Na szerokim szczycie niskiego wzgórza, w odległości kilku mil na północny wschód od Cairhien, z dala od wszelkich dróg i ludzkich osiedli, pojawiła się cienka pionowa kreska z czystego światła, wyższa od człowieka na koniu. Grunt opadał we wszystkich kierunkach, lekko falując; oprócz pojedynczych krzewów nic nie zasłaniało pola widzenia na przestrzeni co najmniej mili, aż do okolicznych lasów. Świetlna kreska wykonała obrót, rozpłaszczając zbrązowiałą trawę i rozszerzając się, dzięki czemu w powietrzu powstało kwadratowe otwarcie. Niejedna wśród martwych łodyg została rozpłatana wzdłuż, równiej niż gdyby przecięła ją brzytwa. Rozpłatana przez otwór w powietrzu.
W tym samym momencie, w którym brama otworzyła się do końca, zaczęły się z niej wysypywać szeregi Aielów z osłoniętymi twarzami, mężczyzn i Panien, którzy natychmiast rozbiegali się we wszystkich kierunkach, żeby otoczyć wzgórze. Czterej Asha’mani o ostrych spojrzeniach, niemal niewidoczni w tym ludzkim potoku, zajęli pozycje wokół samej bramy, bacznie się przyglądając otaczającym ich lasom. Nic się nie poruszało oprócz wiatru, pyłu, wysokiej trawy i gałęzi drzew w oddali, a jednak Asha’mani lustrowali okolicę z zawziętością wygłodniałego jastrzębia, który wypatruje królika. Królik wypatrujący jastrzębia mógł być równie czujny, ale nigdy nie roztaczałby atmosfery takiej groźby.
Ludzki potok ani na moment nie ustał. W jednej chwili z bramy wylewali się Aielowie, w następnej wypadli z niej galopem Cairhienianie na koniach pod purpurowym Sztandarem Smoka. Dobraine, który nawet się nie zatrzymał, poprowadził swych ludzi na bok, po czym zaczął ich ustawiać nieco niżej na zboczu, w równych szeregach, w ich hełmach i rękawicach, z lancami uniesionymi pod jednym kątem. Zaprawieni w bojach byli gotowi natychmiast ruszyć do szarży w dowolnym kierunku, na każdy jego gest.
Perrin, podążający tuż za ostatnim Cairhienianinem, dosiadał Steppera, który jednym krokiem pokonał cały dystans od wzgórza pod Studniami Dumai aż do wzgórza w Cairhien; w trakcie przekraczania bramy mimo woli pochylił głowę. Do jej górnego skraju jego głowie brakowało wprawdzie sporo, ale on widział zniszczenia, jakich potrafiła dokonać brama i nie miał ochoty sprawdzać, czy znieruchomiała jest mniej groźna. Loial i Aram znajdowali się tuż za nim — ogir szedł pieszo ze swym toporem o długim drzewcu wspartym na ramieniu — za nimi zaś podążali ludzie z Dwu Rzek, którzy już w sporej odległości do bramy zaczynali kulić się w siodłach. Rad al’Dai niósł sztandar z Czerwonym Wilczym Łbem, czyli godło Perrina zdaniem wszystkich, a Tell Lewin sztandar z Czerwonym Orłem.
Perrin usiłował nie patrzeć, zwłaszcza na tego Czerwonego Orła. Ludzie z Dwu Rzek chcieli za wielu rzeczy naraz. Był lordem, więc musiał mieć dwa sztandary. Był lordem, ale kiedy im mówił, że mają pochować te przeklęte sztandary, nigdy nie zdarzyło im się zniknąć na długo. Przez ten Czerwony Wilczy Łeb stawał się kimś, kim nie był i nie chciał być, a Czerwony Orzeł... Ponad dwa tysiące lat po tym, jak Manetheren umarło w Wojnach z Trollokami, blisko tysiąc lat po tym, jak Andor wchłonął część terytorium, które kiedyś należało do Manetheren, ten sztandar mógłby nadal znakomicie posłużyć w rebelii przeciwko Andoranom. W umysłach niektórych ludzi nadal roiły się legendy. Rzecz jasna minęło kilka pokoleń, odkąd ludzie z Dwu Rzek zatracili, do pewnego stopnia przynajmniej, poczucie bycia Andoranami, ale Królowe nie zmieniały zdania tak łatwo.
Poznał nową Królową Andoru w Kamieniu Łzy, w zamierzchłej przeszłości, jak mu się teraz zdawało. Wtedy zresztą tytuł królowej jej nie przysługiwał — i nie miał przysługiwać, dopóki nie zostanie koronowana w Caemlyn — niemniej jednak Elayne okazała się miłą, młodą i na dodatek ładną kobietą, aczkolwiek on nie specjalnie gustował w jasnowłosych kobietach. I trochę zanadto zapatrzoną w siebie, co nawet nie dziwiło w przypadku Dziedziczki Tronu. I także zapatrzoną w Randa, o ile migdalenie się po kątach cokolwiek oznaczało. Rand zamierzał dać jej nie tylko Tron Lwa, czyli tron Andoru, ale także Tron Słońca Cairhien. Z pewnością będzie dostatecznie wdzięczna, by się zgodzić na to wymachiwanie sztandarami, skoro one tak naprawdę nic nie znaczyły. Perrin potrząsnął głową, obserwując, jak ludzie z Dwu Rzek rozwijają szereg za Wilczym Łbem i Czerwonym Orłem. To strapienie należało odłożyć na jakiś inny dzień.
Mężczyźni z Dwu Rzek, w większości młodzi chłopcy tacy jak Tod, synowie farmerów i pasterze, nie byli tak precyzyjni jak prawdziwi żołnierze, ale wiedzieli dobrze, co mają robić. Co piąty ujął wodze czterech koni, podczas gdy pozostali jeźdźcy pospiesznie pozsiadali z koni; cięciwy długich łuków już mieli naciągnięte. Ci na ziemi rozstawili się w nierówne szeregi, rozglądając się wokół z zainteresowaniem, ale sprawdzali kołczany doświadczonymi ruchami i obchodzili się wprawnie z łukami, tymi wielkimi łukami z Dwu Rzek, których długość dorównywała ich wzrostowi. Nikt spoza Dwu Rzek nie uwierzyłby, jak daleko potrafili z nich strzelać. Oraz że trafiali w cel, do którego mierzyli.
Perrin miał nadzieję, że tego dnia okażą się niepotrzebne. Czasami marzył o świecie, gdzie łuki nigdy nie są potrzebne. A Rand...
