do... do... — “Do wychodka”, tego właśnie nie potrafił wymówić. — W każdym razie wyjrzałem przez jedno z okien i zobaczyłem... hm... wielkiego ptaka, chyba... jak lądował na szczycie Południowych Koszar.

— Ptak! — Słysząc przenikliwy głos Lini, pan Gill niemalże wskoczył do pokoju, ustępując tamtej drogi. Może zresztą zareagował tak gwałtownie nie na sam ton tamtej, lecz ostry kuksaniec w jego mocne żebra. Lini zazwyczaj wykorzystywała każdą sposobność do okazania swojej powagi, jaką dawały jej siwe włosy. Przeszła obok Gilla, zawiązując po drodze pasek przy swojej podomce. — Durnie! Tumany o mózgach wołu! Obudziliście moją...! — Zatrzymała się, odchrząknęła ostro. Lini wprawdzie nigdy nie zapomniała, że była kiedyś niańką Morgase, a także niańką jej matki, ale też zawsze dbała o zachowanie stosownych form w obecności osób trzecich. Musiała być naprawdę zła, że teraz straciła panowanie nad sobą, zdradzał to ton jej głosu. — Obudziliście królową z powodu jakiegoś ptaka! — Przyklepawszy siatkę na włosach, automatycznym ruchem wcisnęła pod nią kilka pasem, które się wymknęły podczas snu. — Czyś ty pił, panie Gill? — Morgase sama się nad tym zastanawiała.

— Nie wiem, czy to był ptak — zaprotestował pan Gill. — To nie przypominało żadnego ptaka, ale co jeszcze lata oprócz nietoperzy? A było wielkie. Z grzbietu zsunęli się jacyś ludzie, a jeszcze jeden człowiek siedział mu na karku, kiedy ponownie wzbił się do lotu. Kiedy biłem się po twarzy, żeby się rozbudzić, wylądował jeszcze jeden taki... stwór... i zsiadło z niego więcej ludzi, a potem pojawił się następny i wówczas stwierdziłem, że czas najwyższy powiadomić lorda Tallanvora. — Lini nie parsknęła wprawdzie, ale Morgase niemalże czuła jej spojrzenie, wcale zresztą nie na nią skierowane. Mężczyzna zaś, który porzucił swoją oberżę, by pójść za nią, z pewnością je poczuł. — Przysięgam na Światłość, moja królowo — upierał się.

— Na Światłość! — odezwał się Tallanvor niczym echo tamtego. — Coś... coś właśnie wylądowało na dachu Północnych Koszar. — Morgase nigdy przedtem nie słyszała, by był równie wstrząśnięty. Myślała tylko o tym, jak zmusić ich wszystkich do wyjścia, żeby mogła zostać sam na sam ze swoim nieszczęściem, ale najwyraźniej nie mogła na to liczyć. Pod wieloma względami Tallanvor był gorszy od Breane. Znacznie gorszy.

— Moja podomka — powiedziała i tym razem Breane prędko ją podała. Pan Gill pospiesznie odwrócił twarz do ściany, kiedy wstawała z łoża i nakładała jedwabną szatę.

Podeszła do okna, zawiązując szarfę. Długi budynek Północnych Koszar majaczył po przeciwnej stronie szerokiego dziedzińca: cztery zwaliste piętra ciemnego kamienia zwieńczone płaskim dachem. Nie paliły się żadne światła, ani tu, ani w ogóle nigdzie na terenie Fortecy. Wszędzie panował całkowity bezruch i cisza.

— Nic nie widzę, Tallanvorze.

Odciągnął ją.

— Popatrz tam — powiedział.

Innym razem pożałowałaby, że zdjął dłoń z jej ramienia, a potem zirytowała — zarówno z powodu swego żalu, jak i tonu jego głosu. Teraz, po tym, co zrobił jej Valda, czuła wyłącznie ulgę. Ale irytację również, wywołaną tą ulgą, jak i niestosownie troskliwym tonem jego głosu. Okazywany przezeń szacunek o całe mile odbiegał od tego, co winien był jej jako poddany, wszystko przez ten jego upór, jego młodość. W istocie niewiele był starszy od Galada.

Cienie drżały w migotliwej poświacie księżyca, ale oprócz tego panował całkowity bezruch. Gdzieś w mieście Amador zawył pies, odpowiedziały mu następne. Potem, kiedy już otworzyła usta, żeby odprawić Tallanvora i wszystkich pozostałych, bezkształtna dotąd ciemność na szczycie masywnego budynku Koszar sprężyła się i oderwała od dachu.

“Coś”, tak to nazwał Tallanvor, a ona nie potrafiła znaleźć lepszego miana. Podłużnego kształtu, szersze niż wysokość przeciętnego mężczyzny, wyposażone w wielkie żebrowane skrzydła, które wykonywały koliste ruchy jak u nietoperza w locie, gdy to “coś” sfruwało w stronę dziedzińca. Jeszcze jakaś postać — człowiek — siedzący tuż za wygiętym “karkiem”. A potem te skrzydła zagarnęły powietrze i ten dziwny stwór poszybował w górę, przesłaniając tarczę księżyca, przemknął ponad jej głową, wlokąc długi cienki ogon za sobą.

Morgase powoli zamknęła usta. Na myśl przychodził jej jedynie Pomiot Cienia. Trolloki i Myrddraale nie były jedynymi stworzeniami Ugoru, które wykoślawił Cień. Nigdy jej nie wspomniano o takim ptako-stworze, ale jej nauczycielki w Wieży twierdziły, że żyją tam monstra, jakich nikt nigdy na tyle wyraźnie nie widział — a jeśli tak, to nie przeżył spotkania z nimi — by potem je opisać. Ale żeby tak daleko na południu? Jak to możliwe?

Znienacka, przy głównej bramie rozbłysło światło, zawtórował mu donośny huk i po chwili wszystko się powtórzyło, w dwóch jeszcze miejscach wzdłuż wielkiego zewnętrznego muru. Tam też były bramy, tak przynajmniej sądziła.

— A cóż to takiego, na Szczelinę Zagłady? — mruknął Tallanvor w chwili ciszy, dzielącej huki od łomotu dzwonów bijących na trwogę. Podniósł się krzyk, towarzyszyły mu wrzaski i ochrypłe buczenie wydawane przez rogi. Ogień eksplodował w huku błyskawicy, po chwili znowu.

— Jedyna Moc — wydyszała Morgase. Sama wprawdzie nie potrafiła przenosić — to znaczy potrafiła w takim stopniu, że właściwie równało się to praktycznej niezdolności — ale dostrzec przenoszenie innych umiała. Pomysły odnośnie do Pomiotu Cienia utraciły sens. — To... to zapewne Aes Sedai. — Usłyszała, że za jej plecami komuś głośno zaparło dech: Lini albo Breane. Basel Gill mruknął podnieconym tonem: “Aes Sedai”, a Lamgwin odburknął mu coś tak cicho, że nic nie zrozumiała. Gdzieś w mroku metal szczęknął o metal, zaryczał ogień i z bezchmurnego nieba runęła pręga błyskawicy. Po mieście również rozniosły się głosy gongów alarmowych... dopiero teraz!... ale były zdumiewająco nieliczne.

— Aes Sedai. — W głosie Tallanvora słyszało się zwątpienie. — Czemu teraz? Żeby cię uratować, Morgase? Myślałem, że nie używają Mocy przeciwko ludziom, jedynie przeciw Pomiotowi Cienia. A jeśli to skrzydlate stworzenie nie było Pomiotem Cienia, to chyba w życiu żadnego nie widziałem.

