14 Białe pióra

Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że Srebrny Tor nosi zupełnie niewłaściwą nazwę, jednak Ebou Dar lubowało się w szumnie brzmiących słowach, a czasami nawet mogło się wydawać, że im gorzej zostały one dobrane, tym lepiej. Najnędzniejsza tawerna, jaką Mat znalazł w mieście, tawerna, w której śmierdziało bardzo już starą rybą, nosiła miano “Promienna Chwała Królowej”, a oprócz niej znalazł także “Złotą Koronę Niebios”, ponurą dziurę po drugiej stronie rzeki, w Rahad; jej istnienie zdradzały właściwie tylko niebieskie drzwi, wewnątrz zaś zobaczył czarne plamy, ślady dawnych walk na noże, znaczące złowieszczo podłogę. Nazwa Srebrny Tor pochodziła od odbywających się tutaj końskich wyścigów.

Zdjął kapelusz, powachlował się trochę jego szerokim rondem, a potem nawet rozluźnił czarną, jedwabną szarfę, którą wiązał na szyi, ukrywając bliznę. Tego ranka powietrze już drżało od upału: jednak tłumy kłębiły się na dwóch długich skarpach, wzdłuż jednej konie miały biec w tamtą stronę, wzdłuż drugiej wracać. Tyle skojarzeń ze Srebrnym Torem. Gwar głosów niemal całkiem zagłuszał krzyki mew ponad głową. Nie trzeba było nic płacić za samo przyglądanie się wyścigom, tak więc robotnicy z tężni soli w białych kamizelach swojej gildii oraz farmerzy o wychudzonych twarzach, którzy uciekli przed Zaprzysiężonymi Smokowi szalejącymi w głębi kraju, pchali się ramię w ramię z obszarpanymi Tarabonianami noszącymi przezroczyste woale skrywające sumiaste wąsy, tkaczami w kamizelkach z pionowymi paskami, drukarzami, którzy sygnowali się pasami poziomymi i farbiarzami o rękach usmarowanych po łokcie. Nieugięta czerń amadicjańskich prowincjonalnych ubiorów, zapiętych po samą szyję, chociaż ich właściciele pocili się niemiłosiernie, połyskiwała obok wiejskich sukni z Murandy, zdobnych we włożone na wierzch długie, kolorowe fartuchy, tak wąskie, że mogły służyć wyłącznie jako ozdoba. Tu i ówdzie widziało się nawet miedzianoskórych Domani, mężczyzn w krótkich kaftanach, o ile w ogóle mieli coś na sobie, kobiety w wełnach i lnach tak cienkich, że przylegały do ciała niczym jedwabie. Byli tu czeladnicy i robotnicy z doków oraz magazynów, garbarze, których nawet w zbitym tłumie otaczał niewielki krąg wolnej przestrzeni, ponieważ roztaczali wokół siebie woń nieuniknioną przy tej pracy, a także uliczne dzieci o umorusanych twarzach, uważnie obserwowane przez wszystkich, ponieważ gotowe były przy każdej nadarzającej się okazji ukraść cokolwiek, chociaż ludzie pracy nie miewali przy sobie zbyt wiele srebra.

Wszyscy oni skupili się powyżej bariery z grubych, konopnych sznurów zawieszonych na słupkach. Poniżej stali ci, którzy mieli srebro i złoto; dobrze urodzeni, dobrze ubrani, ci, którym nieźle się powodziło. Służący napełniali dzbany, z których potem lali wino do srebrnych pucharów swoich chlebodawców, a nerwowe pokojówki chłodziły wachlarzami swoje panie. Był wśród nich nawet rozbrykany błazen z pomalowaną na biało twarzą i dźwięczącymi mosiężnymi dzwoneczkami zdobiącymi kaftan w czarno-białych barwach. Hardzi mężczyźni w wysokich, aksamitnych kapeluszach przechadzali się wyniośle z mieczami przypasanymi do bioder, długie włosy spływały im na ramiona okryte jedwabiem kaftanów, spiętych długimi, złotymi i srebrnymi łańcuchami wskroś wąskich, haftowanych klap. Niektóre z kobiet miały włosy krócej przycięte niźli ci mężczyźni, inne zaś jeszcze nawet dłuższe, ułożone na tyle chyba sposobów, ile było tutaj zebranych; na ich głowach pyszniły się szerokie kapelusze zdobione piórami, a niekiedy delikatną koronką, która zakrywała oblicza, suknie zazwyczaj zaś wycięte miały nisko, odsłaniając dekolt, i to niezależnie od tego, czy krój pochodził z tych stron, czy był zupełnie obcy. Szlachta, .pod jaskrawo ubarwionymi parasolami, rozsiewała wokół siebie błyski złota z pierścieni i kolczyków, naszyjników i bransolet, złotych, z kości słoniowej; pyszne klejnoty skrzyły się własnym blaskiem, kiedy tak spoglądali z pogardą na wszystkich dookoła. Dobrze odkarmieni kupcy i lichwiarze, odziani w stroje z kawałkami koronki, zdobne w pojedynczą szpilkę czy jeden pierścień z opasłym kamieniem szlachetnym, pokornie kłaniali się i płaszczyli przed dobrze urodzonymi, którzy jednak zapewne winni byli im znaczne sumy. Na Srebrnym Torze fortuny szybko zmieniały posiadaczy i to nie tylko w wyniku wygranych bądź przegranych zakładów. Bardzo to smutne, że również i honor, i żywoty przechodziły z rąk do rąk za tymi konopnymi sznurami.

Mat włożył kapelusz na głowę, podniósł dłoń i w chwilę potem podszedł doń już jeden z bukmacherów — kobieta z uszminkowaną twarzą i nosem podobnym do szydła — i rozłożywszy kościste ręce przy ukłonie, wymruczała rytualne:

— Jak mój pan zechce postawić, ja zapiszę to wiernie. — Akcent Ebou Dar w jakiś sposób potrafił zachować miękkość, mimo że mówiący połykali końcówki niektórych słów. — Księga jest otwarta. — Podobnie jak ta formuła, otwarta księga wyhaftowana na piersiach jej czerwonej kamizelki pochodziła także z czasów dawno już minionych, kiedy to zakłady wpisywano do księgi, podejrzewał wszakże, że jest jedynym spośród wszystkich tu zgromadzonych, który o tym wie. Pamiętał wiele rzeczy, których jego oczy nigdy nie widziały, z czasów, które przeminęły i odeszły w niepamięć.

Rzuciwszy przelotne spojrzenie na stawki ustalone dla piątego biegu tego poranka, a wypisane kredą na tablicy, którą tyczkarz trzymał wysoko za plecami kobiety w czerwonej kamizelce, pokiwał głową. Wiatr, mimo dotychczasowych zwycięstw, był dopiero trzeci na liście faworytów. Zwrócił się więc do swego towarzysza:

— Postaw na Wian, Nalesean.

