17 Triumf logiki

Mat wymknął się z pałacu dopiero wtedy, gdy Tylin w końcu pozwoliła mu odejść, a gdyby osądził, że na cokolwiek mu się to przyda, popędziłby co sił w nogach. Skórę między łopatkami pokrywała mu gęsia skórka; był rozbity do tego stopnia, że zupełnie zapomniał o kościach tańczących w głowie. Najgorszy moment — albo co najmniej równie zły jak jeszcze jakiś tuzin innych — nastąpił, kiedy Beslan zaczął dogadywać matce, mówiąc, że powinna zrobić się na piękność z okazji balu, a Tylin ze śmiechem stwierdziła zupełnie otwarcie, że królowa nie ma czasu na młodych chłopców, patrząc na Mata tymi swoimi orlimi oczyma. Teraz już wiedział, dlaczego króliki biegają tak szybko. Przeszedł przez Plac Mol Hara, praktycznie nie widząc niczego dookoła. Nawet gdyby Nynaeve i Elayne dokazywały z Jaichimem Carridinem i Elaidą w fontannie pod posągiem jakiejś dawno nieżyjącej królowej, pomnikiem wysokości dwu piędzi i spoglądającym w kierunku morza, on przeszedłby obok, nie poświęciwszy im nawet jednego spojrzenia.

Wspólna sala “Wędrownej Kobiety” była ciemna i względnie chłodna przy całym tym upale panującym na zewnątrz. Z ulgą pozbył się kapelusza. W powietrzu unosiła się cienka chmura fajkowego dymu, ale rzeźbione w arabeski okiennice, skrywające szerokie, sklepione łukami okna, wpuszczały do wnętrza dosyć światła. Z okazji Nocy Swovan ponad oknami wisiały zwiędłe gałęzie sosny. W jednym rogu dwie kobiety z fletami oraz mężczyzna z małym bębenkiem między kolanami wygrywali przenikliwą, pulsującą muzykę, którą Mat zdążył już polubić. Nawet o tej porze dnia w środku przebywało paru klientów, kupcy z innych krajów w raczej skromnych wełnach oraz garstka mieszkańców Ebou Dar, w większości w kamizelach rozmaitych gildii. Żadnych czeladników ani podróżnych raczej nie można było tu uświadczyć; położona tak blisko pałacu “Wędrowna Kobieta” nie zaliczała się do lokali, gdzie można coś tanio zjeść lub wypić, a tym bardziej przenocować.

Grzechot kości na blacie stołu w kącie zabrzmiał jak echo uczucia, które go nie opuszczało od jakiegoś już czasu, ale odwrócił się i poszedł w drugą stronę, gdzie trzej jego ludzie siedzieli na ławach wokół innego stołu. Corevin, potężnie umięśniony Cairhienianin z nosem tak wydatnym, że w porównaniu jego oczy wydawały się jeszcze mniejsze, niźli były w rzeczywistości, siedział obnażony do pasa, trzymając wytatuowane ręce wysoko w górze, podczas gdy Vanin owijał pasy bandaża wokół jego brzucha. Vanin był trzy razy tak masywny jak Corevin, a mimo to przypominał łysiejący worek łoju ciśnięty niedbale na ławę. Na podstawie wyglądu jego kaftana można było domniemywać, że sypiał w nim od tygodnia; zresztą zawsze tak wyglądał, nawet godzinę po tym, jak służąca mu go wyprasowała. Niektórzy z kupców niespokojnie spoglądali na tę trójkę, ale nie tutejsi; ci widywali już takich samych albo i gorszych zabijaków. Najczęściej gorszych.

Harnan, dowódca oddziału Tairenian o zapadniętych policzkach, z prymitywnym tatuażem przedstawiającym jastrzębia, wymyślał właśnie Corevinowi:

— Nie dbaj o to, co mówi cholerny sprzedawca ryb, ty ropuszy pomiocie kozła, po prostu użyj swojej przeklętej pałki i nie przyjmuj żadnych cholernych wyzwań tylko dlatego, że... — Urwał, kiedy zobaczył Mata, i natychmiast przybrał `taki wyraz twarzy, jakby wcale nie mówił tego, co przed chwilą padło z jego ust. Wyglądał teraz tak, jakby rozbolał go ząb.