— Nie masz pojęcia, o czym mówisz! — odrzekła, patrząc mu gniewnie w oczy. — Ty...! — We framugę okna uderzył bełt z kuszy, wzbijając maleńką fontannę drewnianych odłamków, poczuła na twarzy podmuch powietrza, gdy bełt zrykoszetował i wbił z donośnym trzaskiem w jeden z postumentów baldachimu łoża. Kilka cali w prawo i wszystkie jej kłopoty znalazłyby swój kres.

Nie drgnęła nawet, ale Tallanvor natychmiast odciągnął ją od okna, ciskając przekleństwo. Nawet w świetle księżyca widziała grymas na jego obliczu. Przez chwilę myślała, że dotknie jej twarzy. Sama nie wiedziała, czy, gdyby to zrobił, powinna zapłakać, krzyknąć, kazać mu iść precz na zawsze czy...

Zamiast tego powiedział:

— Najprawdopodobniej to ci ludzie, ci Shaminowie czy też jak tam się nazywają. — Uparcie wierzył w te dziwaczne, nieprawdopodobne opowieści, które przenikały do Fortecy. — Myślę, że już teraz mogę nas stąd wydostać, lada chwila wszystko ogarnie chaos. Chodź.

Nie skorygowała go, niewielu ludzi wiedziało cokolwiek na temat Jedynej Mocy, a jeszcze mniej na temat różnic między saidarem a saidinem. Pomysł miał jednak swoje dobre strony. W zamęcie walki być może rzeczywiście uda im się uciec.

— Zabierać ją w coś takiego! — zaskrzeczała Lini. Za oknami rozjarzone światła pochłonęły poświatę księżyca, zgiełk ludzkiej wrzawy oraz szczęk mieczy utonęły w grzmotach i łomocie uderzających błyskawic. — Myślałam, że masz więcej rozumu, Martynie Tallanvorze. “Tylko głupcy całują szerszenie albo gryzą ogień”. Słyszałeś, jak mówiła, że to Aes Sedai. Uważasz, że ona się nie zna? Naprawdę?

— Mój Panie, jeśli to Aes Sedai... — Pan Gill zawiesił głos.

Tallanvor cofnął dłonie i burknął ledwie słyszalnie, że żałuje, iż nie ma miecza. Pedron Niall pozwolił mu zatrzymać ostrze, Eamon Valda nie obdarzył takim zaufaniem.

Czuła, jak na moment w jej piersi wzbiera rozczarowanie. Gdyby tylko się uparł, powlókł ją... Co się z nią dzieje? Gdyby spróbował ją zawlec dokądkolwiek z jakiegokolwiek powodu, wygarbowałaby mu skórę. Musiała wziąć się w garść. Valda zawiódł jej zaufanie — nie, on zwyczajnie podarł je na strzępy — ale teraz musi zebrać te strzępy i na powrót pozszywać. W niepojęty sposób. Jeśli w ogóle warto zszywać łachmany.

— Dowiem się przynajmniej, o co chodzi — warknął Tallanvor, idąc do drzwi. — Jeżeli to nie są twoje Aes Sedai...

— Nie! Zostaniesz tutaj. Proszę. — Była zadowolona, że ciemności mętnej poświaty skrywają jej wściekle zarumienioną twarz. Sądziła, że prędzej odgryzłaby sobie język, nim wypowie to słowo, ale wymknęło jej się, zanim zdążyła się zorientować, co mówi. Podjęła więc dalej, bardziej stanowczym tonem: — Zostaniesz tutaj, strzegąc swej królowej, jak stanowi twa powinność.

W mętnym świetle widziała jego twarz, a ten ukłon wydał się całkiem poprawny, ale założyłaby się o ostatniego miedziaka, że jedno i drugie przepełniała złość.

— Będę w przedsionku. — Cóż, ton nie pozostawiał wątpliwości. Chociaż raz przynajmniej, nie obeszło jej ani to, jak bardzo jest zły, ani to, że prawie wcale nie starał się tego ukryć. Niewykluczone, że własnymi rękoma zabije kiedyś tego irytującego człowieka, ale z pewnością nie umrze on tej nocy, zasieczony przez żołnierzy, nie wiedzących, po której jest stronie.

Nie było już nadziei na sen, zresztą wcześniej i tak nie mogła zmrużyć oczu. Umyła twarz i zęby, nie zapalając żadnej z lamp. Breane i Lini pomogły jej włożyć niebieską suknię z zielonymi cięciami oraz kaskadami śnieżystej koronki przy mankietach i pod brodą. Bardzo by się nadała na przyjęcie Aes Sedai. Tej nocy szalał saidar. To musiały być Aes Sedai. No bo niby któż inny?

Gdy dołączyła do mężczyzn w przedsionku, ci siedzieli w ciemności rozświetlanej jedynie światłem księżyca wpadającym przez okno i sporadycznymi błyskami ognia utkanego z Mocy. Nawet świeca mogła przyciągnąć czyjąś niepożądaną uwagę. Lamgwin i Pan Gill poderwali się kolejno ze swych krzeseł, Tallanvor wstał znacznie wolniej, a ona nie potrzebowała światła, by wiedzieć, że przygląda się jej z ponurą miną. Wściekła, że musi mu to puścić płazem — a była przecież jego królową! — ledwie mogąc zapanować nad tonem głosu, nakazała Lamgwinowi, by przyniósł więcej wysokich drewnianych krzeseł i ustawił je z dala od okien. Siedzieli i czekali, milcząc. Na zewnątrz nadal pobrzmiewały echem łomoty i ryki gromów, łkały rogi, krzyczeli ludzie, a wszystko to stanowiło tło dla strumieni saidara. Morgase czuła, jak napływają, cofają się i znowu wzbierają.

Po upływie co najmniej godziny odgłosy bitwy zaczęły powoli cichnąć i zamierać. Czyjeś głosy nadal wykrzykiwały niezrozumiałe rozkazy, zawodzili ranni, a niekiedy odzywały się te osobliwe rogi, ale nie było już słychać szczęku stali uderzającej o stal. Przepływ saidara znacznie osłabł, nie miała wątpliwości, że gdzieś we wnętrzu Fortecy kobiety nadal obejmowały Źródło, ale sądziła, że teraz już nie przenoszą. Po tamtym zgiełku i zamieszaniu spokój, który teraz zapanował, wydawał się niemal całkowity.

Tallanvor poruszył się, ale zanim zdążył wstać, gestem ręki kazała mu pozostać na miejscu, przez moment miała jednak wrażenie, że jej nie usłucha. Nocy ubywało i przez okna powoli wpełzało światło przedświtu, wywołując z mroku pochmurną minę Tallanvora. Trzymała dłonie nieruchomo na podołku. Cierpliwość była jedną z rzeczy, których ten młody mężczyzna musiał się nauczyć. Cierpliwość stanowiła drugą z kolei ze szlacheckich zalet, zaraz po odwadze. Słońce wzeszło. Lini i Breane szeptały między sobą coraz bardziej zaniepokojonymi głosami, spoglądając w jej kierunku. Tallanvor rzucał groźne spojrzenia swymi gorejącymi ciemnymi oczy ma, siedząc sztywno w granatowym kaftanie, który tak dobrze na nim leżał. Pan Gill wiercił się niespokojnie, gładząc kolejno to jedną, to drugą dłonią po siwej głowie i ocierając różowe policzki chusteczką. Lamgwin skulił się w krześle, ciężkie powieki niegdysiejszego ulicznego zabijaki nadawały mu wygląd półśpiącego, ale kiedy zerkał na Breane, na jego pokrytej bliznami twarzy ze złamanym nosem migotał uśmiech. Morgase skupiła się na własnym oddechu, jakby wykonywała ćwiczenia, które zadawano jej podczas miesięcy spędzonych w Wieży. Cierpliwość. Jeżeli ten ktoś prędko się nie zjawi, to może oczekiwać kilku ostrych słów, Aes Sedai czy nie Aes Sedai!