Tairenianin zawahał się, musnął palcem czubek swej wysmarowanej pomadą czarnej brody. Pot lśnił na jego twarzy, jednak kaftan z pikowanymi, paskowanymi na niebiesko rękawami zapięty miał po samą szyję, na głowie zaś kwadratowy czepek z błękitnego aksamitu, który w niczym nie chronił przed palącymi promieniami słońca.

— Wszystko, Mat? — Mówił cicho, starając się, by kobieta go nie usłyszała. Wysokość zakładów mogła zmienić się w każdej właściwie chwili, póki człowiek nie postawił ostatecznie i bez odwołania. — Oby mi dusza sczezła, ten mały srokacz wygląda na szybkiego, podobnie zresztą jak tamten derkacz ze srebrną grzywą. — One, nowe w mieście, były dzisiaj faworytami i wiele od nich oczekiwano.

Mat nawet nie raczył spojrzeć w kierunku dziesiątki koni, mających brać udział w następnym biegu, które teraz paradowały na jednym z krańców toru. Już zdążył dobrze się im przyjrzeć, kiedy wsadzał Olvera na grzbiet Wiatru.

— Wszystkie. Jakiś idiota zaplótł ogon srokacza; już prawie dostaje szału, nie mogąc odegnać much. Derkacz jest imponujący, ale ma pęciny ustawione pod złym kątem. Być może uda mu się wygrać coś na prowincji, jednak dzisiaj dobiegnie ostatni. — Konie były jedyną rzeczą, na której znał się naprawdę; ojciec nauczył go wszystkiego, a Abell Cauthon miał dobre oko do końskiej sylwetki.

— W moich oczach wygląda bardziej niż imponująco. — Nalesean wymamrotał, ale już dłużej się nie spierał.

Bukmacherka zamrugała, kiedy Nalesean, wzdychając, wyciągał sakiewkę za sakiewką z wypchanych kieszeni kaf tana. W pewnej chwili otworzyła nawet usta, chcąc zaprotestować, jednak Znakomita i Szacowna Gildia Przyjmujących Zakłady zawsze utrzymywała, że przyjmie każdy zakład, opiewający na dowolną kwotę. Zakładali się nawet z właścicielami statków i z kupcami o to, czy statek zatonie albo czy nie zmienią się ceny; to znaczy w tym przypadku robiła to raczej sama gildia, nie zaś bukmacherzy. Tym razem więc złoto powędrowało do jednej z jej okutych żelazem skrzynek, każdą z nich niosła para mężczyzn z ramionami tak grubymi jak uda Mata. Jej strażnicy, z twardym spojrzeniem i połamanymi nosami, w skórzanych kamizelach ukazujących ramiona jeszcze grubsze niźli u tamtych, trzymali w dłoniach długie nabijane mosiądzem maczugi. Kolejny z jej ludzi podał biały żeton, na którym widniał szczegółowy wizerunek błękitnej ryby — każdy przyjmujący zakłady posiadał własne godło — a wtedy zapisała zakład, imię konia i opatrzyła symbolem oznaczającym numer porządkowy biegu, wszystko to na jego odwrocie, cienkim pędzelkiem, który wyciągnęła z lakierowanej szkatułki trzymanej przez urodziwą dziewczynę. Smukła, z wielkimi, ciemnymi oczyma, obdarzyła Mata leniwym uśmiechem. Kobiecie o wyszminkowanej twarzy z pewnością nie było do śmiechu. Skłoniła się powtórnie, niedbałym gestem uderzyła dziewczynę w twarz i odeszła, szepcząc coś do tyczkarza, on zaś pośpiesznie wytarł ściereczką tablicę z zakładami do czysta. Kiedy na powrót uniósł ją w górę, za Wiatr płacono najmniej. Dziewczyna, ukradkiem pocierając policzek, spojrzała chmurnie na Mata, jakby ten klaps był jego winą.

— Mam nadzieję, że twoje szczęście tu jest — oznajmił Nalesean, pieczołowicie ściskając szton i czekając, aż atrament wyschnie. Przyjmujący zakłady niekiedy nie chcieli wypłacać wygranych za żeton z rozmazanym atramentem, zwłaszcza w Ebou Dar. — Wiem, że rzadko przegrywasz, jednak widziałem, jak to się dzieje, żebym sczezł, jeśli to nieprawda. Jest jedna dzieweczka, z którą chciałbym iść dzisiejszego wieczoru potańczyć. To zwykła szwaczka... — Był wprawdzie lordem, ale w sumie niezłym człowiekiem i takie rzeczy były ważne w jego oczach. — ...Ale dość piękna, by zaschło ci w ustach z wrażenia. Lubi świecidełka. Złote błyskotki. Fajerwerki też lubi... słyszałem, że dzisiejszej nocy mają występy jacyś Iluminatorzy, ciebie to również mogłoby zainteresować... ale to na widok prawdziwych błyskotek oczy jej się śmieją. Nie polubi mnie, jeśli nie będzie mnie stać na sprawienie, by się uśmiechnęła, Mat.

— Zapewniam cię, że nie będziesz miał z tym kłopotu — uspokoił go Mat nieobecnym tonem. Konie wciąż jeszcze spacerowały kręgiem przy słupkach startowych. Olver dosiadał z dumą grzbietu Wiatra, z szerokim uśmiechem, który rozpoławiał jego pospolite oblicze od jednego odstającego ucha do drugiego. Na wyścigach w Ebou Dar wszyscy dżokeje byli chłopcami; kilka mil w głębi lądu wykorzystywano do tego dziewczęta. Olver dzisiaj był najmniejszy ze wszystkich, najlżejszy, przewaga ta jednak w niczym nie była z pewnością potrzebna długonogiemu, siwemu wałachowi. — Sprawisz, że będzie się pokładała ze śmiechu. — Nalesean obdarzył go spojrzeniem spod zmarszczonych brwi, na które jednak nie zwrócił uwagi. Tamten powinien wiedzieć, że złoto jest rzeczą, o którą Mat nigdy nie musiał się martwić. Nie zawsze wygrywał, to prawda, ale prawie zawsze. W każdym razie jego szczęście i tak nie miało nic wspólnego ze zwycięstwem Wiatra. Tego był całkowicie pewien.