Gdyby Mat zapytał, okazałoby się z pewnością, że Corevin poślizgnął się i nadział na swój własny sztylet, albo inne tego rodzaju głupstwa, Mat zaś musiałby udawać, że wierzy. A więc po prostu oparł pięści na blacie stołu, jakby nic nadzwyczajnego się nie stało. Prawdę mówiąc, właściwie tak było. Vanin był jedynym człowiekiem, który dotąd nie miał na sobie co najmniej tuzina draśnięć; z jakiegoś powodu mężczyźni szukający kłopotów obchodzili go równie szerokim hakiem jak Naleseana. Jedyna różnica między nimi polegała na tym, że Vaninowi ten stan rzeczy wydawał się najzupełniej odpowiadać.

— Czy Thom i Juilin pokazali się już?

Vanin nie uniósł głowy znad bandaży.

— Nie widziałem ani skóry, ani włosów, ani nawet czubka ich paznokcia. Natomiast Nalesean pokazał się na chwilę. — Od Vanina nie można było oczekiwać tego absurdalnego “mój panie”. Zupełnie nie krył się ze swoją antypatią do szlachetnie urodzonych. Z nieszczęsnym wyjątkiem Elayne. — Zostawił w swojej izbie okutą żelazem szkatułkę i poszedł, mamrocząc coś o świecidełkach. — Miał taką minę, jakby chciał splunąć przez szparę w zębach, potem jednak spojrzał na którąś ze służących i zrezygnował z tego zamiaru. Pani Anan stanowiła prawdziwy postrach tych, którzy pluli na jej podłogi albo rzucali kości, czy choćby wystukiwali fajkę. — Chłopak jest za to w stajni — ciągnął dalej, zanim Mat zdążył zapytać — ze swoją książką i jedną z córek karczmarki. Druga dziewczyna spuściła mu lanie za to, że ją podszczypywał. — Skończył ostatni węzeł, a potem obrzucił Mata oskarżycielskim spojrzeniem, jakby to była do pewnego stopnia jego wina.

— Biedny malec — mruknął Corevin, okręcając się, by sprawdzić, czy bandaże dobrze przylegają. Na jednym ramieniu miał wytatuowanego niedźwiedzia i pumę, na drugim zaś kobietę. Kobieta najwyraźniej nie miała na sobie nic prócz włosów. — Cały zalał się łzami. Ale potem się rozpromienił, kiedy Leral pozwoliła mu potrzymać się za rękę. — Wszyscy mężczyźni opiekowali się Olverem niczym gromadka wujów, chociaż z pewnością żadna normalna matka nie dopuściłaby swego syna do takich osobników.

— Przeżyje — sucho oznajmił Mat. Chłopak przypuszczalnie nabierał nawyków podpatrzonych u “wujów”. Następnym razem każą mu zrobić tatuaż. Przynajmniej jednak nie wymknął się, żeby pobiegać z uliczną dzieciarnią; to sprawiało mu chyba równie dużo przyjemności jak nękanie dorosłych kobiet. — Harman, zaczekaj tutaj, a gdybyś zobaczył Thoma albo Juilina, weź ich na smycz. Vanin, chciałbym żebyś się dowiedział ile tylko można na temat Pałacu Chelsaine, niedaleko Bramy Trzech Wież. — Zawahał się i rozejrzał po sali. Służące wchodziły i wychodziły z kuchni, przynosząc jedzenie oraz, znacznie częściej, napitki. Większość klientów zdawała się całkowicie zaabsorbowana swoimi srebrnymi kubkami, chociaż dwie kobiety w kamizelach gildii tkaczy kłóciły się cicho ze sobą, nie zwracając uwagi na dzban z winem i pochylając ponad blatem stołu. Niektórzy z kupców na pozór targowali się, wymachując rękoma i maczając palce w swoich kubkach, by winem pisać cyfry na stole. Muzyka zapewne dostatecznie zagłuszała jego słowa, by ktoś mógł coś podsłuchać, ale na wszelki wypadek i tak zniżył głos.