Wbrew sobie aż podskoczyła w miejscu, słysząc nagły odgłos łomotania do drzwi wiodących na korytarz. Zanim zdążyła nakazać Breane, by sprawdziła, kto tam, drzwi otworzyły się z impetem, uderzając gwałtownie o ścianę. Morgase wbiła wzrok w tego, który wszedł do środka.

Wysoki smagłoskóry mężczyzna o haczykowatym nosie odwzajemnił się chłodnym spojrzeniem; zza ramienia wystawała mu długa rękojeść miecza. Jego pierś pokrywała dziwna zbroja, nakładające się płytki lśniły złoto i czarno, a przy biodrze trzymał hełm, który przypominał łeb owada, czarno-złoto-zielony, z trzema długimi cienkimi zielonymi pióropuszami. Tuż za nim stało dwóch jeszcze odzianych w identyczne zbroje i z takimi samymi hełmami, aczkolwiek bez pióropuszy; ich zbroje wydawały się raczej pomalowane niż polakierowane, ponadto w rękach trzymali naciągnięte kusze. Dalsi żołnierze stali w korytarzu na zewnątrz, z włóczniami, które zdobiły złoto-czarne chwosty.

Tallanvor, Lamgwin i nawet przysadzisty pan Gill poderwali się na równe nogi, stając między nią a jej osobliwymi gośćmi. Musiała utorować sobie między nimi drogę.

Spojrzenie mężczyzny z haczykowatym nosem spoczęło na niej; zaczął mówić, zanim jeszcze zdążyła zażądać wyjaśnień.

— Tyś jest Morgase, królowa Andoru? — Jego głos brzmiał tak oschle i wymawiał słowa tak rozwlekle, że ledwie go rozumiała. Ubiegł jej odpowiedź. — Pójdziesz ze mną. Sama — dodał, kiedy Tallanvor, Lamgwin i pan Gill ruszyli do przodu jak jeden mąż. Kusznicy zaprezentowali swoją broń; krótkie bełty wyglądały na stworzone do wybijania dziur w zbroi, ciało z pewnością nie stanowiło dla nich żadnej przeszkody.

— Nie zgłaszam sprzeciwu wobec tego, by moi ludzie pozostali tu do mojego powrotu — powiedziała ze znacznie większym spokojem, niż w istocie odczuwała. Kim są ci ludzie? Znała akcent, jakim mówiono we wszystkich krajach, znała się na zbrojach. — Jestem pewna, że znakomicie dopilnujesz mojego bezpieczeństwa, kapitanie...?

Nie podał nazwiska, tylko gestem nakazał szorstko, że ma iść za nim. Ku jej bezmiernej uldze Tallanvor nie awanturował się i poprzestał na groźnych spojrzeniach, ku z kolei jej wielkiej irytacji pan Gill i Lamgwin najpierw popatrzyli na niego, zanim wreszcie odstąpili na bok.

W korytarzu żołnierze utworzyli szyk, biorąc ją w środek, mężczyzna z haczykowatym nosem i dwaj kusznicy szli na czele. Gwardia honorowa, próbowała sobie wmówić. Po tak krótkim czasie, jaki upłynął od bitwy, poruszanie się bez ochrony byłoby skrajną głupotą; mogli się kręcić jacyś maruderzy, biorąc zakładników albo wręcz zabijając każdego, kto wpadnie im w ręce. Bardzo chciała uwierzyć w te wyjaśnienia.

Próbowała wypytać oficera, ale ten nie odzywał się ani słowem, na moment nie zwolnił kroku, nie odwrócił nawet głowy, toteż poniechała dalszych prób. Żaden z żołnierzy nawet na nią nie zerknął. Mężczyźni o twardym spojrzeniu, tego pokroju, który znała z własnej gwardii, mężczyźni, których widywała już przedtem w walce, więcej niż raz. Ale pod czyim dowództwem walczyli? Ich buty łomotały na kamieniach posadzki równym rytmem werbla, niosąc się złowieszczym pogłosem, wzmacnianym dodatkowo przez nagie korytarze Fortecy. Utrzymane właściwie w bezbarwnej tonacji, ciągnące się ściany nie były ozdobione niczym prócz z rzadka rozwieszonych gobelinów, przedstawiających wyłącznie jakieś krwawe bitwy Białych Płaszczy.

Zorientowała się, że prowadzą ją w stronę kwater Lorda Kapitana Komandora i w żołądku poczuła mdłości — wcześniej zdążyła się znakomicie oswoić z otoczeniem, w jakim żył Pedron Niall, jednak podczas kilku dni, które upłynęły od jego śmierci, zaczęła się go panicznie lękać. Kiedy minęli róg, wzdrygnęła się na widok jakichś dwóch tuzinów łuczników maszerujących za oficerem, w workowatych spodniach i skórzanych napierśnikach pomalowanych w poziome niebieskie oraz czarne paski. Każdy miał na głowie stalowy stożkowaty hełm obrzeżony wstęgą szarej stalowej kolczugi, zakrywającą mu czoło aż do oczu; tu i tam pod osłonami sterczały wąsy. Oficer łuczników skłonił się przed tym, który szedł na czele jej eskorty, ten tylko uniósł rękę w odpowiedzi.

Tarabonianie. Nie widziała ich od dobrych paru lat, ale ci mężczyźni, mimo dziwnych pasków, byli Tarabonianami, gotowa była się założyć o to, że zje swe pantofle. A jednak nic tu nie miało sensu. Tarabon stanowił obecnie chaos wcielony, pogrążony w wojnie domowej prowadzonej równocześnie przez sto chyba partii, w której główne stronnictwa gromadziły się wokół kolejnych pretendentów do tronu oraz Zaprzysięgłych Smokowi. Tarabon żadną miarą nie mógł zaatakować samego Amadoru. Chyba że, jakimś cudem, jeden z pretendentów pokonał pozostałych oraz Zaprzysięgłych Smokowi i... Coś takiego było niemożliwe, ponadto nie tłumaczyło owych dziwacznie odzianych żołnierzy tudzież tamtej skrzydlatej bestii, ani...

Dotąd sądziła, że napatrzyła się już w życiu na różne dziwne rzeczy. Myślała, że wie, co to mdłości. A potem ona i jej gwardia skręcili za następny róg i naprzeciw nim wyszły dwie kobiety.

Jedna była szczuplejsza, niska jak każda Cairhienianka i bardziej smagła od wszystkich Tairenian, w błękitnej sukni, która kończyła się przed kostkami; srebrne błyskawice rozwidlały się na czerwonych wstawkach na piersi i po bokach szerokich dzielonych spódnic. Druga kobieta w ciemnoburych szarościach górowała wzrostem nad większością mężczyzn, miała jasne włosy sięgające do ramion, wyszczotkowane do połysku, oraz przerażone zielone oczy. Srebrna smycz łączyła srebrną bransoletę na nadgarstku niższej kobiety z naszyjnikiem noszonym przez wyższą.