O złoto nie troszczył się w najmniejszej mierze; inaczej było z Olverem. Nie istniał żaden przepis zabraniający używać chłopcom pejcza wobec innych dżokejów zamiast wierzchowców. Jak dotąd w każdym wyścigu Wiatr wysforowywał naprzód i nie oddawał prowadzenia do końca, jeżeli jednak Olverowi ktoś zrobi coś złego, jeśli będzie miał choćby jedno skaleczenie, narzekaniom nie będzie końca. Ze strony Pani Anan, karczmarki, ze strony Nynaeve i Elayne, wreszcie ze strony Aviendhy i Birgitte. Niegdysiejsza Panna Włóczni i ta dziwna kobieta, którą Elayne wzięła sobie za Strażnika, były ostatnimi, po jakich spodziewałby się wybuchu macierzyńskich uczuć, jednak już wcześniej próbowały za jego plecami przenieść chłopca z “Wędrownej Kobiety” do Pałacu Tarasin. A przecież każde miejsce, w którym przebywało tak wiele Aes Sedai, byłoby chyba ostatnim, w którym tamten powinien przebywać, czy też w ogóle ktokolwiek, jeśli już o to chodzi, ale wystarczy jeden siniak, i zamiast powiedzieć Aviendzie i Birgitte, że nie mają prawa zabierać Olvera, Setalle Anan najprawdopodobniej i jego samego będzie chciała tam wysłać. Olver przypuszczalnie płakałby po całych dniach, gdyby mu zabroniono brania udziału w wyścigach, kobiety jednak nigdy nie zrozumieją takich rzeczy. Po raz niemalże już tysięczny Mat przeklął Naleseana za to, że przemycił Olvera i Wiatr na ten ich pierwszy bieg. Oczywiście, musieli sobie coś znaleźć, by wypełnić te godziny bezczynności, na jakie byli skazani, jednak doprawdy mogłoby to być coś innego. W oczach kobiet okradanie ludzi z sakiewek niczym się w istocie od tego nie różniło.

— Oto i nasz łowca złodziei — zauważył Nalesean, wsuwając żeton do kieszeni kaftana. Omalże demonstracyjnie się nie skrzywił. — Na nic nam się dotąd nie przydał. Lepiej byśmy zrobili, wysyłając zamiast niego pięćdziesięciu żołnierzy.

Juilin zdecydowanym krokiem przeciskał się przez tłum, smagły, twardy mężczyzna, teraz wykorzystujący wysoką jak on sam, bambusową pałkę w charakterze kostura. Odziany w czerwony taraboniański kapelusz w kształcie ściętego stożka oraz prosty kaftan opinający ściśle ciało do talii, a niżej rozszerzający się aż do cholew butów, mocno już znoszony i od pierwszego wejrzenia nie znamionujący bogactwa właściciela, normalnie nie zostałby wpuszczony na teren ogrodzony konopnymi sznurami, ale z początku udawał, że chce się przyjrzeć koniom, jednocześnie ostentacyjnie podrzucając w dłoni monetę o znacznym nominale. Kilku strażników chroniących bukmacherów popatrzyło podejrzliwie, w końcu jednak go przepuścili.

— No i? — zapytał kwaśnym tonem Mat, naciągając niżej rondo kapelusza, kiedy tylko łowca złodziei dotarł do niego. — Nie, pozwól, że ja ci powiem. Znowu wymknęły się z pałacu. Znowu nikt nie widział, jak wychodziły. I znowu nikt nie ma najmniejszego przeklętego pojęcia, gdzie się podziały.

Juilin schował grubą monetę do kieszeni kaftana. Nie miał zamiaru się zakładać; sprawiał takie wrażenie, jakby oszczędzał każdy grosz, który wpadnie mu w ręce.

— Wszystkie cztery wsiadły pod pałacem do krytego powozu i udały się nad rzekę, gdzie wynajęły łódź. Thom popłynął za nimi, by sprawdzić, dokąd zdążają. Sądząc po strojach, nie miało to być jakieś mroczne albo nieprzyjemne miejsce. Ale skądinąd prawdą jest, że szlachta wkłada jedwabie, by nurzać się w błocie. — Wyszczerzył się do Naleseana, który zaplótł ramiona na piersiach i udawał, że całkowicie pochłaniają go konie. Obaj byli Tairenianami, jednak przepaść, jaka w ich kraju rozdzielała szlachtę i pospólstwo, była szczególnie głęboka, żaden więc nie przepadał za towarzystwem drugiego.

— Kobiety! — Kilka znakomicie odzianych przedstawicielek tej płci znajdujących się w pobliżu odwróciło się w ich stronę, by zmierzyć Mata ciekawymi spojrzeniami spod jaskrawych parasoli. Odpowiedział im nachmurzoną miną, chociaż dwie z nich doprawdy były prześliczne, a one zaczęły śmiać się i coś szczebiotać między sobą, jakby zrobił rzecz bardzo zabawną. Kobieta będzie zachowywać się w określony sposób tak długo, aż zaczniesz wierzyć, iż zawsze już będzie w podobny sposób postępować, a wtedy zrobi coś dokładnie przeciwnego, byleby tylko z człowieka zakpić. Niemniej jednak obiecał Randowi, że dopatrzy, aby Elayne bezpiecznie dotarła do Caemlyn, a Nynaeve i Egwene razem z nią. I obiecał Egwene, że będzie dbał o bezpieczeństwo ich obu podczas wyprawy do Ebou Dar, nie wspominając już o Aviendzie; taka była cena za pozwolenie zabrania Elayne do Caemlyn. Nawet nie zająknęły się na temat tego, po co tu właściwie przybyli, o, co to, to nie. Wszystkiego razem nie zamieniły z nim dwudziestu słów od czasu przybycia do tego przeklętego miasta!

— Dopilnuję, żeby były bezpieczne — mruknął pod nosem — choćbym miał wpakować je do beczek i zawieźć na wozie do Caemlyn. — Być może był jedynym człowiekiem na świecie, który mógł powiedzieć coś takiego na temat Aes Sedai, nie oglądając się równocześnie co rusz przez ramię, być może naprawdę był jedynym takim, nawet włączywszy Randa oraz tych mężczyzn, którzy gromadzili się wokół niego. Musnął dłonią medalion z głową lisa, kołyszący się pod koszulą, aby po raz kolejny sprawdzić, czy jest na miejscu, chociaż w istocie nigdy go nie zdejmował, nawet do kąpieli. Posiadanie medalionu miało swoje słabe strony, dobrze jednak było wiedzieć, że jest pod ręką.

— Tarabon musi być obecnie miejscem zupełnie straszliwym dla kobiety nieprzywykłej do troszczenia się o samą siebie — wymruczał Juilin. Obserwował trzech zawoalowanych mężczyzn w poszarpanych kaftanach i workowatych, białych niegdyś spodniach, którzy gramolili się po nasypach, uciekając przez parą strażników wymachujących maczugami. Dwie piękne kobiety, które wcześniej spojrzały na Mata, najwyraźniej zakładały się ze sobą, czy Tarabonianom uda się uciec przed strażnikami.

— Mamy tu na miejscu dosyć kobiet, którym nie starcza rozsądku, żeby schronić się przed deszczem — odparł Mat. — Wróć na nabrzeże i poczekaj na Thoma. Powiedz mu, że chcę się z nim spotkać tak szybko, jak to tylko możliwe. Muszę się dowiedzieć, co sobie zaplanowały te przeklęte, głupie kobiety.