— Sądzicie, że moi wrogowie spali, kiedy ja... kiedy mnie nie było? — spytał ni stąd, ni zowąd Rand, kiedy czekali, aż Dashiva otworzy bramę. Miał na sobie kaftan wyszperany na którymś z wozów — dobrze skrojony, z zielonej wełny, ale raczej nie dostawał do tych, które zwykł nosić ostatnio. Był to jedyny przyodziewek w obozie, który na niego pasował, nie licząc kaftanów na grzbietach Strażników czy cadin’sor Aielów. Po prawdzie to człowiek mógłby pomyśleć, że uparł się na jedwab i misterne hafty, tak kazał przetrząsać wozy, i wczoraj, i tego ranka.
Wozy rozciągnęły się w szereg, konie zostały zaprzężone, zdjęto płócienne plandeki i żelazne obręcze. Kirunę i pozostałe siostry usadzono na wozie jadącym na czele, czym bynajmniej nie były uszczęśliwione. Przestały protestować, kiedy zorientowały się, że to daremne, ale Perrin nadal słyszał zimne, gniewne pomrukiwania. Oni przynajmniej mieli jechać konno. Ich Strażnicy otoczyli wóz, milczący, podobni do kamieni, natomiast Aes Sedai wzięte do niewoli stały, tworząc zesztywniałą, ponurą gromadkę, otoczoną przez pierścień tych Mądrych, które nie towarzyszyły Randowi, czyli wszystkimi oprócz Sorilei i Amys. Strażnicy więźniarek, zbici w oddzielną grupę w odległości stu kroków, piorunowali wszystkich wzrokiem, podobni do zaczajonej, zimnej śmierci, mimo odniesionych obrażeń i pilnujących ich siswai’aman. Oprócz wielkiego, czarnego wierzchowca Kiruny, którego wodze trzymał Rand, oraz klaczy mysiej barwy o szczupłych pęcinach, której dosiadała Min, wszystkie te konie Aes Sedai i Strażników, których nie oddano Asha’manom — względnie te, które zaprzęgnięto do wozów, co spowodowało większe zamieszanie niż przymuszenie ich właścicieli do marszu’ — zostały powiązane w długie szeregi uwiązane do tyłów wozów.
— Tak sądzisz, Flinn? Grady?
Asha’man, który miał przejść przez bramę pierwszy, zwalisty mężczyzna o twarzy farmera, popatrzył niepewnie na Randa, a potem na kulejącego starca o skórzastej twarzy. Obaj mieli przypiętą do kołnierza szpilkę w kształcie srebrnego miecza, ale nie smoka.
— Tylko głupiec myśli, że jego wrogowie stoją spokojnie, kiedy on nie patrzy, Lordzie Smoku — odparł starszy z mężczyzn gburowatym głosem. Ton jego głosu wskazywał, że to były żołnierz.
— A co ty na to, Dashiva?
Dashiva wzdrygnął się, zdziwiony, że do niego mówią.
— Ja... wychowałem się na farmie. — Poprawił swój pas od miecza, czego wcale nie musiał robić. Wszyscy Asha’mani ewidentnie przeszli szkolenie nie tylko w zakresie stosowania Mocy, ale również władania mieczem, a mimo to Dashiva zdawał się nie odróżniać jednego jego końca od drugiego. — Nie bardzo wiem, co to znaczy mieć wrogów. — Oprócz niezdarności, miał w sobie też nieco buty. Ale z kolei całe to towarzystwo nawykło do arogancji.
— Jeżeli będziesz się trzymał blisko mnie — powiedział łagodnie Rand — dowiesz się, na czym to polega. — Perrin aż zadrżał na widok jego uśmiechu. Uśmiechał się, kiedy wydawał rozkaz przejścia przez bramę, jakby po drugiej stronie mieli zostać zaatakowani. Wrogowie są wszędzie, tak im powiedział. Trzeba zawsze o tym pamiętać. Wrogowie są wszędzie i człowiek nigdy nie wie, kim oni są.
Exodus ciągnął się bez przeszkód. Wozy przetoczyły się od Studni Dumai do Cairhien; jadące na przedzie siostry przypominały kolebiące się posągi wykute z lodu. Ich Strażnicy biegli obok truchtem, ściskając rękojeści mieczy i rozglądając się bacznie; najwyraźniej uważali, że ich Aes Sedai potrzebują ochrony zarówno przed tymi, którzy już czekali na wzgórzu, jak i tymi, którzy dopiero mieli wyłonić się z bramy. Mądre przemaszerowały przez nią, poganiając swe podopieczne; wiele używało przy tym kijów, mimo iż siostry po mistrzowsku udawały, że nie zauważają ani Mądrych, ani popędzania. Gai’shain dreptali w poczwórnej kolumnie, pilnowani przez jedną Pannę; ta wskazała im miejsce z dala od drogi, zanim pomknęła przyłączyć się do innych Far Dareis Mai i gai’shain uklękli tam w szeregach, nadzy jak nieopierzone sójki i dumni jak orły. Dalej szli pozostali Strażnicy, pod okiem własnych dozorców, roztaczając wokół siebie atmosferę stężałej furii, którą Perrin wyczuwał ponad wszystkim innym, dalej Rhuarc z resztą siswai’aman i Pannami, oraz czterej inni Asha’mani, z których każdy prowadził drugiego konia dla któregoś z pierwszych czterech. Całą procesję zamykali Nurelle i jego Skrzydlata Gwardia z lancami ozdobionymi czerwonymi wstęgami.
Mayenianie aż puchli z dumy, że stanowią tylną straż; zaśmiewali się i przechwalali na użytek Cairhienian, co zrobią, jeśli powrócą Shaido, mimo iż tak naprawdę nie oni jechali na samym końcu. Na samym końcu jechał Rand na wałachu Kiruny oraz Min na swojej klaczy. Sorilea i Amys kroczyły obok, z jednej strony czarnego konia, z drugiej zaś towarzyszyły mu Nandera i pół tuzina Panien, a tuż za nimi Dashiva prowadził siwka o spokojnym wyglądzie. Brama zamigotała i zniknęła, a Dashiva mrugnął i z bladym uśmiechem wbił wzrok w to miejsce, po czym wdrapał się niezdarnie na siodło klaczy. Zdawał się mówić sam do siebie, ale to prawdopodobnie dlatego, że miecz mu się zaplątał między nogami, przez co omal nie upadł. Na pewno jeszcze nie oszalał.