Wieści o tym, że na wezwanie Carridina do jego pałacu przybywają Sprzymierzeńcy Ciemności, sprawiły, że na oblicze Vanina wypełzł ponury grymas, jakby naprawdę teraz zamierzał splunąć, nie zważając na reakcję, jaką to mogło wywołać. Harnan burknął coś o brudnych Białych Płaszczach, Corevin zaś zaproponował, by zadenuncjować Carridina Gwardii Obywatelskiej. Pozostała dwójka posłała mu tak pełne niesmaku spojrzenie, że natychmiast schował twarz w kuflu ale. Był jednym z niewielu ludzi, jakich Mat znał, którzy w tym upale potrafili pijać tutejsze ale. Albo w ogóle je pijać, jeśli już o tym mowa.

— Bądź ostrożny — przestrzegł go Mat, kiedy Vanin wstawał od stołu. Co wcale nie znaczyło, by naprawdę się o niego bał. Vanin potrafił poruszać się zaskakująco zwinnie jak na tak grubego człowieka. Był najlepszym koniokradem w co najmniej dwóch krainach, nawet obok Strażnika pewnie przeszedłby nie zauważony, niemniej jednak... — To paskudna zgraja. Białe Płaszcze czy Sprzymierzeńcy Ciemności, i jedni, i drudzy. — Mężczyzna wydał z siebie nieartykułowany dźwięk i machnął na Corevina, aby ten włożył koszulę i kaftan, a potem ruszył za nim.

— Mój panie? — zapytał Harman, kiedy tamci wyszli. — Mój panie, słyszałem, że wczoraj w Rahad pojawiła się mgła.

Prawie już odwrócony, Mat zamarł. Harman wyglądał na przejętego, a przecież nigdy niczym szczególnie się nie przejmował.

— Co masz na myśli, mówiąc “mgła”? — Nawet gęsta jak owsianka mgła nie utrzymałaby się w tym upale przez mgnienie oka.

Dowódca oddziału wzruszył niespokojnie ramionami i wlepił wzrok w swój kufel.

— Mgła. Słyszałem, że kryły się w niej... jakieś... istoty. — Spojrzał na Mata. — Słyszałem też, że ludzie zwyczajnie znikali. I że niektórych odnaleziono zjedzonych, przynajmniej po części.

Matowi udało się jakoś opanować przeszywający go dreszcz.

— Mgła już zniknęła, nieprawdaż? Ciebie w niej nie było. Ty przejmuj się tymi miejscami, do których chadzasz. To wszystko co możesz zrobić. — Harnan z powątpiewaniem zmarszczył brwi, ale to była najczystsza prawda. Te bańki zła — tak właśnie mówił o nich Rand, tak je nazywała Moiraine — wybuchały tam, gdzie chciały i kiedy chciały, a poza tym wydawały się czymś, na co nawet Rand nie potrafił wiele poradzić. Z przejmowania się nimi wynikało tyleż dobrego, co z zastanawiania się, czy przypadkiem nazajutrz nie spadnie ci cegła na głowę. Zwłaszcza wtedy, gdy postanowiłeś nie wychodzić z domu.

Jednakże było coś, czym należało się przejmować. Nalesean zostawił ich wygraną w izbie na górze. Przeklęci szlachcice dosłownie rzucali złotem. Zostawiwszy Harnana badawczo wpatrzonego w swój kufel, Mat ruszył ku pozbawionym poręczy schodom w tyle sali, jednak zanim do nich dotarł, jedna ze służących zagrodziła mu drogę.

Caira była szczupłą dziewczyną, obdarzoną pełnymi ustami i siwymi niczym dym oczyma.

— Szukał cię jakiś człowiek, mój panie — oznajmiła, wykręcając fałdy spódnicy to w jedną, to w drugą stronę, i spoglądając na niego spod długich rzęs. Również jej głos przywodził na myśl leniwy, siwy dym. — Powiedział, że jest Iluminatorem, ale według mnie wyglądał raczej nędznie. Zamówił posiłek, a potem wyszedł, kiedy Pani Anan nie chciała mu go podać. Chciał, żebyś to ty zapłacił.