W spojrzeniu Juilina wyczytać można było wyraźnie, że to raczej jego samego chyba uważa za głupca. Mimo wszystko zajmowały się przecież dokładnie tym, po co tutaj przybyły ponad miesiąc temu. Obrzuciwszy ostatnim spojrzeniem uciekających mężczyzn, nie śpiesząc się, wrócił tą samą drogą, którą przyszedł, ponownie podrzucając w dłoni monetę.

Marszcząc czoło, Mat spojrzał na drugą stronę toru wyścigowego. Ledwie pięćdziesiąt kroków dzieliło go od tłumu zebranego po przeciwnej stronie i nagle twarze tamtych stanęły mu jak żywe przed oczyma — przygarbiony, siwy starzec z haczykowatym nosem, kobieta o ostrych rysach w kapeluszu, który składał się w całości chyba z piór, wysoki, podobny do bociana mężczyzna w zielonych jedwabiach ze złotymi węzłami, przyjemnie pulchna, młoda dziewczyna o pełnych ustach, która wydawała się niemalże wyskakiwać ze swej sukni. Im dłużej utrzymywał się upał, tym cieńsze i skromniejsze ubiory noszono w Ebou Dar, ale tym razem po raz pierwszy ledwie zwrócił na to uwagę. Całe tygodnie minęły od czasu, kiedy choćby przelotnie widział kobietę, której obraz prześladował obecnie jego myśli.

Birgitte z pewnością nie potrzebowała nikogo, kto by ją prowadził za rękę. Wedle jego oceny, ten kto by się jej naprzykrzał, naraziłby się na nieliche kłopoty. I Aviendha... Jej potrzebny był ktoś, kto by ją powstrzymał przed natychmiastowym zadźganiem każdego, który choćby spojrzał na nią krzywo. Jeżeli o niego samego chodziło, mogła sobie ranić każdego, jeśli tak jej się spodoba, póki to nie jest Elayne. Mimo całego tego obnoszenia się z nosem zadartym do góry, okazało się, że oczka przeklętej Dziedziczki Tronu błyszczą jasno na widok Randa, a Aviendha, choć zachowywała się tak, jakby chciała pchnąć nożem każdego mężczyznę, który na nią popatrzy, również czuła coś do niego. Rand zazwyczaj wiedział, jak postępować z kobietami, jednak tym razem z własnej woli wszedł do gawry niedźwiedzia, pozwalając, by te dwie zeszły się razem. To była prosta droga do katastrofy, a dlaczego jeszcze do niej nie doszło, tego Mat nie potrafił pojąć.

Z jakiegoś powodu jego wzrok powrócił do postaci kobiety o ostrych rysach. Była ładna, nawet jeśli trochę lisia. Mniej więcej w wieku Nynaeve, jak ocenił; z tej odległości trudno było coś stwierdzić z całą pewnością, ale na kobietach znał się równie dobrze jak na koniach. Rzecz jasna, kobieta zdolna była oszukać nawet oko znawcy znacznie łatwiej niźli dowolny koń. Smukła. Dlaczego na jej widok pomyślał o słomie? Te pasma włosów wyzierające spod kapelusza były ciemne. Nieważne.

Birgitte i Aviendha poradzą sobie same; nie ma potrzeby ich strzec. W normalnych okolicznościach mógłby to samo powiedzieć o Elayne i Nynaeve, niezależnie od tego, jak często się myliły, oszukiwały i jak by pewne siebie nie były. Jednakże z faktu, że ciągle się wymykały potajemnie, trzeba było wyciągnąć chyba inny wniosek. Ich upór mógł stanowić tutaj klucz. Należały do tego rodzaju kobiet, które nakrzyczą na człowieka, że się wtrąca i chodzi za nimi, a potem zwymyślają jeszcze za to, że nie było go na miejscu, gdy go potrzebowały. Oczywiście nigdy nie przyświadczą, że był potrzebny, a nawet jeśli, to nie im. Rusz choćby palcem, żeby im pomóc, a już niby się wtrącasz, nie rób nic, a zostaniesz nazwany niegodnym zaufania nicponiem.

Kobieta o lisiej twarzy, zajmująca miejsce po przeciwnej stronie toru, znowu zwróciła jego uwagę. Nie słoma — stajnia. Co wcale nie miało więcej sensu. Z wieloma młodymi kobietami przeżył dużo pięknych chwil w różnych stajniach, niektóre z nich nie były nawet takie młode, ta jednak miała na sobie przyzwoicie skrojoną suknię z błękitnego jedwabiu z wysokim karczkiem podchodzącym aż do podbródka, naszywaną śnieżnobiałą koronką; koronka wylewała się też z mankietów, kryjąc dłonie. Dama, a on unikał szlachetnie urodzonych niczym śmierci. Z dumy swej wydobywały wszelkie niuanse niczym z harfy, oczekiwały, że mężczyźni będą na każde ich skinienie i zawołanie. Ale nie Mat Cauthon. Co dziwne, sama wachlowała się pianą białych piór. Gdzie jej pokojówka? Nóż. Dlaczego na jej widok pomyślał o nożu? I... ogniu. W każdym razie o czymś, co się pali.

Kręcąc głową, próbował skoncentrować się na tym, co naprawdę było ważne. Wspomnienia innych mężczyzn, o bitwach, zamkach i ziemiach, które zniknęły całe wieki temu, wypełniły dziury w jego własnej pamięci, miejsca gdzie jego własne życie znienacka potrafiło stać się ledwie wyraźne albo zaniknąć zupełnie. Na przykład potrafił sobie całkiem wyraźnie przypomnieć, jak uciekał z Dwu Rzek z Moiraine i Lanem, ale nie pamiętał niemalże nic z okresu przed dotarciem do Caemlyn, a zarówno wcześniej, jak i później w pamięci jego ziały szczeliny. Jeżeli całe lata jego dorastania znajdowały się poza zasięgiem wspomnień, dlaczego miałby pamiętać wszystkie kobiety, jakie w życiu spotkał? Być może ta skojarzyła mu się z jakąś inną kobietą, martwą od tysiąca lat albo i dłużej; Światłość jedna wie, że przydarzało się to aż nazbyt często. Nawet Birgitte potrącała jakąś czułą strunę w jego pamięci. Cóż, tu i teraz miał do czynienia z czterema kobietami, którym umysły ktoś powiązał w supły. To one były ważne.