Na wzgórzu stała armia, gotowa do ataku, który jakoś nie następował. Niewielka armia, tylko kilka tysięcy, ale w czasach, zanim Aielowie przeprowadzili swoje rzesze przez Mur Smoka, wydawałaby się całkiem spora. Rand prowadził powoli swojego konia w stronę Perrina i przyglądał się uważnie okolicy. Dwie Mądre podążały tuż za nim, rozmawiając cicho i obserwując go, Nandera i Panny szły ich śladem, śledząc uważnie wszystko inne. Gdyby Rand był wilkiem, Perrin powiedziałby, że łapie wiatr. Przełożył Berło Smoka przez wysoki łęk siodła, kikut włóczni długości dwóch stóp, udekorowany zielono-białym chwastem i pokryty rzeźbieniami w kształcie smoków; jakiś czas przedtem zważył go lekko w dłoni, jakby chciał sobie przypomnieć o jego istnieniu.
Rand ściągnął wodze i przyjrzał się Perrinowi z równym napięciem jak okolicy.
— Ufam ci — powiedział po chwili, kiwając głową. Min poruszyła się w siodle, a wtedy dodał: — I oczywiście tobie też, Min. I także tobie, Loial. — Ogir drgnął niespokojnie, oglądając się z wahaniem na Perrina. Rand ogarnął wzrokiem zbocze, Aielów, Asha’manów i wszystkich pozostałych. — Jest tak niewielu ludzi, którym mogę ufać — wyszeptał zmęczonym głosem. W wydzielanym przez niego zapachu mieszało się tyle różnych woni, że starczyłoby tego dla dwóch: gniew i strach, determinacja i rozpacz. A wszystko to podszyte zmęczeniem.
“Tylko nie oszalej — miał ochotę powiedzieć mu Perrin. — Trzymaj się”. Ale poczucie winy paraliżowało mu język. Chciał to powiedzieć, bo Rand był Smokiem Odrodzonym, a nie przyjacielem z dzieciństwa. Pragnął, by jego przyjaciel pozostał przy zdrowych zmysłach; Smok Odrodzony musiał zachować zdrowe zmysły.
— Lordzie Smoku! — zawołał nagle jeden z Asha’manów. Z wyglądu niemal mały chłopiec, miał wielkie, ciemne oczy jak dziewczyna, a przy kołnierzu brakowało i miecza, i Smoka, ale nosił się dumnie. Narishma, Perrin słyszał, jak zwracano się do niego takim imieniem. — Na południowym zachodzie!
Spomiędzy drzew rosnących w odległości jakiejś mili wyłoniła się kobieta w spódnicach podkasanych aż do ud. Perrin widział, że to kobieta Aielów. Mądra, pomyślał, aczkolwiek tak do końca nie umiał tego stwierdzić. Był po prostu pewien. Na jej widok poczuł znowu to samo rozdrażnienie. Jej obecność w tym miejscu, kiedy akurat opuścili bramę, nie mogła oznaczać niczego dobrego. W czasie gdy on wyruszył na odsiecz Randowi, Shaido znowu zaczęli nękać Cairhien, ale dla Aielów Mądra była Mądrą, niezależnie od tego, do jakiego klanu należała. Spotykały się niczym sąsiadki przy herbatce, podczas gdy członkowie ich klanów mordowali się wzajem. Dwaj Aielowie, którzy właśnie usiłowali się zabić, schodzili na bok, żeby przepuścić Mądrą. Może poprzedniego dnia to się zmieniło, a może wcale nie. Westchnął, nagle znużony tym wszystkim. Jej pojawienie się nie mogło w żadnym wypadku obiecywać niczego dobrego.
Niemal wszyscy na wzgórzu zdawali się odczuwać to samo. Tłum zafalował, uniosły się włócznie, strzały nasadzono na cięciwy. Cairhienianie i Mayenianie poprawili się w siodłach, a Aram z oczyma błyszczącymi wyczekiwaniem dobył miecza. Loial pochylił swój długi topór i z żalem przejechał palcem po jego ostrzu. Głowica miała taki sam kształt jak ogromny topór do rąbania drewna, ale była pokryta wyrzeźbionymi liśćmi, zakrętasami i inkrustowana złotem. Inkrustacje zatarły się nieco ostatniego razu, kiedy Loial używał topora. Użyje go znowu, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale z taką samą niechęcią, z jaką Perrin używał swojego, niechęcią powodowaną zasadniczo tym samym.
Rand tylko zatrzymał swego konia i patrzył w stronę kobiety z beznamiętną twarzą. Min podeszła bliżej i pogładziła go po ramieniu niczym ktoś, kto chce uspokoić wielkiego psa, zanim ten się wścieknie.
Mądre również nie zdradzały oznak niepokoju, ale nie czekały bezczynnie. Sorilea dała znak ręką i kilkanaście kobiet pilnujących Aes Sedai przyłączyło się do niej oraz Amys, w sporej odległości od Randa i nawet poza zasięgiem słuchu Perrina. Niewiele z nich miało siwe włosy i tylko Sorilea pomarszczoną twarz, ale z kolei wśród tych Mądrych rzadko która była siwa. Zazwyczaj mało który Aiel dożywał takiego wieku, aby zdążyć osiwieć. Te kobiety jednakże miały pozycję czy też wpływy, o których zresztą decydowały Mądre. Perrin widywał już przedtem, jak Sorilea i Amys naradzały się z nimi, aczkolwiek “naradzać się” nie było tu chyba właściwym słowem. Tym razem przemawiała Sorilea, wspierana niekiedy jakimś słowem przez Amys, pozostałe zaś tylko słuchały. Edarra zaczęła nawet z jakiegoś powodu protestować, ale Sorilea uciszyła ją, najwyraźniej na moment nie tracąc kontenansu, po czym wskazała dwie z ich grupy, Sotarin i Cosain. Te natychmiast podkasały spódnice i błyskając łydkami, pospieszyły w stronę zbliżającej się ku nim kobiety.
Perrin poklepał Steppera po karku. Nie będzie więcej zabijania. Na razie.
Trzy Mądre spotkały się w odległości niemalże połowy mili za wzgórzem i tam też zatrzymały. Rozmawiały, tylko przez chwilę, a potem wszystkie ruszyły biegiem w stronę Sorilei. Nowo przybyła, młoda kobieta, obdarzona długim nosem i burzą niewiarygodnie rudych włosów, zaczęła pospiesznie coś mówić. Twarz Sorilei stawała się z każdym słowem coraz bardziej kamienna. Rudowłosa kobieta skończyła wreszcie — czy to raczej Sorilea przerwała jej kilkoma słowami — i całe towarzystwo odwróciło się w stronę Randa. Żadna jednak nie wykonała ani kroku naprzód. Czekały, z rękoma splecionymi w pasie i szalami udrapowanymi na ramionach, równie nieodgadnione jak Aes Sedai.