— Następnym razem, gołąbeczko, podaj ten posiłek — pouczył ją, wsuwając srebrną markę w wydatny dekolt jej sukni. — Porozmawiam z Panią Anan. — Naprawdę poszukiwał Iluminatora, prawdziwego Iluminatora, nie jakiegoś oszusta sprzedającego fajerwerki pełne trocin, ale teraz nie miało to większego znaczenia. Nie w sytuacji, kiedy złoto leżało sobie bez niczyjej opieki. I jeszcze te mgły w Rahad, i Sprzymierzeńcy Ciemności, i Aes Sedai, i przeklęta Tylin pozwalająca sobie na rozluźnienie zmysłów, i...

Caira zachichotała i przeciągnęła się niczym pogłaskany kot.

— Czy chcesz może, bym przyniosła ci dzban do pokoju, mój panie? Albo coś innego? — Uśmiechnęła się zapraszająco, z nadzieją.

— Może później — odparł, poklepując ją czubkami palców po nosie. Zachichotała znowu; bezustannie chichotała. Z pewnością miałaby ochotę skrócić swoje spódnice tak, żeby ukazywały co najmniej połowę uda, albo przynajmniej przyciąć je znacznie wyżej niźli pozwalała Pani Anan, jednak karczmarka pilnowała swoich dziewcząt równie mocno jak córek. Prawie. — Może później.

Wbiegł truchtem po szerokich, kamiennych schodach i prawie natychmiast wyzbył się myśli o Cairze. Co zrobić z Olverem? Pewnego dnia chłopak wpakuje się w nieliche kłopoty, jeżeli sądzi, że może w ten sposób traktować kobiety. Będzie musiał trzymać go z dala od Harnana i innych, przynajmniej na tyle, ile to możliwe. Wywierali zły wpływ na chłopca. Jakby i bez tego było mało kłopotów. Musiał wywieźć Nynaeve i Elayne z Ebou Dar, zanim przytrafi im się coś złego.

Jego izba znajdowała się od frontu, okna więc wychodziły na plac, i kiedy już sięgał do klamki, podłoga korytarza za jego plecami zaskrzypiała. W setce innych gospód nie zwróciłby na to żadnej uwagi, jednak podłogi w “Wędrownej Kobiecie” nie skrzypiały.

Spojrzał za siebie — i odwrócił się gwałtownie, w samą porę, by wypuścić kapelusz z rąk i chwycić opadającą nań pałkę lewą dłonią, zamiast przyjąć jej cios na czaszkę. Siła uderzenia sprawiła, że zupełnie stracił czucie w ręku, ale dalej ściskał kurczowo pałkę, a tymczasem grube paluchy drugiej dłoni tamtego szukały jego gardła; popchnął go na drzwi do pokoju. Z głuchym łomotem uderzył w nie głową. Przed oczyma zawirowały mu srebrzyste gwiazdy, zamazując widok spoconej twarzy napastnika. Tak naprawdę potrafił dojrzeć jedynie wielki nochal i żółte zęby, a nawet ten widok skrywała mgła. Nagle zdał sobie sprawę, że za chwilę może stracić przytomność — te palce odcinały nie tylko dostęp powietrza do płuc, lecz równie skutecznie tamowały dopływ krwi do mózgu. Wolną dłonią sięgnął pod kaftan, ale tylko przebierał wśród rękojeści swoich noży, jakby jego palce nie potrafiły sobie przypomnieć, do czego właściwie służą. Tamten uwolnił już pałkę. Mat widział unoszącą się broń, czuł namacalnie niemalże, jak się unosi, aby zmiażdżyć mu czaszkę. Skupiwszy resztki świadomości, wyszarpnął nóż z pochwy i pchnął.

Napastnik wydał wysoki, piskliwy odgłos, Mat zaś poczuł niewyraźnie, niejako z oddali, jak pałka uderza w jego ramię, odskakuje i upada na podłogę, ale nawet wtedy mężczyzna nie puścił jego gardła. Zataczając się, odepchnął go, jedną ręką uwalniając zaciśnięte palce, drugą zaś rytmicznie dźgając nożem.