Nynaeve oraz pozostałe unikały go, jakby miał pchły. Pięciokrotnie udawał się do pałacu, a one przyjęły go tylko raz i to tylko po to, aby go poinformować, iż nie mają dlań czasu, i odesłać niczym chłopca na posyłki. Wszystko to prowadziło do jednego wniosku. Uznały, że próbuje się wtrącać w przedsięwzięcie, które miały na oku, choć jedynym powodem, dla którego przyszłoby mu to w ogóle do głowy, był fakt, że mogły przez to znaleźć się w niebezpieczeństwie. Nie były przecież kompletnie głupie; często zachowywały się jak idiotki, ale do szczętu głupie nie były. Jeżeli dostrzegały niebezpieczeństwo, to znaczy, że coś im naprawdę groziło. W niektórych zakamarkach tego miasta za sam fakt, że było się obcym albo pokazało się złotą monetę, można było otrzymać cios nożem pod żebra; nawet przenoszenie nie mogło się przydać na wiele, jeśli dysponująca Mocą kobieta nie zorientowała się na czas. A on musiał sterczeć tutaj z Naleseanem oraz tuzinem dobrych żołnierzy z Legionu, nie wspominając już Thoma i Juilina, którzy mieszkali w kwaterach dla służby w pałacu — mogli tylko gryźć palce. Te tępe kobiety jeszcze skończą z poderżniętymi gardłami.

— Nie, jeśli będę w stanie coś zrobić — warknął.

— Co? — zapytał Nalesean. — Patrz. Ustawiają się na starcie, Mat. Niech Światłość spopieli mą duszę, mam nadzieję, że twoje będzie na wierzchu. Ten srokacz nie wygląda mi na szalonego; on się rwie do biegu.

Konie przestępowały z nogi na nogę, zajmowały swoje miejsca między wysokimi słupkami wbitymi w ziemię, na których powiewały w gorących podmuchach wiatru proporce, niebieskie, zielone, we wszystkich kolorach, niektóre paskowane. Pięćset kroków przed nimi po trakcie z ubitej czerwonej gliny identyczny szereg proporców na słupkach tworzył kolejny rząd. Każdy z jeźdźców musiał okrążyć proporzec tego samego koloru, jaki powiewał po jego prawej stronie najpierw przy starcie, a potem zawracając. Przedstawiciele bukmacherów stali po obu stronach szeregu koni, odrobinę z przodu, pulchna kobieta i takiż mężczyzna, i każde z nich trzymało nad głową białą szarfę. Sami bukmacherzy kierowali się znakami dawanymi przez tamtych i wstrzymywali przyjmowanie zakładów w momencie, gdy wyścig się zaczynał.

— Ażebym sczezł — wymamrotał Nalesean.

— Światłości, człowieku, uspokój się. Jeszcze będziesz łaskotał swoją szwaczkę pod brodą. — Ostatnie jego słowa utonęły w wyciu tłumu, kiedy szarfy poszły w dół, a konie skoczyły naprzód, chociaż nawet tętent ich kopyt utonął we wrzasku rozentuzjazmowanych gapiów. Po dziesięciu krokach Wiatr wysunął się na prowadzenie, Olver przylgnął płasko do jego karku, derkacz ze srebrną grzywą znajdował się jedynie o łeb z tyłu. Srokacz biegł z tyłu wraz z całą grupą, gdzie pejcze jeźdźców szaleńczo unosiły się w górę i w dół.

— Powiedziałem ci, że derkacz jest niebezpieczny — jęknął Nalesean. — Nie powinniśmy stawiać wszystkiego.

Mat nawet nie raczył odpowiedzieć. Miał w kieszeni kaftana jeszcze jedną sakiewkę, a nadto garść luźnych monet. Nazywał tę sakiewkę swoim ziarnem; wystarczy kilka monet i miejsce, gdzie grają w kości, a odbuduje swoją fortunę, niezależnie od tego, jak potoczą się wydarzenia dzisiejszego ranka. W połowie dystansu Wiatr wciąż utrzymywał się na prowadzeniu, derkacz zaś nadal biegł tuż za nim, wyprzedzając o długość następnego konia. Srokacz biegł piąty. Tuż po zwrocie ryzyko było największe — chłopcy dosiadający biegnących z tyłu koni znani byli z tego, że próbowali uderzyć tych, którzy okrążyli paliki przed nimi.

Wzrok Mata, wędrując w ślad za końmi, znowu prześlizgnął się po tej kobiecie o ostrych rysach... i zatrzymał. Krzyki i wrzaski tłumu ścichły w jego uszach. Kobieta potrząsała wachlarzem w kierunku koni i podskakiwała podniecona, nagle jednak ujrzał ją w bladozielonej sukni i bogatym, szarym płaszczu, z włosami ujętymi w pienistą siatkę koronki, spódnicami delikatnie uniesionymi, jak szła po posadzce stajni położonej niedaleko Caemlyn.

“Rand, wciąż jęcząc, leżał na posłaniu ze słomy, mimo iż gorączka zdawała się już przechodzić; przynajmniej nie krzyczał na ludzi, których tam nie było. Mat podejrzliwie spojrzał na kobietę, która przyklękła obok Randa. Być może rzeczywiście mogła mu pomóc, tak jak twierdziła, ale Mat nie był już tak pełen ufności jak niegdyś. Cóż niby taka znakomita dama robiła w wiejskiej stajni? Gładząc wysadzany rubinami sztylet ukryty pod kaftanem, zastanawiał się, dlaczego w ogóle kiedykolwiek komukolwiek ufał. To się nigdy nie opłacało. Nigdy.

— ... słaby jak jednodniowy kociak — powiedziała, sięgając pod płaszcz. — Myślę...

Nóż w jej dłoni pojawił się tak nagle, z błyskiem mknąc w kierunku gardła Mata, że zginąłby na miejscu, gdyby się nie pilnował. Przypadł płasko do ziemi, chwytając ją za nadgarstek; klinga zakrzywionego sztyletu z Shadar Logoth odskoczyła łukiem do białej skóry na jej szyi. Naprawdę miał ochotę wykonać cięcie. Szczególnie w chwili, gdy zobaczył miejsce, gdzie jej ostrze wbiło się w ścianę stajni. Wokół wąskiej klingi widniał maleńki krąg zwęglonego drewna, cienka smużka siwego dymu uniosła się w powietrze, po chwili błysnął płomyk”.

Drżąc, Mat potarł dłonią oczy. Samo to, że dotykał tego sztyletu z Shadar Logoth, omalże go nie zabiło, a poza tym wyżarło te wszystkie dziury w jego pamięci, ale jak mógł zapomnieć twarz kobiety, która próbowała go zabić? Sprzymierzeńca Ciemności — do tego się przyznała — który próbował zabić go sztyletem, od którego woda w wiadrze niemalże się zagotowała. Sprzymierzeniec Ciemności, który ścigał i Randa, i jego. Czy to możliwe, że znalazła się w Ebou Dar przypadkiem, w dzień wyścigów, w tym samym miejscu, gdzie przebywał on? Przyciąganie ta’veren mogło stanowić odpowiedź na to pytanie — o tym jednak nie lubił myśleć, podobnie jak o przeklętym Rogu Valere — faktem wszak pozostawało, że Przeklęci znali jego imię. Tamto wydarzenie w stajni bynajmniej nie było ostatnim, kiedy jakiś Sprzymierzeniec Ciemności próbował położyć kres żywotowi Mata Cauthona.

Zachwiał się nagle, czując mocne, radosne uderzenia Naleseana na swoim grzbiecie.