- Car’a’carn — mruknął chłodno Rand, ledwie słyszalnie. Przerzuciwszy nogę, zsunął się z siodła, po czym pomógł Min stanąć na ziemi.
Perrin też zsiadł z konia i poprowadził Steppera za nimi, w stronę Mądrych. Loial wlókł się obok niego, Aram natomiast jechał ich śladem, nie zsiadając, dopóki Perrin nie nakazał mu tego gestem. Aielowie nie jeździli konno, w każdym razie do momentu, dopóki to nie było absolutnie konieczne, i uważali, że rozmawianie z nimi z wysokości końskiego grzbietu jest nietaktem. Przyłączył się do nich Rhuarc, a także Gaul, na twarzy którego z niewiadomego powodu malował się ponury grymas. Nie trzeba dodawać, że Nandera, Sulin i Panny też przyszły.
Rudowłosa zaczęła mówić, gdy tylko Rand podszedł bliżej.
— Bair i Megana wystawiają każdej nocy warty, na wypadek gdybyś wrócił do miasta zabójców drzew, Car’a’carnie, ale po prawdzie, nikomu nie przyszło do głowy, że...
— Feraighin — upomniała ją Sorilea tak ostro, że mogła głosem upuścić krwi. Rudowłosa zacisnęła usta tak gwałtownie, że zaszczękały jej zęby; wbiła spojrzenie swych jasnoniebieskich oczu w Randa, unikając wściekłego wzroku Sorilei.
Na koniec Sorilea odetchnęła i zwróciła się do Randa:
— W namiotach pojawił się kłopot — oświadczyła beznamiętnym głosem. — Wśród zabójców drzew krążą pogłoski, jakobyś udał się do Białej Wieży z Aes Sedai. Rzekomo zrobiłeś to po to, by zgiąć kolana przed Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Nikt, kto znał prawdę, nie odważył się mówić, bo skutki byłyby jeszcze gorsze.
— Jakie w takim razie są skutki? — spytał cicho Rand. Cały pachniał napięciem, a Min zaczęła go znowu gładzić po ramieniu.
— Wielu uważa, żeś porzucił Aielów — odpowiedziała mu równie cicho Amys. — Powróciła apatia. Każdego dnia tysiąc albo i więcej porzuca włócznie i znika, niezdolnych zmierzyć się z naszą przyszłością albo przeszłością. Niektórzy być może przechodzą na stronę Shaido. — Na chwilę jej głos zabarwił się obrzydzeniem. — Są też tacy, którzy szepczą, że prawdziwy Car’a’carn nie przeszedłby na stronę Aes Sedai. Indirian twierdzi, że to niemożliwe, byś ty udał się do Tar Valon z własnej woli. Jest gotów poprowadzić Codarra na północ, do Tar Valon, i zatańczyć włócznie z wszystkimi Aes Sedai, jakie tam znajdzie. Albo z każdym mieszkańcem mokradeł; powiada, że na pewno padłeś ofiarą zdrady. Timolan dla odmiany przebąkuje, że jeśli te wszystkie opowieści okażą się prawdziwe, w takim razie nas zdradziłeś i on poprowadzi Miagoma z powrotem do Ziemi Trzech Sfer. Po tym, jak już zobaczy twojego trupa. Mandelain i Janwin wstrzymują się z wyrażaniem swoich sądów, ale słuchają jednako Indiriana i Timolana. — Rhuarc skrzywił się, wciągając powietrze przez zęby; coś takiego w przypadku Aiela równało się wydzieraniu sobie włosów w rozpaczy.
— To nie są dobre wieści — zaprotestował Perrin — ale ty tak je przekazujesz, jakby to był wyrok śmierci. Plotki ucichną, kiedy Rand się pokaże.
Rand przeczesał włosy palcami.
— Gdyby tak było, to Sorilea nie miałaby takiej miny, jakby połknęła jaszczurkę. — Skoro już o tym mowa, Nandera i Sulin wyglądały tak, jakby jaszczurki w ich przełykach jeszcze żyły. — Czego mi jeszcze nie powiedziałaś, Sorilea?
Kobieta o skórzastej twarzy obdarzyła go skąpym, acz aprobującym uśmiechem.
— Potrafisz dostrzec więcej niż to, co się mówi. To dobrze. — Nadal jednak przemawiała obojętnym głosem. — Wracasz w towarzystwie Aes Sedai. Dla niektórych będzie to oznaczało, że naprawdę się ugiąłeś. Czego byś nie powiedział albo nie zrobił, będą przekonani, że nosisz uździenicę Aes Sedai. I nabiorą tego przekonania prędzej, niż stanie się powszechnie wiadome, że byłeś więźniem. Tajemnice znajdują szczeliny, przez które nie prześlizgnęłaby się pchła, a tajemnica znana tak wielu ludziom ma skrzydła.
Perrin spojrzał na Dobraine i Nurelle, obserwujących swoich żołnierzy, i niepewnie przełknął ślinę. Ilu wśród tych, którzy szli za Randem, robiło to dlatego, że ciążyły na nich rzesze podążających za nim Aielów? Nie wszyscy, z pewnością, ale na każdego człowieka, który dokonał takiego wyboru, bo Rand był Smokiem Odrodzonym, przypadało pięciu albo nawet dziesięciu takich, którzy stawili się, bo Światłość przyświecała najjaśniej najsilniejszym. Jeżeli jednak Aielowie odłączą się albo odetną...
Nie chciał nawet myśleć o takiej ewentualności. W trakcie obrony Dwu Rzek wykorzystał swe umiejętności do granic, a może nawet je przekroczył. Ta’veren czy nie, nie miał złudzeń, że jest jednym z tych ludzi, którzy ostatecznie trafiają do opowieści bardów; to było pisane Randowi. Kres jego możliwości wyznaczały problemy na miarę wioski. A mimo to nie potrafił sobie pomóc. Wrzało mu w głowie. Co robić, gdy dojdzie do najgorszego? W myślach przewijały mu się listy: kto pozostanie lojalny, a kto będzie próbował się wymknąć. Pierwsza lista była dostatecznie krótka, a druga dostatecznie długa, by mu zaschło w gardle. Zbyt wielu nadal coś knuło dla korzyści własnych, jakby w życiu nie słyszeli o Proroctwach Smoka albo Ostatniej Bitwie. Podejrzewał, że niektórzy nadal by tak postępowali w dniu, w którym zacznie się Tarmon Gai’don. A już najgorsze z tego wszystkiego było to, że większość wcale nie okaże się Sprzymierzeńcami Ciemności, tylko ludźmi dbającymi przede wszystkim o własne interesy. Loialowi obwisły uszy; on też to dostrzegał.