Stanęły z boku, żeby przepuścić eskortę Morgase, a kiedy mężczyzna z haczykowatym nosem wymamrotał “Der’sul’dam” — tak się przynajmniej Morgase wydawało, niewyraźny akcent utrudnił zrozumienie — a wypowiedział to takim tonem, jakby przemawiał do prawie, ale nie całkiem jemu równej, ciemna kobieta skłoniła się nieznacznie, szarpnęła za smycz i jasnowłosa kobieta padła na posadzkę, skłaniając głowę na kolana i przyciskając wyciągnięte przed siebie dłonie do kamiennej posadzki. Kiedy Morgase i eskortujący ją żołnierze przechodzili obok, ciemnowłosa pochyliła się, by poklepać drugą czule po głowie, jak się poklepuje psa a, co gorsza, klęcząca kobieta podniosła na tamtą wzrok pełen zadowolenia i wdzięczności.

Morgase zdobyła się na niemały wysiłek, konieczny by iść dalej, by zapanować nad uginającymi się kolanami, zdławić mdłości wykręcające żołądek. Już sama służalczość była czymś złym, ale ona nie miała wątpliwości, że poklepana po głowie kobieta potrafiła przenosić. Niemożliwe! Szła dalej oszołomiona, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie jakiś sen, koszmar. Modliła się, by tak było. Do jej świadomości niezbyt wyraźnie docierało, że zatrzymywali się, by zabrać kolejnych żołnierzy, tych w czerwono-czarnych zbrojach, po czym...

Komnata audiencyjna Pedrona Nialla — obecnie Valdy, a właściwie tego, kto zajął fortecę — została zmieniona. Wielkie słońce osadzone w posadzce pozostało, ale zniknęły wszystkie sztandary zdobyte przez Nialla, które Valda zatrzymał, jakby mu się należały, mebli też nie było, wyjąwszy rzeźbione w proste wzory krzesło z wysokim oparciem, na którym zasiadali i Niall, i Valda; po obu jego bokach stały teraz dwa wysokie jaskrawo pomalowane parawany. Na jednym widniał czarny ptak drapieżny z białym czubem, okrutnym dziobem i rozpostartymi szeroko skrzydłami o białych koniuszkach, na drugim żółty kot w białe cętki z jedną łapą ułożoną na podobnym do jelenia zwierzęciu o połowę od niego mniejszym, przyozdobionym długimi prostymi rogami i białymi paskami.

W pomieszczeniu przebywało kilkoro ludzi, ale tyle tylko zdążyła zauważyć, zanim na przód wystąpiła kobieta o srogiej twarzy, odziana w niebieską szatę, z jedną stroną czaszki wygoloną, pozostałe włosy zaplotła w długi brązowy warkocz przewieszony przez prawe ramię. Jej niebieskie oczy, pełne pogardy, mogły równie dobrze należeć do tego orła albo kota.

— Stoisz przed Wysoką Lady Suroth, która prowadzi Tych Którzy Przybyli Wcześniej i przygotowuje Powrót — zaintonowała tym samym bełkotliwym akcentem.

Mężczyzna o haczykowatym nosie bez ostrzeżenia schwycił Morgase za kark i przymusił, by klęknęła obok niego. Oszołomiona, po części przynajmniej dlatego, że z zaskoczenia gwałtowną napaścią straciła oddech, zobaczyła, że mężczyzna całuje posadzkę.

— Puść ją, Elbar — wycedziła gniewnie druga kobieta. — Nie należy tak traktować Królowej Andoru.

Mężczyzna, Elbar, uniósł się na kolana z pochyloną głową.

— Korzę się, Wysoka Lady. Dopraszam się wybaczenia. — Jego głos był tak zimny i beznamiętny, jak tylko akcent na to pozwalał.

— Nie bardzo mam chęć ci wybaczyć, Elbar. — Morgase podniosła wzrok i aż się cofnęła na widok Suroth, która włosy po bokach czaszki miała wygolone, na szczycie postawiony czub z lśniących czarnych włosów, z tyłu zaś grzywę spływającą na plecy. — Może kiedyś zostaniesz ukarany. A teraz odmelduj się. Zostaw mnie! Idź! — Jej dłoń wykonała zamaszysty gest, błyskając paznokciami długości co najmniej cala, palec wskazujący i środkowy każdej dłoni zdobiły paznokcie lśniące niebieskim lakierem.

Elbar ukłonił się na klęczkach, po czym podniósł gładko i, idąc tyłem, wycofał się z komnaty. Do Morgase dopiero teraz dotarło, że żaden z pozostałych żołnierzy nie wszedł za nimi do środka. I zrozumiała coś jeszcze. Elbar spojrzał na nią po raz ostatni, zanim całkiem zniknął, miast przelotnej odrazy wobec kogoś, kto przyczynił się do jego ukarania, on... się zastanawiał. Nie będzie żadnej kary; cała ta wymiana zdań została z góry zaaranżowana.

Suroth podeszła posuwistymi krokami do Morgase, starannie przytrzymując niebieską szatę, eksponując śnieżnobiałe spódnice ozdobione setkami drobniutkich plis. Całą szatę pokrywały haftowane pnącza oraz okazałe żółte i czerwone kwiaty. Morgase zauważyła, że mimo tych energicznych ruchów, kobieta nie podeszła do niej, dopóki nie powstała z posadzki.

— Czy nic ci się nie stało? — spytała Suroth. — Jeśli coś ci się stało, wymierzę mu podwójną karę.

Morgase otrzepała suknię, dzięki temu nie musiała patrzeć na ten fałszywy uśmiech, który ani przez moment nie pojawił się w oczach tej kobiety. Skorzystała z okazji, żeby się rozejrzeć po komnacie. Pod jedną ze ścian klęczeli czterej mężczyźni i cztery kobiety, wszyscy młodzi i bardziej niż przystojni, wszyscy odziani... Gwałtownie oderwała wzrok. Te długie białe szaty były niemalże przezroczyste! Przy każdym z przeciwległych końców parawanów klęczały jeszcze dwie kobiety, przy czym w każdej z tych par jedna odziana była w szarą suknię, druga w niebieską obramowaną wyhaftowanymi błyskawicami, związane srebrzystą smyczą łączącą nadgarstek jednej z karkiem drugiej. Morgase nie stała dostatecznie blisko, by orzec to z całym przekonaniem, a jednak czuła mdlącą pewność, że dwie odziane na szaro kobiety potrafią przenosić.

— Nic mi nie jest, dzię... — Na posadzce spostrzegła jakiś ogromny kształt rudawej barwy, stertę garbowanych krowich skór, być może. I nagle ta sterta uniosła się. — Co to jest? — Jakoś udało jej się nie wytrzeszczyć oczu, ale pytanie wymknęło jej się z ust, zanim zdołała zapanować nad językiem.

— Podziwiasz mojego lopara? — Suroth odsunęła się na bok, ruchem znacznie szybszym od posuwistych kroków, jakimi do niej podchodziła. Ogromna istota uniosła wielki, okrągły łeb i podsunął ku niej, najwyraźniej chcąc, by podrapała go pod brodą. Stworzenie przywodziło Morgase na myśl niedźwiedzia, mimo iż było co najmniej półtora raza większe od największego niedźwiedzia, o jakim jej kiedykolwiek opowiadano, a na dodatek skórę miało całkiem bezwłosą, pysk płaski, ślepia otoczone grubymi fałdami skóry. — Almandaragala podarowano mi, gdy był jeszcze szczeniakiem, z okazji mojego pierwszego dnia prawdziwego imienia. Już tego samego roku, gdy osiągnął zaledwie ćwierć swych obecnych rozmiarów, udaremnił pierwszą próbę zamachu na moją osobę. — W głosie kobiety słyszało się prawdziwą tkliwość. Kiedy go gładziła, wargi... lopara... odwinęły się, ukazując potężne spiczaste zęby, a cały stwór wyprężył przednie łapy, odsłaniając pazury i sześć długich palców przy każdej. I zaczął mruczeć basowym grzmotem chóru setki kotów.