— Patrz na niego, Mat! Światłości w niebiesiech, tylko spójrz na niego!

Konie okrążyły odległe słupki i przebiegły już spory kawał drogi powrotnej. Z wyciągniętą głową, z rozwianą grzywą i ogonem, wyciągnięty jak struna, Wiatr gnał przed siebie z Olverem przylegającym do grzbietu niczym część uprzęży. Chłopak kierował koniem, jakby się urodził w siodle. Cztery długości za nim srokacz wściekle tłukł ziemię kopytami, jeździec nie żałował mu pejcza w próżnej nadziei dogonienia prowadzącego. Dokładnie w tym porządku przemknęły przez linię mety, następny koń przybiegł dalsze trzy długości z tyłu. Derkacz z siwą grzywą przyszedł jako ostatni. Jęki zawodu i narzekania przegranych zagłuszyły okrzyki zwycięzców. Przegrywające żetony białym deszczem posypały się na tor, a dziesiątki służących bukmacherów pognało, by je pozbierać przed rozpoczęciem następnego biegu.

— Musimy szybko znaleźć tę kobietę, Mat. Niewykluczone, że będzie chciała uciec z pieniędzmi, które jest nam winna. — Z tego co Mat słyszał, gildia bukmacherów potrafiła być co najmniej przykra za pierwszym razem, kiedy któryś z jej członków próbował zrobić coś takiego, drugi raz zazwyczaj kończył się śmiercią, jednak tamci wywodzili się z pospólstwa, i to już Naleseanowi wystarczało.

— Przed chwilą stała dokładnie tam, na widoku. — Mat machnął dłonią, nie spuszczając jednocześnie wzroku ze Sprzymierzeńca Ciemności o lisiej twarzy. Popatrzyła z wściekłością na swój żeton, cisnęła go na ziemię, po czym uniosła suknie, żeby wdeptać go w grunt. Najwyraźniej nie postawiła na Wiatra. Wciąż krzywiąc się z niesmakiem, zaczęła torować sobie drogę przez tłum. Mat zesztywniał. Odchodziła. — Zabierz naszą wygraną, Nalesean, a potem zaprowadź Olvera do gospody. Jeżeli spóźni się na lekcję czytania, to prędzej pocałujesz siostrę Czarnego niż Pani Anan pozwoli mu wziąć udział w następnym wyścigu.

— Dokąd się wybierasz?

— Zobaczyłem właśnie kobietę, która kiedyś próbowała mnie zabić — rzucił Mat przez ramię.

— Następnym razem lepiej podaruj jej jakąś błyskotkę — krzyknął Nalesean w ślad za nim.

Śledzenie kobiety nie przysparzało szczególnych trudności; nastroszone pióra jej kapelusza płynęły niczym sztandar ponad tłumem zgromadzonym po przeciwnej stronie toru wyścigowego. Z nasypów wychodziło się na otwartą przestrzeń, gdzie pod uważnym okiem woźniców i tragarzy czekały jaskrawo lakierowane powozy i lektyki. Koń Mata, Oczko, był jednym z wielu pilnowanych przez członków Starożytnej i Wiernej Gildii Stajennych. Większość profesji w Ebou Dar zrzeszała swoich członków w gildie i biada każdemu, kto wkroczył na nie swój teren. Zatrzymał się na chwilę, ale ona poszła dalej, obok miejsca, gdzie stały wehikuły, którymi przyjechali ci, którzy posiadali odpowiednią pozycję i pieniądze. Żadnej pokojówki, a teraz również i lektyki. W tym upale nikt, kto miał pieniądze na wynajęcie środka lokomocji, nie spacerował pieszo.

“Czyżby na moją panią przyszły ciężkie czasy?”

Srebrny Tor położony był nieco na południe od wysokich, otynkowanych na biało murów miasta, ona zaś przeszła jakieś sto kroków dzielących ją od szerokiego, ostro sklepionego łuku Bramy Moldine, a potem weszła do środka. Mat podążył za nią, starając się nie rzucać się w oczy. Bramę stanowiło dziesięć piędzi mrocznego tunelu, jednak jej kapelusz dalej zdradzał ją w strumieniu przechodzących tędy ludzi. Ludzie, którzy muszą wędrować pieszo, rzadko noszą pióra. Pióra jednak kołysały się nad głowami przechodniów przed nim, niespiesznie, lecz konsekwentnie podążając naprzód.

Ebou Dar lśniło bielą w promieniach porannego słońca. Białe pałace z białymi kolumnadami oraz balkonami osłoniętymi ażurowymi ekranami z kutego żelaza sąsiadowały ramię w ramię z tynkowanymi bielą sklepami tkaczy, sklepami rybnymi i stajniami, wielkie, białe domy z zasuniętymi okien nicami skrywały swoje łukowato sklepione okna obok białych gospód z wymalowanymi godłami, zwisającymi od frontu, i otwartymi pasażami pod długimi dachami, gdzie żywe owce i kurczaki, jagnięta, gęsi i kaczki robiły zgiełk obok ciał swych pobratymców, zarżniętych już i powieszonych na hakach. Wszystko białe, kamień czy tynk, wyjąwszy okazjonalne paski czerwieni, błękitu czy złota, na bulwiastych w kształcie domach i strzelistych wieżycach, które otaczały balkony. Wszędzie dostrzec można było place, pomniki przedstawiające postaci w nadnaturalnych rozmiarach albo przynajmniej fontannę pryskającą wodą, która tylko potęgowała wrażenie wszechogarniającego upału — zawsze i wszędzie pełno ludzi. Miasto wypełniali uchodźcy oraz kupcy i handlarze wszelkiego rodzaju. Czyjeś kłopoty zawsze przynoszą zysk komuś innemu. To, co Saldaea wysyłała niegdyś do Arad Doman, teraz wędrowało rzeką do Ebou Dar, podobnie działo się z towarami, którymi Amadicia handlowała z Tarabonem. Każdy w pośpiechu uganiał się za koroną, albo i za tysiącem, ewentualnie za kęsem strawy na najbliższy wieczór. Aromaty przesycające powietrze składały się w równej części z perfum, kurzu i potu. W jakiś sposób zapach ten przytłaczał niejasnym wrażeniem rozpaczy.

Barki tłoczyły się na kanałach przecinających miasto, nad nimi znajdowały się dziesiątki mostów, niektóre tak wąskie, że dwoje ludzi musiałoby przeciskać się mijając, inne dostatecznie szerokie, by mogły stać na nich szeregi sklepów, po części zawieszonych ponad wodą. Na jednym z nich nagle zauważył, że biały pióropusz przystanął. Ludzie opływali go z obu stron, podobnie zresztą jak i jego samego, kiedy się zatrzymał. Okoliczne sklepy były w istocie tylko otwartymi, drewnianymi budkami, z ciężkimi żaluzjami, które można było zamknąć na noc. Teraz, uniesione do góry, ukazywały godła. Kapelusz z pióropuszem zatrzymał się pod znakiem przedstawiającym złote szalki i młotek, symbol gildii złotników. Interes tego jej przedstawiciela zapewne nie prosperował ostatnio zbyt dobrze. Przez szczelinę, która na moment utworzyła się w ciżbie, zobaczył, jak kobieta ogląda się za siebie, i pośpiesznie skręcił do wąskiego straganu po prawej stronie. Na ścianie z tyłu wisiały pierścionki, natomiast gablota ukazywała kamienie przycięte wedle najrozmaitszych wzorów.