Sorilea jeszcze nie skończyła rozmawiać z Randem, a już przeniosła wzrok w inną stronę; jej złowrogie spojrzenie mogłoby wywiercać dziury w żelazie.
— Powiedziano wam, że macie pozostać na wozie. — Bera i Kiruna zatrzymały się gwałtownie, a Alanna omalże na nie nie wpadła. — Powiedziano wam, że nie wolno dotykać Jedynej Mocy bez pozwolenia, a tymczasem wy słuchałyście tego, co się tu mówiło. Przekonacie się w takim razie, że kiedy coś mówię, mówię to poważnie.
Mimo złowróżbnego spojrzenia Sorilei, wszystkie trzy trwały na swoim miejscu; od Bery i Kiruny tchnęło lodowatą godnością, od Alanny przekorą. Ogromne uszy Loiala załopotały najpierw w ich stronę, a potem w stronę Mądrych; jeżeli przedtem były oklapłe, to w tym momencie całkiem zwiędły, a nadto długie brwi opadły mu na policzki. Perrin, który niespokojnie analizował swoje listy, zastanowił się odruchowo, do czego Aes Sedai są gotowe się posunąć. Użyły Mocy, żeby podsłuchiwać! Jeszcze się przekonają, że reakcja Mądrych może okazać się gorsza od wybuchu Sorilei. A także reakcja Randa.
Nie tym razem, jednakże. Rand zdawał się nie zwracać na nie uwagi. Patrzył na Sorileę, jakby jej nie widział. Albo wsłuchiwał się w coś, czego nie słyszał nikt inny.
— Co z mieszkańcami mokradeł? — spytał na koniec. — Colavaere została koronowana, nieprawdaż? — Tak naprawdę to wcale nie było pytanie.
Sorilea przytaknęła, postukując kciukiem o rękojeść noża schowanego za pasem, ale ani na moment nie spuściła z oczu Aes Sedai. Aielów mało obchodziło, kto wśród mieszkańców mokradeł został wybrany na króla albo królową, zwłaszcza gdy chodziło o zabójców drzew rodem z Cairhien.
Perrin miał wrażenie, że w jego pierś wbił się lodowaty sopel. Fakt, że Colavaere z Domu Saighan pragnęła zdobyć Tron Słońca, nie stanowił żadnej tajemnicy; dążyła do tego od dnia, w którym Galldrian Riatin zginął skrytobójczą śmiercią, zanim Rand w ogóle ogłosił się Smokiem Odrodzonym, i potem nadal spiskowała, kiedy stało się powszechnie wiadome, że Rand chce, by na tym tronie zasiadła Elayne. Mało kto jednak wiedział, że ta kobieta potrafi zabijać z zimną krwią. I w tym mieście była Faile. Na szczęście nie sama. Bain i Chiad są blisko niej. Były nie tylko Pannami, ale przyjaźniły się z nią, może nawet tak, jak przyjaźnią się te tak zwane prawie-siostry Aielów; nie dopuszczą, by coś jej się stało. Niemniej jednak sopel nie chciał stopnieć. Colavaere nienawidziła Randa i, konsekwentnie, wszystkich osób bliskich Randowi. Na przykład żony człowieka, który jest przyjacielem Randa. Nie. Bain i Chiad zapewnią jej bezpieczeństwo.
— To trudna sytuacja. — Kiruna przysunęła się znacząco blisko do Randa, ignorując Sorileę. Oczy Mądrej, kobiety, jakby nie było, drobnej, w tym momencie stały się podobne do dwóch młotów. — Wszystko, co zrobisz, może wywołać poważne reperkusje. Ja...
— Co Colavaere mówiła na mój temat? — spytał Rand Sorileę tonem jakby nieco zbyt zdawkowym. — Czy ona przypadkiem nie zrobiła czegoś Berelain?-Berelain, pierwsza z Mayene, była osobą, której Rand powierzył władzę w Cairhien. Dlaczego nie spytał o Faile?
— Berelain sur Paendrag miewa się dobrze — mruknęła Sorilea, nie przestając przyglądać się badawczo Aes Sedai. Kiruna z pozoru była nadal spokojna, mimo iż przerwano jej i zignorowano ją, ale ten wzrok, który utkwiła w Randzie, mógł zamrozić ogień w kuźni. Sorilea dała znak Feraighin.
Rudowłosa kobieta wzdrygnęła się i chrząknęła; najwyraźniej się nie spodziewała, że pozwolą jej powiedzieć bodaj słowo. Odrzuciła godność niczym pospiesznie wdziane ubranie.
— Colavaere Saighan powiada, że udałeś się do Caemlyn, Car’a’carnie, a może do Łzy, ale niezależnie od tego, dokąd się udałeś, wszyscy muszą pamiętać, że to ty jesteś Smokiem Odrodzonym i że to tobie należy okazywać posłuszeństwo. — Feraighin pociągnęła nosem; w proroctwach Aielów nie było mowy o Smoku Odrodzonym, tylko o Car’a’carnie. — Ona twierdzi, że wrócisz i zatwierdzisz jej koronację. Często rozmawia z wodzami, zachęcając ich, by kazali włóczniom ruszyć na południe. By tym samym okazali tobie posłuszeństwo, powiada. Mądrych nie dostrzega wcale i słyszy jedynie wiatr, kiedy my mówimy. — Tym razem pociągnęła nosem bardzo podobnie jak Sorilea. Nikt nie mówił wodzom klanów, co mają robić, ale prowokowanie Mądrych było złą metodą na przekonywanie wodzów do czegokolwiek.
Perrin widział w tym jakiś sens, przynajmniej na tyle, na ile potrafił myśleć o czymkolwiek z wyjątkiem Faile. Colavaere prawdopodobnie nie zastanowiła się dostatecznie nad “barbarzyńcami”, by do niej dotarło, że Mądre robią coś więcej oprócz zadawania ziół, ale pragnęła, by wszyscy Aielowie, co do jednego, opuścili Cairhien. W tych okolicznościach pytanie brzmiało: czy któryś z wodzów jej słuchał? A jednak Rand wcale nie zapytał o to, co oczywiste.