— Osobliwe — powiedziała słabym głosem Morgase. Dzień prawdziwego imienia? Do ilu prób zabicia tej kobiety doszło, że potrafiła mówić o pierwszym zamachu na jej życie tak beztrosko?

Lopar zaskowytał nagląco, kiedy Suroth go zostawiła, po chwili jednak legł znowu spokojnie, wspierając łeb na łapach. Jego oczy nie podążyły śladem tamtej, tylko skupiły się niepokojąco na Morgase, co jakiś czas łypiąc w stronę drzwi albo wąskich otworów strzelniczych.

— Ale, rzecz jasna, lopar, niezależnie od jego lojalności, nawet nie dorównuje damane. — Tym razem w głosie Suroth nie pojawiło się żadne uczucie. — Pura i Jinjin mogłyby wymordować ze stu skrytobójców, zanim Almandaragal mrugnąłby okiem. — Na dźwięk obu imion niebiesko odziana kobieta szarpnęła za swoją srebrzystą smycz, a ta, której szyję otaczał drugi koniec, zgięła się wpół, w identycznej pozie, jaką Morgase widziała wcześniej w korytarzu. — Od powrotu mamy znacznie więcej damane niż przedtem. To ogromny teren łowiecki dla marath’damane. Pura — dodała zdawkowym tonem — była kiedyś... kobietą z Białej Wieży.

Pod Morgase ugięły się kolana. Aes Sedai? Przyjrzała się pochylonym plecom kobiety nazywanej Purą, nie potrafiąc uwierzyć. Żadnej Aes Sedai nie dałoby się zmusić do takiej służalczości. Nadto, każda kobieta, która potrafiła przenosić, nie tylko jakaś Aes Sedai, powinna bez trudu zdjąć tę smycz i udusić swą dręczycielkę. To w ogóle każdy powinien potrafić. Nie, ta Pura nie mogła być Aes Sedai. Morgase przelotnie zastanowiła się, czy nie będzie zbytnią śmiałością poprosić o krzesło.

— To bardzo... interesujące. — Przynajmniej jej głos zabrzmiał pewnie. — Ale nie sądzę, byś zaprosiła mnie tutaj, żeby rozmawiać o Aes Sedai. — W zasadzie — nie została zaproszona. Suroth wpatrywała się w nią, nie poruszając ani jednym mięśniem, jeśli nie liczyć podrygiwania długich pomalowanych paznokci przy lewej dłoni.

— Thera! — warknęła znienacka kobieta o ostrych rysach z czaszką w połowie wygoloną. - Kaf dla Wysokiej Lady i jej gościa.

Jedna z kobiet w przezroczystych szatach, nieco starsza, ale dalej wciąż jeszcze młoda, poderwała się z gracją. Jej podobne do pączka róży usta przybrały błagalny wyraz, ale pomknęła za wysoki parawan z wizerunkiem orła i po kilku chwilach wyłoniła się ponownie, niosąc srebrną tacę z dwoma małymi białymi filiżankami. Klęknąwszy przed Suroth, pochyliła ciemnowłosą głowę przy podnoszeniu tacy, przez co poczęstunek znalazł się wyżej od niej. Morgase pokręciła głową, każda służka w Andorze poproszona o coś takiego — albo o noszenie takiej szaty! — wpadłaby w nieposkromioną wściekłość.

— Kim jesteście? Skąd przybywacie?

Suroth uniosła jedną z filiżanek czubkami palców, wdychając unoszącą się z niej parę. W jej skinieniu głowy było o wiele za dużo swego rodzaju łaskawego przyzwolenia, jak na gust Morgase, ale tak czy owak przyjęła naczynie. Płyn, ciemniejszy od jakiejkolwiek herbaty, był również znacznie bardziej gorzki. Żadna ilość miodu nie uczyniłaby go smacznym. Suroth przyłożyła swoją filiżankę do ust i westchnęła z ukontentowaniem.

— Jest wiele rzeczy, które musimy omówić, Morgase, ale przy pierwszej rozmowie będę się streszczać. My, Seanchanie, wracamy, żeby odzyskać to, co ukradziono spadkobiercom Najwyższego Króla, Artura Paendraga Tanrealla. — Zadowolenie, jakim najwyraźniej napawał ją kaf, ustąpiło miejsca wyraźniej pobrzmiewającej w głosie, innej przyjemności znamionującej jednocześnie wyczekiwanie i pewność. Przyglądała się uważnie twarzy Morgase. Morgase zaś nie potrafiła oderwać od niej oczu. — Co było nasze, będzie znowu nasze. Tak naprawdę zawsze było, złodziej nie nabywa prawa własności ukradzionego przedmiotu. Zaczęłam moje odzyskiwanie od Tarabonu. Wielu arystokratów z tego kraju już przysięgło, że będą posłuszni, że będą oczekiwać na rozkazy i służyć, gdy nadejdą, wkrótce wszyscy złożą taką przysięgę. Ich król — nie przypominam sobie jego imienia — umarł w trakcie stawianiu mi oporu. Gdyby przeżył, to za sam bunt przeciwko Kryształowemu Tronowi, nawet nie wobec Krwi, zostałby nabity na pal. Nie udało się odnaleźć jego rodziny, by obrócić ją w mą własność, ale jest nowy Król i nowa Panarch, którzy przysięgli swoją lojalność wobec Cesarzowej, oby żyła wiecznie, i Kryształowego Tronu. Bandyci zostaną unicestwieni; w Tarabonie nie będzie więcej ni utarczek, ni głodu, ale ludzi będzie odtąd strzec dłoń Cesarzowej. Z chwilą obecną rozpoczęłam wprowadzać podobne porządki w Amadicii. Niebawem wszyscy klękną przed Cesarzową, oby żyła wiecznie, bezpośrednią następczynią wielkiego Artura Hawkwinga.

Gdyby usługująca kobieta nie odeszła wcześniej z tacą, Morgase odstawiłaby swoją filiżankę. Żadne drżenie nie zmąciło powierzchni kaf, ale większość tego, co ta kobieta wyrecytowała, było dla niej całkiem pozbawione sensu. Cesarzowa? Seanchanie? Jakiś rok temu krążyły dzikie pogłoski o armiach Artura Hawkwinga wracających zza Oceanu Aryth, ale wierzyli w nie tylko najbardziej naiwni, Morgase zaś wątpiła, by najgorsi plotkarze na targowiskach dalej jeszcze powtarzali tę opowieść. Czy mogło to być jednak prawdą? W każdym razie to, co zrozumiała, i tak ją przerastało.

— Wszyscy oddają cześć imieniu Artura Hawkwinga, Suroth... — zaczęła Morgase. Kobieta o ostrych rysach gniewnie otwarła usta, po czym cofnęła się, widząc gwałtowny gest zakończonego niebieskim paznokciem palca Wysokiej Lady. — ...ale jego czas dawno przeminął. Każdy naród tutaj wywodzi się ze starożytności. Żaden kraj nie ugnie się przed tobą ani twoją Cesarzową. Nawet jeśli zajęłaś część Tarabonu... — Suroth z sykiem wciągnęła oddech, a jej oczy zaiskrzyły się — ...pamiętaj, że to niespokojny kraj, zwaśniony wewnętrznie. Amadicia nie podda się tak łatwo i wiele narodów przybędzie jej z pomocą, kiedy się dowiedzą o was. — Czy aby na pewno? — Niezależnie od tego, ilu was jest, nie znajdziecie łatwej zwierzyny na wasz rożen. Już wcześniej stawaliśmy w obliczu wielkich niebezpieczeństw i żadne nas nie pokonało. Radzę ci, abyś zawarła pokój, zanim zostaniesz zmiażdżona. — Morgase przypomniała sobie o szalejącym nocą saidarze i ze wszystkich sił unikała patrzenia na... damane? Tak je nazywała? Tylko dzięki wielkiemu wysiłkowi udało jej się stłumić nerwowe oblizanie warg.