— Mój pan życzy sobie nowy sygnet? — zapytał podobny do ptaka mężczyzna stojący za ladą, kłaniając się i zacierając ręce. Chudy jak tyczka, nie musiał się martwić, że ktoś ukradnie jego towary. Wtłoczony w jeden z kątów pomieszczenia, na niewysokim taborecie siedział jednooki mężczyzna, który mógłby naprawdę mieć kłopoty z wyprostowaniem się wewnątrz tego boksu; między mocarnymi kolanami ściskał długą maczugę nabitą gwoździami. — Mogę wyciąć każdy wzór, jaki mój pan widział gdziekolwiek w świecie, i oczywiście posiadam też pierścienie, które można przymierzać.

— Pokaż mi jeden taki. — Mat wskazał zupełnie przypadkowo ręką; potrzebował jakiegoś pretekstu, żeby zostać w sklepie, zanim będzie mógł pójść dalej. Zresztą, był najwyższy czas, żeby zastanowić się przez chwilę nad swoimi zamiarami.

— Znakomity przykład wydłużonego stylu, mój panie, obecnie bardzo modny. Złoto, ale mogę też zrobić go w srebrze. Cóż, wydaje mi się, że rozmiar jest odpowiedni. Czy mój pan zechciałby przymierzyć? Mój pan zechce może zwrócić uwagę na znakomite detale? Czy mój pan woli złoto czy srebro?

Z chrząknięciem, które, miał nadzieję, mogło zostać uznane za wystarczającą odpowiedź na dowolne z tego szeregu pytań, Mat wsunął zaproponowany pierścień na serdeczny palec lewej ręki i udawał, że ogląda ciemny owal rzeźbionego kamienia. Tak naprawdę dostrzegł tylko, że był długi na cały jego palec. Ze spuszczoną głową, kryjąc się najlepiej jak potrafił, kątem oka wciąż obserwował sylwetkę kobiety przez szczeliny tworzące się co raz w tłumie. Kobieta podnosiła do światła szeroki złoty naszyjnik.

W Ebou Dar były oddziały Gwardii Obywatelskiej, jednak nie należały do szczególnie skutecznych i rzadko się je spotykało na ulicach miasta. Gdyby ją zadenuncjował i gdyby mu nawet uwierzono, kilka monet mogło sprawić, że mimo ciążącego na niej zarzutu i tak odeszłaby wolna. Gwardia Obywatelska była tańsza od magistratu, jednak każdą z tych instytucji dawało się przekupić, jeśli jej poczynań nie nadzorował ktoś możniejszy, a i wówczas również, pod warunkiem, że oferta opiewała na odpowiednią ilość złota.

Tłum zawirował znienacka, po czym rozstąpił się, ukazując przedstawiciela Białych Płaszczy; stożkowy hełm i długa kolczuga lśniły połyskliwym srebrem, śnieżnobiały płaszcz z wyszytym na piersi promienistym, złotym słońcem falował, kiedy tak szedł przed siebie, pewny, że każdy ustąpi mu drogi. I tak też się działo; niewielu doprawdy miało odwagę stawać na drodze Synom Światłości. Ponadto, na każdą parę oczu, która umykała przed kamiennym obliczem żołnierza, kolejna z aprobatą spoglądała w jego kierunku. Kobieta o ostrych rysach nie tylko otwarcie na niego spojrzała, ale wręcz uśmiechnęła się. Zarzut wniesiony przeciwko niej mógł, ale nie musiał doprowadzić do uwięzienia, jednak zawsze mógł okazać się iskrą, która sprawi, że miasto zacznie huczeć od plotek na temat Sprzymierzeńców Ciemności, ukrywających się w Pałacu Tarasin. Białe Płaszcze potrafiły znakomicie podburzać motłoch, a dla nich wszystkie Aes Sedai były Sprzymierzeńcami Ciemności. Kiedy Syn Światłości mijał ją, z widocznym żalem położyła na ladzie naszyjnik i odwróciła się, chcąc odejść.

— Czy wzór odpowiada ci, mój panie?

Mat wzdrygnął się. Zapomniał na śmierć o kościstym człowieczku i jego pierścieniu.

— Nie, nie chcę... — Marszcząc brwi, ponownie szarpnął pierścień. Nie chciał zejść!

— Nie ma potrzeby szarpać, możesz uszkodzić kamień. — Teraz, kiedy nie był już potencjalnym kupcem, przestał być również “moim panem”. Parskając, człowiek nie spuszczał go z oka na wypadek, gdyby chciał ulotnić się z pierścieniem.

— Mam trochę maści. Deryl, gdzie jest słoiczek z maścią? — Strażnik zamrugał i podrapał się po głowie, jakby rozmyślając, gdzie też się podział słoiczek. Kapelusz z białym pióropuszem znajdował się już w połowie mostu.

— Wezmę go — warknął Mat. Nie było czasu na targi. Wyciągnął garść monet z kieszeni kaftana i cisnął je na ladę, w większości złoto i trochę srebra. — Wystarczy?

Złotnik wytrzeszczył oczy.

— Trochę za dużo. — Jego głos załamał się niepewnie. Wyciągnięte po monety dłonie zatrzymały się; potem dwoma palcami pchnął kilka srebrnych groszy w kierunku Mata. — Tak będzie dobrze?

— Daj je Derylowi — jęknął Mat, kiedy wreszcie przeklęty pierścień zsunął się z palca. Kościsty mężczyzna pośpiesznie zgarniał resztę monet. Za późno już, by próbować wycofać się z transakcji. Teraz zastanawiał się tylko, jak bardzo przepłacił. Wepchnął pierścień do kieszeni kaftana i pośpieszył za Sprzymierzeńcem Ciemności. Kapelusza nigdzie nie było widać.

Kraniec mostu ozdabiały bliźniacze posągi, postacie kobiet wyrzeźbione w jasnym marmurze, wysokie na ponad piędź, z obnażonymi piersiami i dłońmi wskazującymi jakiś punkt wysoko na niebie. W Ebou Dar obnażone piersi symbolizowały otwartość i szczerość. Nie zwracając większej uwagi na estetyczny wymiar posągów, Mat wspiął się szybko na jeden z cokołów i dla utrzymania równowagi objął posąg w kamiennej talii. Ulica biegła dalej wzdłuż kanału, ale z przodu krzyżowała się z dwoma innymi; wszędzie, jak okiem sięgnąć, mrowili się ludzie, pełno było lektyk, wozów i fur. Ktoś z ciżby krzyknął, że prawdziwe kobiety mają w sobie więcej ciepła, a kilku z tych, którzy przyglądali się wyczynom Mata, wybuchnęło śmiechem. Białe pióra mignęły za lakierowanym na błękitno powozem przy rozgałęzieniu w lewo.