— Co jeszcze zdarzyło się w mieście? Wszystko, co ci wpadło do ucha, Feraighin. Może coś, co mogłoby się okazać ważne dla mieszkańca mokradeł.
Z pogardą potrząsnęła swą rudą grzywką.
— Mieszkańcy mokradeł przypominają piaskowe pchły, Car’a’carnie. Kto wie, co oni uznają za ważne? W mieście niekiedy dzieją się dziwne rzeczy, tak słyszałam, podobnie jak między namiotami. Ludzie widują rzeczy, które nie istnieją; one się pojawiają i znikają. A wtedy umierają mężczyźni, kobiety i dzieci. — Perrin poczuł gęsią skórkę; wiedział, że Feraighin mówi o tym, co Rand nazywał “bańkami zła”; unosiły się od więzienia Czarnego niczym piana na powierzchni cuchnącego bagna, a potem dryfowały po Wzorze tak długo, aż nie pękły. Perrin dał się kiedyś przez jedną pochwycić; nie chciał już nigdy zobaczyć drugiej... — Pytasz o to, co robią mieszkańcy mokradeł — ciągnęła — ale kto ma czas na przypatrywanie się piaskowym pchłom? Chyba że gryzą. To mi przypomina o jednym zdarzeniu. Ja go nie pojmuję, ale może ty tak. Zwłaszcza, że te pchły piaskowe na pewno będą prędzej czy później gryzły.
— Jakie pchły? Mieszkańcy mokradeł? O czym ty gadasz?
Feraighin nie była taka dobra jak Sorilea w rzucaniu oziębłych spojrzeń, niemniej jednak żadna z Mądrych, które Perrin miał do tej pory okazję poznać, nie pochwalała czyjegoś zniecierpliwienia. Nawet jeśli okazywał je wódz wodzów. Zadarłszy podbródek, poprawiła szal i odpowiedziała:
— Trzy dni temu pod miasto podeszli zabójcy drzew, Caraline Damodred i Toram Riatin. Wydali wprawdzie odezwę stwierdzającą, że Colavaere Saighan jest uzurpatorką, ale nadal siedzą w swoim obozie na południe od miasta i nie robią nic poza wysyłaniem co jakiś czas ludzi do miasta. A poza obozem stu spośród nich ugania się między algai’d’siswai albo nawet gai’shain. Wczoraj pod miasto przybył statkiem ten mężczyzna, który zwie się Darlin Sisnera, razem z innymi Tairenianami, po czym przyłączyli się tamtych. Ucztują i piją od tego czasu, jakby coś świętowali. Żołnierze zabójców drzew zbierają się w mieście na rozkaz Colavaere Saighan, ale obserwują nasze namioty o wiele uważniej niż innych mieszkańców mokradeł albo samo miasto. Obserwują, ale nic nie robią. Może ty znasz powody tego wszystkiego, Car’a’carnie, bo ja nie, i nie zna ich też Bair, Megana ani w ogóle nikt w namiotach.
Lady Caraline i lord Toram dowodzili Cairhienianami, którzy nie chcieli uznać faktu, że Rand i Aielowie podbili Cairhien, podobnie jak Wysoki Lord Darlin dowodził ich odpowiednikami w Łzie. Rewolta też wiele nie znaczyła; Caraline i Toram całymi miesiącami czekali u podnóży Grzbietu Świata, występując z pogróżkami i roszczeniami, Darlin zaś robił to samo w Haddon Mirk. Ale wyglądało na to, że już przestali to robić. Perrin zorientował się, że igra z ogniem po ostrzu topora. Zachodziła obawa, że Aielowie się wymkną, a tymczasem wrogowie Randa zbierali się w jednym miejscu. Jeszcze tylko brakowało, żeby pojawili się Przeklęci. A także Sevanna z jej Shaido. To byłaby śmietanka wieńcząca weselny tort. A tymczasem nic z tego nie było bardziej ważne niż to, czy ktoś widział marę nocną wśród żywych. Faile musiała być bezpieczna; po prostu musiała.
— Lepiej obserwować, niż walczyć — mruknął w zamyśleniu Rand, znowu nasłuchując czegoś niewidzialnego.
Perrin zgadzał się z Randem całym sercem — chyba wszystko było lepsze od walki — ale Aielowie tak na to nie patrzyli, nie, kiedy chodziło o wroga. Wszyscy, począwszy od Rhuarca, Sorilei i Feraighin, a skończywszy na Nanderze i Sulin, zapatrzyli się na Randa, jakby ten powiedział, że lepiej pić piasek niż wodę.
Feraighin wyprostowała się, prawie stając na palcach. Nie była szczególnie wysoka jak na kobietę Aiel, nie sięgała Randowi nawet do ramienia, ale w tym momencie jakby stanęła z nim oko w oko.
— W tym obozie jest niewiele więcej niż dziesięć tysięcy mieszkańców mokradeł — powiedziała tonem wyrażającym dezaprobatę. — W mieście też nie ma ich wielu. Będzie łatwo się z nimi rozprawić. Nawet Indirian pamięta, że nie kazałeś zabijać mieszkańców mokradeł, chyba że w samoobronie, ale oni bardzo się starają, żeby narobić sobie kłopotów. Nie pomaga też, że w mieście są Aes Sedai. Kto wie, co one...
— Aes Sedai? — Słowa zostały wypowiedziane chłodno, a palce Randa zaciśnięte na Berle Smoka zbielały. — Ile? — Perrinowi ciarki przebiegły po skórze między łopatkami, kiedy poczuł zapach bijący od Randa; nagle zauważył, że pojmane do niewoli Aes Sedai obserwują ich, podobnie jak Bera, Kiruna i pozostałe.
Sorilea straciła zainteresowanie Kiruną. Wsparła ręce na biodrach i zacisnęła usta.
— Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?