Suroth uśmiechnęła się znowu tym uśmiechem maski, o oczach lśniących niczym polerowane kamienie.

— Wszyscy musimy dokonywać wyborów. Niektórzy postanowią okazywać posłuszeństwo, oczekiwać na rozkazy i służyć, gdy nadejdą, ci będą władali swymi krajami w imieniu Cesarzowej, oby żyła wiecznie. — Odjęła dłoń od filiżanki, żeby wykonać gest, nieznaczny ruch długich paznokci, i wtedy kobieta o ostrych rysach warknęła:

— Thera! Pozy Łabędzia!

Suroth z jakiegoś powodu zacisnęła usta.

— Nie Łabędzia, Alwhin, ty ślepa idiotko! — syknęła, ledwie zrozumiale, aczkolwiek to głównie jej akcent sprawiał Morgase kłopoty. Martwy uśmiech powrócił w mgnieniu oka.

Usługująca kobieta znowu podniosła się z jej miejsca przy ścianie i wybiegła na środek posadzki, poruszając się dziwacznie na palcach, zarzuciwszy sobie ręce na plecy. Powoli, ustawiona na rozjarzonym słońcu, symbolu Synów Światłości, zaczęła wykonywać coś w rodzaju stylizowanego tańca. Najpierw uniosła ręce na podobieństwo skrzydeł, po czym złożyła je na plecach. Następnie, obracając się w miejscu, wysunęła lewą stopę, opuszczając się na ugięte kolana, z obiema rękami wyciągniętymi jakby w błagalnym geście, aż w końcu jej ręce, ciało i prawa noga ułożyły się w prostą, ukośną linię. Jej przezroczysta, biała szata sprawiała, że cały ten pokaz wyszedł skandalicznie. Morgase poczuła, jak jej policzki stają się gorące w miarę trwania tańca, o ile tak to należało nazwać.

— Thera jest nowa i jeszcze niedostatecznie wyszkolona — wymamrotała Suroth. — Pozy są najczęściej wykonywane z udziałem dziesięciu albo dwudziestu da’covale, mężczyzn i kobiet wybranych ze względu na nieskazitelne piękno ich kształtów, ale niekiedy przyjemnie jest popatrzyć sobie tylko na jedną. Przyjemnie jest posiadać piękne rzeczy, nieprawdaż?

Morgase zmarszczyła brwi. Jak można posiadać osobę? Suroth mówiła wcześniej o “czynieniu z kogoś własności”. Mimo iż znała Dawną Mowę, słowo da’covale nie było jej znajome, po zastanowieniu się jednakże, wyszło jej, że to “Osoba Która Jest Posiadana”. To obrzydliwe. Koszmarne!

— Niewiarygodne — powiedziała sucho. — Może powinnam cię opuścić, abyś mogła radować się tym... tańcem.

— Za chwilę — odrzekła Suroth, uśmiechając się do wykonującej Pozy Thery. Morgase starała się nie patrzeć. — Wszyscy muszą dokonywać wyborów, jak już powiedziałam. Były król Tarabonu postanowił się zbuntować i umarł. Była Panarch została pojmana, a mimo to nie zechciała złożyć Przysięgi. Każdy z nas ma miejsce, do którego przynależy, o ile nie zostanie wyniesiony przez Cesarzową, ale ci, którzy odrzucają propozycję zajęcia miejsca dla nich stosownego, mogą zostać zniszczeni ze szczętem. Thera dysponuje niejaką gracją. Nadto, Alwhin jest bardzo obiecującą nauczycielką, spodziewam się więc, że nie upłynie wiele lat, a Thera nabierze dość wprawy, by użyć tej gracji w Pozach. — Ten uśmiech, to roziskrzone spojrzenie przeniosły się na Morgase.

Bardzo znaczące spojrzenie, ale dlaczego? Czy to miało coś wspólnego z tańczącą? Jej imię, wymieniane tak często, jakby chciała je w ten sposób dodatkowo zaakcentować. Ale co...? Morgase gwałtownie obróciła głowę i zagapiła się na kobietę, stojącą na czubkach palców i powoli wykonującą piruet w miejscu, ze złożonymi dłońmi i ramionami wyciągniętymi tak wysoko, jak się dało.

— Nie wierzę w to — wydyszała. — I nie uwierzę!

— Thera — powiedziała Suroth — jak brzmiało twoje imię, zanim stałaś się moją własnością? Jaki posiadałaś tytuł?

Thera zastygła wyprężona i drżąca, rzucając spojrzenie, zdradzające po części zwykłą panikę, po części zaś najczystsze przerażenie, panika przeznaczona była dla Alwhin o ostrych rysach, a przerażenie dla Suroth.

— Thera miała na imię Amathera, jeżeli to zadowala Wysoką Lady — powiedziała bez tchu. — Thera była Panarch Tarabonu, jeżeli to zadowala Wysoką Lady.

Filiżanka wypadła z dłoni Morgase, roztrzaskując się na posadzce w kawałki i zalewając ją smolistą kaf. To na pewno kłamstwo! W życiu nie poznała Amathery, ale słyszała o niej swego czasu. Nie. Wiele kobiet w stosownym wieku mogło mieć duże ciemne oczy i wydatne usta. Pura nigdy nie była Aes Sedai, a ta kobieta...

— Poza! — warknęła Alwhin i Thera sunęła dalej, nie rzuciwszy już więcej ani jednego spojrzenia na Suroth czy kogokolwiek innego. Kimkolwiek była, najwyraźniej główną jej myślą było teraz palące pragnienie nie popełnienia błędu. Morgase ze wszystkich sił starała się nie zwymiotować.

Suroth podeszła bardzo blisko, z wyrazem twarzy tak lodowatym jak sam środek zimy.

— Każdy staje w obliczu jakiegoś wyboru — powiedziała cicho. Głosem jednak mogłaby znakować stal. — Niektórzy z moich więźniów powiadają, żeś spędziła jakiś czas w Białej Wieży. Zgodnie z prawem żadna marath’damane nie może uniknąć smyczy, ale ja daję słowo, że ciebie, która nazwałaś moje słowo kłamstwem, taki los nigdy nie spotka. — Naciskiem położonym na słowo “taki” dała jasno do zrozumienia, że jej obietnica nie tyczy żadnego innego spośród możliwych losów. Uśmiech, który nawet na chwilę nie ogarnął oczu, powrócił. — Liczę, że zdecydujesz się złożyć przysięgę, Morgase, i władać Andorem w imieniu Cesarzowej, oby żyła wiecznie. — Morgase po raz pierwszy nabrała absolutnej pewności, że kobieta kłamie. — Porozmawiam z tobą jutro albo może pojutrze, jeśli znajdę czas.

Odwróciwszy się, Suroth posuwistymi krokami ruszyła w stronę krzesła z wysokim oparciem, mijając pod drodze samotną tancerkę. Kiedy usiadła, z gracją rozkładając szatę, Alwhin warknęła znowu. Zdawała się nie znać innych sposobów komunikacji.

— Wszyscy! Pozy Łabędzia! — Młodzi mężczyźni i kobiety klęczący pod ścianą poderwali się i przyłączyli do Thery, zgodnie naśladując jej ruchy przed krzesłem Suroth. Jedynie wzrok lopara zdradzał, że ktoś nadal przyjmuje istnienie Morgase do wiadomości. Nie sądziła, by kiedykolwiek, przez całe swoje życie, spotkała się z tak jednoznaczną odprawą. Zebrawszy swe spódnice, chowając pod nie swoją godność, wyszła.