Zeskoczył na dół, potem ruszył za nią przez ciżbę, ignorując przekleństwa tych, których po drodze potrącał. To był doprawdy dziwny pościg. W ludzkiej masie, podczas gdy fury i powozy wciąż tarasowały mu drogę, nie był w stanie mieć cały czas kapelusza na oku. Wspiął się na szerokie, marmurowe stopnie pałacu i kiedy pochwycił kolejny, przelotny widok śledzonej kobiety, szybko zbiegł na dół i ruszył za nią. Z balustrady wysokiej fontanny ujrzał ją znowu, potem miał następną okazję, kiedy stanął na odwróconej do góry dnem beczce opartej o ścianę, dalej wytężał wzrok ze skrzyni, którą ktoś właśnie wyładowywał z zaprzężonego w woły wozu. W pewnej chwili uczepił się burty, póki woźnica nie zagroził mu batem. Przez całe to wspinanie się i obserwowanie nie zmniejszył w znaczącym stopniu odległości dzielącej go od kobiety. A ponadto wciąż nie miał zielonego pojęcia, co zrobić, kiedy ją wreszcie dogoni. I kiedy wspiął się na wąski gzyms na frontonie jednego z wielkich domów stojących przy tej ulicy, jej nigdzie już nie było.

Wodził rozbieganym wzrokiem po ulicy. Białe pióra nie płynęły już majestatycznie, kołysząc się w powietrzu ponad tłumem. W najbliższej odległości zobaczył co najmniej pół tuzina domów niemalże identycznych jak ten, do którego ściany przywierał, kilka pałaców rozmaitych rozmiarów, dwie gospody, trzy tawerny, warsztat wytwórcy noży z nożem i parą nożyczek w godle, sklep rybny z wymalowanymi na tablicy przynajmniej pięćdziesięcioma gatunkami ryb, dwa warsztaty tkackie wystawiające na stołach pod rozłożonymi markizami swe wyroby, warsztat krawiecki oraz co najmniej cztery sklepy z gotowymi ubraniami, dwa oferujące lakę, złotnika, stajnię z końmi do wynajęcia... Zbyt wiele pozycji liczyła ta lista. Ona mogła wejść dosłownie wszędzie. Albo nigdzie. Może skręciła, a on tego nie zauważył.

Zeskoczył na ziemię, nałożył kapelusz na głowę, wymruczał pod nosem przekleństwo... i wtedy ją zobaczył, niemalże na samym szczycie szerokich schodów wiodących do pałacu, niemal dokładnie po przeciwnej stronie ulicy względem miejsca, gdzie się znajdował; na poły skryła się już za wysokimi, smukłymi kolumnami zdobiącymi fronton. Pałac nie był szczególnie pokaźny, miał tylko dwie wąskie iglice oraz pojedynczą kopułę w kształcie gruszki, opasaną czerwoną wstęgą, ale pałace w Ebou Dar zawsze na parterze miały pomieszczenia dla służby, kuchnie i pomieszczenia gospodarcze. Lepsze pokoje położone były wyżej, aby docierało do nich tchnienie wiatru. Odźwierni odziani w czarno-żółtą liberię skłonili się nisko, a potem otworzyli rzeźbione drzwi na długo przedtem, zanim w nie weszła. Wewnątrz oczekiwał już na nią służący, który również zgiął się w ukłonie, najwyraźniej powiedział coś i natychmiast odwrócił się, aby wprowadzić ją do wnętrza. Znano ją tutaj. Gotów byłby założyć się o wszystko, co posiadał.

Kiedy drzwi już się zamknęły, postał jeszcze przez chwilę w miejscu, obserwując pałac. Zdecydowanie trudno byłoby go nazwać najbogatszym w mieście, jednak tylko szlachcic poważyłby się taki wybudować.

— Ale któż, na Szczelinę Zagłady, tu mieszka? — wymruczał na koniec, zdejmując kapelusz, żeby się powachlować. Nie ona, nie musiałaby wówczas chodzić pieszo. Kilka rozmów w pobliskich tawernach z pewnością dostarczy mu odpowiedzi. A wieści o jego dociekaniach z pewnością przenikną do pałacu.

Nagle usłyszał czyjś głos.

— Carridin. — To był jakiś kościsty, siwowłosy mężczyzna,. stojący w nonszalanckiej pozie w pobliskim cieniu. Mat spojrzał na niego pytająco, a tamten uśmiechnął się, odsłaniając szczerby w zębach. Obwisłe ramiona i smutna, pomarszczona twarz nie pasowały do znakomitego, szarego kaftana. Pomimo skrawka koronki, wystającego spod kołnierza, mógł stanowić wizytówkę ciężkich czasów. — Pytałeś, kto tutaj mieszka. Pałac Chelsaine został oddany Jaichimowi Carridinowi.

Kapelusz znieruchomiał w dłoni Mata.

— Masz na myśli ambasadora Białych Płaszczy?

— I równocześnie Inkwizytora Ręki Światłości. — Starzec potarł palcem grzbiet nosa. Zarówno palec, jak i nos wyglądały tak, jakby je wielokrotnie złamano. — Nie jest to człowiek, którego można niepokoić bez naglącej potrzeby, a i wówczas wpierw trzy razy bym się zastanowił.

Mat zupełnie bezwiednie zaczął pogwizdywać Burzę od gór. Rzeczywiście nie był to ktoś, kogo można bezkarnie niepokoić. Śledczy byli najbardziej paskudni ze wszystkich Białych Płaszczy. Inkwizytor Białych Płaszczy, do którego na wezwanie przychodzili Sprzymierzeńcy Ciemności.

— Dziękuję ci... — Mat wzdrygnął się. Mężczyzna zniknął, ginąc w tłumie. Dziwne, ale w jakiś sposób wydał mu się znajomy. Być może twarz któregoś z dawno zmarłych towarzyszy wychynęła z tych starych wspomnień. A może... To uderzyło go z mocą fajerwerku Iluminatora rozbłyskującego w głowie. Siwowłosy mężczyzna z jastrzębim nosem. Ten starzec był również na Srebrnym Torze, stał blisko kobiety, która właśnie przed chwilą zniknęła we wnętrzu wynajętego pałacu Carridina. Obracając kapelusz w dłoniach i marszcząc brwi, niespokojnie popatrywał w stronę pałacu. Na Bagnach nawet nie było takiego trzęsawiska. Widział niemalże kości toczące się w jego głowie, a to zawsze stanowiło zły znak.

Загрузка...