— Nie dałaś mi szansy, Sorilea — zaprotestowała Feraighin, trochę jakby zadyszanym głosem i ze zgarbionymi ramionami. Niebieskie oczy przeniosły spojrzenie na Randa i w tym momencie zaczęła mówić z większą energią. — Jest ich dziesięć albo i więcej, Car’a’carnie. My ich, rzecz jasna, unikamy, zwłaszcza od czasu... — Znowu Sorilea i zadyszka. — Nie chciałaś słuchać o mieszkańcach mokradeł, Sorilea. Tylko o naszych namiotach. Tak mówiłaś. — Do Randa, prostując się. — Wiele z nich mieszka pod dachem Arilyn Dhulaine, Car’a’carnie, i rzadko go opuszcza. — Do Sorilei, garbiąc się. — Sorilea, wiesz przecież, że powiedziałabym ci wszystko. Przerwałaś mi. — Kiedy do niej dotarło, ile osób ich obserwuje i ile wśród nich zaczyna się uśmiechać, przede wszystkim Mądre, oczy jej zdziczały, a na policzkach pojawił się rumieniec. Obracała głowę to w stronę Randa, to Sorilei, poruszając ustami, z których nie wydobywał się żaden dźwięk. Niektóre Mądre zaczęły się śmiać, zasłaniając usta dłońmi; Edarra nawet nie podniosła ręki. Rhuarc odrzucił głowę w tył i ryknął głośno.
Perrinowi z pewnością nie było do śmiechu. Aielowie ubawiliby się nawet wtedy, gdyby ktoś przebił go mieczem. Aes Sedai na domiar wszystkiego. Światłości! Przerwał to wszystko, prosto z mostu pytając o to, co było ważne.
— Feraighin? Czy moja żona, Faile, ma się dobrze?
Obdarzyła go z lekka roztargnionym spojrzeniem, po czym wyraźnie zebrała się w sobie.
— Myślę, że Faile Aybara ma się dobrze, Sei’cairze — odparła chłodno, już opanowana. Albo prawie opanowana. Cały czas zerkała kątem oka na Sorileę. Sorilea, która ani trochę nie była rozbawiona, założyła ręce i wbiła w Feraighin badawcze spojrzenie, przy którym to, jakim obdarzyła Kirunę, zdawało się łagodne.
Amys położyła rękę na ramieniu Sorilei.
— Ona nie jest niczemu winna — mruknęła młodsza kobieta, zbyt cicho, by dotarło to do czyichś uszu, wyjąwszy uszy skórzastej Mądrej i Perrina. Sorilea zawahała się, po czym przytaknęła; krwiożerczość ustąpiła miejsca zwykłej swarliwości. Amys była jedyną osobą, która, na ile Perrin się orientował, potrafiła coś takiego osiągnąć, jedyną, której Sorilea by nie zdeptała, gdyby stanęła jej na drodze. Cóż, nie zdeptałaby również Rhuarca, ale do niego doskonale pasowało porównanie z głazem, niewzruszonym wobec burzy z piorunami; Amys natomiast umiała sprawić, by ta burza przestała powodować ulewny deszcz.
Perrin chciał wyciągnąć więcej od Feraighin — myślała, że Faile ma się dobrze? — ale zanim zdążył otworzyć usta, Kiruna przystąpiła do ataku ze zwykłym dla siebie taktem.
— Posłuchaj mnie teraz uważnie — zwróciła się do Randa, wymownie gestykulując mu przed nosem. — Nazwałam sytuację delikatną. Otóż ona nie jest delikatna. Jest złożona ponad nasze wyobrażenie, tak krucha, że byle oddech mógłby ją roztrzaskać. Bera i ja będziemy ci towarzyszyły do miasta. Tak, tak, Alanno, ty też. — Uciszyła szczupłą Aes Sedai zniecierpliwionym machnięciem ręki. Perrin uznał, że chyba usiłuje użyć tej sztuczki z górowaniem nad wszystkimi wzrostem. Zdawała się spoglądać na Randa z góry, a mimo to on i tak był od niej o całą głowę wyższy. — Musisz nam pozwolić się poprowadzić. Jeden zły ruch, jedno złe słowo, i sprowadzisz na Cairhien taką samą klęskę, na jaką skazałeś Tarabon i Arad Doman. Co gorsza, możesz doprowadzić do nieobliczalnej katastrofy spraw, o których nie wiesz nieomal nic.
Perrin skrzywił się. Cała ta przemowa nie mogła być lepiej zaplanowana, żeby rozwścieczyć Randa. Tymczasem Rand zwyczajnie jej wysłuchał, po czym zwrócił się do Sorilei.
— Zabierz Aes Sedai do namiotów. Na razie wszystkie. Dopilnuj, by ludzie się dowiedzieli, że to Aes Sedai. Niech widzą, że one skaczą, kiedy ty powiesz “ropucha”. A ponieważ ty sama skaczesz, kiedy tak ci rozkaże Car’a’carn, wszyscy powinni dzięki temu nabrać przekonania, że Aes Sedai nie prowadzą mnie na smyczy.
Twarz Kiruny zrobiła się jasnoczerwona; pachniała wściekłością i oburzeniem tak silnie, że Perrina aż zaswędziało w nosie. Bera próbowała ją uspokoić, bez większego powodzenia, jednocześnie obrzucając Randa spojrzeniami mówiącymi “ty głupi, młody prostaku”, Alanna zaś zagryzła wargę, starając się nie uśmiechnąć. Niemniej jednak, sądząc po woniach bijących od Sorilei i pozostałych, Alanna nie miała żadnych powodów do rozbawienia.
Sorilea obdarowała Randa błyskiem uśmiechu
— Być może, Car’a’carnie — odparła sucho. Perrin wątpił, by ona zechciała skakać dla kogokolwiek. — Może to ich przekona. — Sama raczej nie była przekonana.
Rand raz jeszcze potrząsnął głową i oddalił się wielkimi krokami, razem z Min, a także Pannami towarzyszącymi mu jak cień, po drodze wydając rozkazy, kto ma iść z nim, a kto z Mądrymi. Rhuarc zaczął wydawać rozkazy siswai’aman. Alanna odprowadziła Randa wzrokiem. Perrin bardzo żałował, że nie ma pojęcia, co się tutaj właściwie dzieje. Sorilea i pozostałe też obserwowały Randa i pachniały wszystkim, tylko nie łagodnością.
Zauważył, że Feraighin została sama. Oto miał swoją szansę. Ale kiedy próbował ją dogonić, otoczyły ją Sorilea, Amys i reszta “rady”, niemal usuwając go łokciami z drogi. Oddaliły się na pewną odległość, po czym zasypały ją gradem pytań, rzucając przy tym ostre spojrzenia w stronę Kiruny i pozostałych dwóch sióstr, nie pozostawiając ani cienia wątpliwości, że nie będą tolerowały dalszego podsłuchiwania. Kiruna zresztą ewidentnie się nad tym zastanawiała, popatrując tak ponuro, że aż dziw brał, iż jej ciemne włosy nie stanęły jeszcze dęba. Bera zaczęła coś do niej mówić stanowczym tonem i Perrin bez wysilania się pochwycił takie słowa jak: “rozsądek”, “cierpliwość”, “ostrożna” i “głupie”. Nie było jasne, do kogo się stosują.