Jak można było się tego spodziewać, nie uszła daleko sama. W przedsionku niczym posągi stali żołnierze z włóczniami ozdobionymi czerwono-czarnymi chwostami, z twarzami równie obojętnymi jak błysk ich lakierowanych hełmów, ze stalowym wzrokiem nieruchomych oczu, wyzierających jakby zza szczęk monstrualnych owadów. Jeden, niewiele wyższy od niej, bez słowa zajął miejsce przy jej boku, a potem odeskortował ją z powrotem na pokoje, gdzie z kolei drzwi strzegli dwaj Tarabonianie z mieczami, w stalowych napierśnikach pomalowanych w poziome paski. Skłonili się nisko, z dłońmi na kolanach, i uznała, że to przed nią, dopóki eskortujący ją mężczyzna nie odezwał się, zresztą po raz pierwszy.

— Honory przyjęte — rzekł surowym oschłym głosem i Tarabonianie wyprostowali się, nawet na nią nie spojrzawszy, dopóki nie dodał: — Dobrze jej pilnujcie. Nie złożyła Przysięgi. — Znad stalowych kolczug błysnęły w jej stronę spojrzenia, ale krótkie ukłony wyrażające zgodę były skierowane do Seanchanina.

Zrobiła wszystko, by nie wbiec pospiesznie do środka, ale gdy tylko drzwi zamknęły się za nią, przystanęła, oparta o nie, starając uspokoić wirujące myśli. Seanchanie i damane, Cesarzowe, przysięgi i ludzie stanowiący własność. Lini i Breane stały na środku pokoju i patrzyły na nią.

— Czego się dowiedziałaś? — spytała cierpliwym tonem Lini, jakby pytała dziecko o treść książki, którą właśnie przeczytało.

— Koszmar i szaleństwo — westchnęła Morgase. Nagle wyprostowała się i z niepokojem rozejrzała po wnętrzu. — Gdzie jest...? Gdzie są mężczyźni?

Breane odpowiedziała na to nie zadane pytanie uszczypliwie drwiącym tonem:

— Tallanvor poszedł czegoś się wywiedzieć. — Wsparła ręce na biodrach, a jej twarz przybrała wyraz śmiertelnej powagi. — Lamgwin, a także pan Gill poszli razem z nim. A czego ty się dowiedziałaś? Kim są ci... Seanchanie? — Wymówiła to słowo niepewnie, krzywiąc się przy tym. — Tyle sami słyszeliśmy. — Udawała, że nie dostrzega kąśliwego spojrzenia Lini. — Co mamy teraz robić, Morgase?

Morgase przecisnęła się między obiema kobietami, podchodząc do najbliższego okna. Nie tak wąskie jak te w komnacie audiencyjnej, wyglądało z wysokości dwudziestu stóp albo i więcej na kamienny bruk dziedzińca. Ponura kolumna złożona z obdartych mężczyzn z obnażonymi głowami, wśród których zdarzali się poowijani zakrwawionymi bandażami, wlokła się przez dziedziniec pod czujnym wzrokiem Tarabonian z włóczniami. Na szczycie pobliskiej wieży stało kilku Seanchan, lustrujących okolicę przez otwory w blankach. Jeden z nich miał na głowie hełm udekorowany trzema cienkimi piórami. W oknie po drugiej stronie dziedzińca pojawiła się jakaś kobieta, w sukni z odznaczającą się czerwoną wstawką ozdobioną wyhaftowanymi błyskawicami, przyglądała się z nie ukrywaną niechęcią wziętym do niewoli Białym Płaszczom. Ci potykający się mężczyźni wyglądali na oszołomionych, niezdolnych uwierzyć w to, co się stało.

Co teraz zrobić? Morgase bała się podjąć decyzję. Miała wrażenie, że oprócz wyboru, jaki owoc zjeść na śniadanie, od wielu miesięcy nie podjęła żadnej ważniejszej decyzji, która nie doprowadziłaby w końcu do katastrofy. Wybór, powiedziała Suroth. Wesprzeć tych Seanchan w przejęciu Andoru, albo... Ostatnia rzecz, jaką mogła zrobić dla Andoru. Pojawił się tył kolumny, za którym szli dalsi Tarabonianie, do których przyłączali się ich krajanie mijani po drodze. Skok z dwudziestu stóp i Suroth utraci swe poparcie. Może było to tchórzliwe wyjście, ale jej własny brak odwagi nie był już dla niej czymś nowym. Niemniej, królowa Andoru nie powinna umierać w taki sposób.

Bezgłośnie wymówiła nieodwołalne słowa, których użyto zaledwie dwa razy przez całą, liczącą dwa tysiące lat historię Andoru.

— W imię Światłości zrzekam się Wysokiego Tronu Domu Trakand na rzecz Elayne Trakand. W imię Światłości zrzekam się Różanej Korony i ustępuję z Tronu Lwa na rzecz Elayne, Głowy Domu Trakand. W imię Światłości poddaję się woli Elayne z Andoru jako jej posłuszna poddana. — Nic z tego tak naprawdę nie czyniło Elayne królową, ale przygotowywało do tego grunt.

— Czemu się tak uśmiechasz? — spytała Lini.

Morgase odwróciła się powoli.

— Myślałam o Elayne. — Nie sądziła, że stara piastunka stoi dostatecznie blisko, aby usłyszeć coś, czego nikt raczej nie powinien był słyszeć.

Oczy Lini stały się większe, oddech uwiązł jej w gardle.

— Masz natychmiast odejść od okna! — warknęła i wcielając słowa w czyn, chwyciła ją za ramię i siłą odciągnęła.

— Lini, zapominasz się! Przestałaś być moją niańką jeszcze...! — Morgase zrobiła głęboki wdech i dalej mówiła łagodniejszym już tonem. Spojrzenie w te przestraszone oczy nie było łatwe — przecież Lini nic nie mogło nastraszyć! — To, co robię, będzie najlepsze — wyjaśniła jej łagodnie. — Nie ma żadnego innego wyjścia...

— Żadnego innego wyjścia? — wtrąciła się gniewnym głosem Breane, wczepiając dłonie w fałdy spódnic tak silnie, że aż jej się trzęsły. Najwyraźniej wolałaby je zacisnąć na gardle Morgase. — Co ty za bzdury wygadujesz? A jeśli ci Seanchanie pomyślą, że cię zabiliśmy? — Morgase zacisnęła usta, czyżby jej zamiary tak łatwo można było już odczytać?

— Zamknij się, kobieto! — Lini nigdy się nie złościła ani nie podnosiła głosu, a teraz zrobiła i jedno, i drugie, jej zwiędłe policzki poczerwieniały. Uniosła kościstą rękę. — Trzymaj usta zamknięte albo cię spoliczkuję, bo zachowujesz się, jakbyś była głupsza, niż jesteś!

— Spoliczkuj ją, jeśli już koniecznie chcesz kogoś policzkować! — krzyknęła w odpowiedzi Breane tak zapalczywie, że aż się zapluła. — Królowa Morgase! Wyśle ciebie, mnie i mojego Lamgwina na szubienicę, łącznie z jej drogocennym Tallanvorem, ponieważ nie ma w sobie nawet tyle odwagi co mysz!

Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Tallanvor, co położyło kres tej zaognionej dyskusji. Żadna nie zamierzała krzyczeć w jego obecności. Lini właśnie udawała, że ogląda rękaw Morgase, jakby ten domagał się naprawy, gdy w ślad za Tallanvorem do środka weszli pan Gill i Lamgwin. Breane uśmiechnęła się przelotnie i wygładziła spódnice. Mężczyźni oczywiście niczego nie zauważyli.

Za to Morgase zauważyła zmiany, które w nich zaszły. Przede wszystkim Tallanvor przypasał miecz i podobnie uczynił pan Gill, a także Lamgwin, tyle że ten miał krótki oręż. Zawsze odnosiła wrażenie, że sprawniej posługuje się pięściami niż bronią. Zanim zdążyła zapytać, kościsty człowieczek, który zamykał ten pochód, starannie zamknął za sobą drzwi.

— Wasza Wysokość — powiedział Sebban Balwer — wybacz to najście. — Nawet jego ukłon i uśmiech zdawały się nadzwyczaj oszczędne, precyzyjne, ale kiedy objął wzrokiem pozostałe kobiety, Morgase stwierdziła, że niezależnie od tego, czy tamci mężczyźni zauważyli, jaka atmosfera panuje w pokoju, dawny sekretarz Pedrona Nialla zorientował się na pewno.

— Jestem zdziwiona, że cię widzę, panie Balwer — powiedziała. — Słyszałam, że spotkały cię pewne nieprzyjemności ze strony Eamona Valdy. — Słyszała, jak Valda mówił, że jeżeli jeszcze raz zobaczy Balwera, to kopniakiem wyrzuci go poza mury Fortecy. Uśmiech Balwera stężał, doskonale wiedział, co powiedział Valda.

— On ma plan, jak nas stąd wydostać — wtrącił Tallanvor. — Dzisiaj. Zaraz. — Spojrzał na nią, bynajmniej nie tak, jak poddany spogląda na królową. — Przyjmujemy jego ofertę.

— Jak? — spytała powoli, walcząc o to, by ustać prosto na uginających się nogach. Jaką to pomoc mógł zaofiarować ten pedantyczny, przypominający wyschły patyk, człowieczek? Ucieczka. Chciała usiąść, ale nie zamierzała tego zrobić, nie wtedy, gdy Tallanvor patrzył na nią w taki sposób. Co prawda, ona nie była już jego królową, ale on o tym nie wiedział. Przyszło jej do głowy jeszcze jedno pytanie. — Dlaczego? Panie Balwer, nie odrzucę żadnej oferty pomocy, ale dlaczego miałbyś ryzykować własnym życiem? Jeśli ci Seanchanie się dowiedzą, sprawią, że pożałujesz.

— Opracowałem te plany jeszcze przed ich atakiem — odparł ostrożnie. — Zdawało się... niegodne... zostawiać Królową Andoru w rękach Valdy. Możesz to uważać za mój rewanż. Wiem, że nie jestem kimś, na kogo w ogóle warto spojrzeć, Wasza Wysokość... — Kaszlnął z pogardą, zasłoniwszy usta dłonią. — ...ale plan się powiedzie. Ci Seanchanie w rzeczy samej go ułatwią; bez nich przez wiele dni nie byłem gotów. W świeżo podbitym mieście udzielą dużej swobody każdemu, kto zechce złożyć ich Przysięgę. Nie minęła godzina od wschodu słońca, a ja już uzyskałem glejt, który zezwala mi oraz dziesięciu innym, którzy złożyli Przysięgę, na opuszczenie Amadoru. Oni wierzą, że zamierzam kupić wino oraz wozy do jego transportu na wschód.

— To na pewno jakaś pułapka. — Słowa miały w jej ustach gorzki posmak. Lepsze okno niż wpaść w czyjeś sidła. — Nie dopuszczą, byś roznosił wieści o nich, uprzedzając ich armię.

Balwer przekrzywił głowę i zaczął wykonywać gest mycia dłoni, po czym nagle znieruchomiał.

— Tak naprawdę, Wasza Wysokość, to zastanawiałem się nad tym. Oficer, który dał mi glejt, powiedział, że to nie ma znaczenia. Jego dokładne słowa: “Powiedz, komu zechcesz, coś widział i niech wiedzą, że się nam nie oprą. Wasze kraje i tak niebawem się o wszystkim dowiedzą”. Widziałem kilku kupców, jak składali Przysięgę tego ranka i odjeżdżali swoimi wozami.

Tallanvor podszedł do niej blisko. Zbyt blisko. Niemal czuła jego oddech. Czuła jego wzrok.

— Godzimy się na jego ofertę — powiedział, ale tak cicho, żeby tylko ona słyszała. — Nawet gdybym miał cię związać i zakneblować, sądzę, że on i w takich okolicznościach wymyśli jakiś sposób. Wygląda na bardzo przedsiębiorczego małego człowieczka.

Odwzajemniła mu spojrzenie. Okno albo... szansa. Gdyby tylko Tallanvor trzymał język za zębami, byłoby łatwiej powiedzieć: “Przyjmuję z wdzięcznością, panie Balwer”... ale i tak ostatecznie to powiedziała. Odsunęła się, jakby chciała spojrzeć na Balwera tak, by nie była zmuszona wyciągać szyi ponad ramieniem Tallanvora. Jego bliskość była zawsze taka denerwująca. Był po prostu za młody. — Co należy zrobić najpierw? Wątpię, by gwardziści przy drzwiach przepuścili nas na twój glejt.

Balwer skłonił głowę, jakby chwalił jej przezorność.

— Obawiam się, że musi im się przydarzyć nieszczęśliwy wypadek, Wasza Wysokość. — Na te słowa, jak na sygnał, Tallanvor wydobył sztylet z pochwy, a Lamgwin rozprostował ręce niczym prężący się lopar.

Nie wierzyła, że wszystko może okazać się takie łatwe, nawet wtedy, gdy już spakowali to, co byli w stanie udźwignąć, a dwaj Tarabonianie zostali wepchnięci pod jej łoże. Przy głównej bramie, niezdarnie przytrzymując swój lniany płaszcz podróżny zakrywający tobołek na plecach, ukłoniła się, układając dłonie na kolanach tak, jak ją tego nauczył Balwer, podczas gdy ten zapewniał strażników, że przysięgli okazywać posłuszeństwo; oczekiwać rozkazów i służyć, gdy nadejdą. Zastanawiała się, jak zagwarantować, by nie wzięto jej żywcem. Dopiero wtedy, gdy już naprawdę opuścili Amador, mijając ostatnie straże, na koniach, które dzięki Balwerowi już na nich czekały, zaczęła wierzyć. Z pewnością Balwer spodziewał się jakiejś zacnej nagrody za wyratowanie Królowej Andoru. Nie powiedziała nikomu, że od tamtych słów nie ma odwrotu, wiedziała, że je wymówiła i nikt poza nią nie musiał o tym wiedzieć. Próżno żałować. A teraz przekona się, jakiego rodzaju życie będzie miała bez tronu. Życie z dala od mężczyzny, który był o wiele za młody i nazbyt wielu przysparzał kłopotów.

— Dlaczego się tak smutno uśmiechasz? — spytała Lini, ściągając wodze swej brunatnej klaczy o wydętych bokach, by podjechać bliżej. Zwierzę wyglądało tak, jakby pogryzły je mole. Gniadosz Morgase nie był lepszy, wszystkie konie znajdowały się w opłakanym stanie. Seanchanie mogli dać Balwerowi glejt, ale z pewnością nie przyzwoite wierzchowce.

— Czeka nas jeszcze długa droga — powiedziała Morgase i uderzyła piętami boki klaczy, która ruszyła w ślad za Tallanvorem w sposób, który od biedy przypominał kłus.

Загрузка...