— W mieście dojdzie do walk, kiedy do niego dotrzemy. — W głosie Arama słyszało się zapał.
— Ależ skąd! — zaprotestował mężnie Loial. Uszy mu zadrgały i zerknął niepewnie na swój topór. — Nie dojdzie do walk, mam rację, Perrin?
Perrin potrząsnął głową. Nie wiedział. Gdyby tylko tamte Mądre zechciały zostawić Feraighin samą, choć na kilka chwil. O czym z nią rozmawiały, że było to aż takie ważne?
— Kobiety są jeszcze dziwniejsze niż pijani mieszkańcy mokradeł — burknął Gaul.
— Co? — spytał nieobecnie Perrin. Co by się stało, gdyby zwyczajnie przepchnął się przez krąg Mądrych? Edarra spojrzała na niego z marsem na czole, jakby czytała w jego myślach. A oprócz niej kilka innych; czasami naprawdę mu się zdawało, że kobiety czytają w myślach mężczyzn. Cóż...
— Powiedziałem, że kobiety są dziwne, Perrinie Aybara. Chiad oświadczyła, że nie złoży ślubnego wieńca u moich stóp; naprawdę mi tak powiedziała. — Ton głosu Aiela wskazywał, że jest zbulwersowany. — Powiedziała, że weźmie mnie na kochanka, ona i Bain, ale nic więcej. — Kiedy indziej coś takiego zaszokowałoby Perrina, mimo iż słyszał już wcześniej podobne wypowiedzi; Aielowie byli nadzwyczaj... swobodni... w takich sprawach. — Jakbym nie nadawał się na męża. — Gaul parsknął gniewnie. — Nie lubię Bain, ale ożeniłbym się z nią, byle tylko uczynić Chiad szczęśliwą. Skoro Chiad nie chce wykonać ślubnego wieńca, to powinna przestać mnie kusić. Skoro nie potrafię jej zainteresować dostatecznie, by zechciała wyjść za mnie, to powinna mnie zostawić w spokoju.
Perrin spojrzał na niego krzywo. Zielonooki Aiel był wyższy od Randa, niemal o głowę wyższy od niego samego.
— O czym ty gadasz?
— O Chiad oczywiście. Nie słuchałeś mnie? Ona mnie unika, ale za każdym razem, kiedy ją widzę, zatrzymuje się na dość długo, by się upewnić, że ją dostrzegłem. Nie mam pojęcia, jak wy z mokradeł to robicie, ale u nas jest to jedna z kobiecych sztuczek. Kiedy się jej najmniej spodziewasz, nagle staje ci przed oczami, a potem znika. Aż do tego ranka nawet nie wiedziałem, że jest wśród Panien.
— Chcesz powiedzieć, że ona tu jest? — wyszeptał Perrin. Tamten sopel powrócił i drążył go teraz niczym wielki miecz. — A co z Bain? Ona też tu jest?
Gaul wzruszył ramionami.
— Jedna rzadko oddala się od drugiej. Ale ja chcę zainteresowania Chiad, a nie Bain.
— A do Czarnego z ich zainteresowaniami! — krzyknął Perrin. Mądre odwróciły się, żeby na niego spojrzeć. W rzeczy samej zrobili to wszyscy ludzie na zboczu. Kiruna i Bera wytrzeszczyły oczy, z twarzami jakby zbyt zamyślonymi. Z wysiłkiem zmusił się do zniżenia głosu. Nie mógł jednak nic zrobić z tym napięciem. — Przecież miały ją chronić! Ona jest w mieście, w Pałacu Królewskim, przy Colavaere... tam, gdzie Colavaere! Miały ją chronić.
Gaul podrapał się po głowie i spojrzał na Loiala.
— Czy to jakiś humor mieszkańców mokradeł? Faile Aybara wyrosła już z krótkich spódniczek.
— Wiem, że nie jest dzieckiem! — Perrin zrobił głęboki wdech. Trudno mu było zdobyć się na obojętny ton, kiedy miał brzuch pełen kwasu. — Loial, zechciej wyjaśnić... Gaulowi, że nasze kobiety nie uganiają się z włóczniami, że Colavaere nie zaproponowałaby, że będzie walczyć z Faile, tylko zwyczajnie wydałaby komuś rozkaz, żeby jej poderżnął gardło albo cisnął na ścianę, albo... — Już same te obrazy wystarczały mu aż nadto. Przeraził się, że zaraz zacznie wymiotować.
Loial poklepał go niezdarnie po ramieniu.
— Perrin, wiem, że się martwisz. Wiem, jak ja sam bym się czuł, gdyby coś stało się Erith. — Kępki na uszach mu zadrżały. Z nim dopiero dobrze się rozmawiało; biegłby co sił w nogach, żeby uciec przed matką i młodą kobietą Ogir, którą tamta dla niego wybrała. — Mhm. No cóż... Perrin, Faile czeka na ciebie, cała i zdrowa. Ja to wiem. A ty wiesz, że ona potrafi zadbać o siebie. A jakże, ona potrafiłaby zadbać o siebie, ciebie i mnie, nawet o Gaula. — Jego tubalny śmiech był wyraźnie wymuszony i prędko przycichł, przechodząc w grobową powagę. — Perrin... Perrin, wiesz przecież, że nie zawsze znajdziesz się na tyle blisko, aby ochronić Faile, jak bardzo byś tego nie pragnął. Jesteś ta’veren; Wzór wyprządł cię celowo i wykorzysta cię w tym celu.
— A żeby ten Wzór sczezł — warknął Perrin. — Wszystko może sczeznąć, byle tylko ona była bezpieczna. — Zaszokowanemu Loialowi zesztywniały uszy i nawet Gaul wyglądał na wstrząśniętego.
“No i jak teraz wyglądam?” — zadał sobie pytanie Perrin. Gardził tymi, którzy dbali wyłącznie o swoje sprawy, lekceważąc Ostatnią Bitwę i cień Czarnego rozpełzający się po świecie. Czym się od nich różnił?
Rand podjechał do niego na swoim karym koniu i ściągnął wodze.
— Jedziesz?
— Jadę — odparł ponuro Perrin. Nie znał odpowiedzi na swoje pytania, ale wiedział jedno. Dla niego całym światem była Faile.