Nagle napastnik upadł, ześlizgując się z zatopionej w swoim ciele klingi Mata. Nóż wkrótce poleciał za nim na podłogę. Mat również nie ustał na nogach. Desperacko wciągając oddech, słodkie powietrze, oparł się o coś, o futrynę drzwi, a potem z wysiłkiem powstał. Z podłogi patrzyły na niego oczy mężczyzny, które nie miały już nigdy niczego nie zobaczyć. Miał sumiaste, murandiańskie wąsy, jego potężnie zbudowane ciało było odziane w ciemnoniebieski kaftan, stosowny raczej dla drobnego kupca albo właściciela nieźle prosperującego sklepu. Nie wyglądał na złodzieja.

Nagle zdał sobie sprawę, że podczas walki wpadli przez otwarte drzwi do izby. Była znacznie mniejsza niźli pomieszczenie zajmowane przez Mata, pozbawiona okien; dwie oliwne lampki na małych stoliczkach przy wąskim łóżku rozsiewały wokół siebie mętne światło. Znad wielkiej, otwartej skrzyni uniósł się wymizerowany mężczyzna z jasną czupryną; w całkowitym zdumieniu patrzył teraz na ciało. Skrzynia zajmowała większość wolnej przestrzeni w izbie.

Mat otworzył już usta, chcąc przeprosić za wtargnięcie w tak bezceremonialny sposób, kiedy mizerny człeczyna chwycił długi sztylet wiszący u pasa, potem porwał pałkę leżącą na łóżku i skoczył przez skrzynię w jego stronę. Mat, przytrzymując się niepewnie framugi, rzucił w niego nożem, ale rękojeść dopiero wtedy opuściła jego dłoń, kiedy sięgał pod kaftan po następne ostrze. Pierwsze jednakże trafiło dokładnie w gardło tamtego i Mat omal znowu nie upadł, tym razem osłabiony przepełniającą go ulgą; drugi złodziej zaś zgiął się w pół i chwycił za gardło. Kiedy spomiędzy palców popłynęła krew, zwalił się na plecy wprost do otwartej skrzyni.

— Dobrze jest mieć szczęście — wychrypiał Mat.

Chwiejnie podszedł do tamtego, odzyskał swój nóż, wytarł ostrze do czysta o szary kaftan. Był to dużo lepszy kaftan niźli okrywający tamtego drugiego; z wełny wprawdzie, jednakże bardziej elegancko skrojony. Pomniejszy lord nie powstydziłby się takiego włożyć. Andoranin, sądząc po kołnierzu. Opadł na łóżko i przyjrzał się spod zmarszczonego czoła mężczyźnie rozciągniętemu w skrzyni. Posłyszał jakiś odgłos, uniósł wzrok.

Jego ordynans stał w drzwiach, próbując bezskutecznie schować za plecami wielką, czarną, żelazną patelnię. Nerim woził ze sobą cały zestaw naczyń kuchennych oraz wszystkie inne rzeczy, jakich jego pan mógł potrzebować w drodze; wszystko to trzymał w małej izdebce, którą dzielił z Olverem, tuż przy pokoju Mata. Był niski nawet jak na Cairhienianina, a przy tym chudy jak szczapa.

— Obawiam się, że mój pan znowu ma krew na kaftanie — wymamrotał melancholijnym tonem. Dzień, w którym w jego głosie zabrzmią inne nuty, będzie jednocześnie dniem, kiedy słońce wzejdzie na zachodzie. — Naprawdę zależałoby mi, aby mój pan bardziej uważnie obchodził się ze swoimi rzeczami. Tak trudno jest usunąć krew, żeby nie zostały żadne plamy, a robactwo naprawdę nie potrzebuje zachęty, żeby zacząć wygryzać dziury. Nigdy i nigdzie nie widziałem tylu owadów co w tym miejscu, mój panie. — Nie zająknął się nawet na temat ciał dwóch mężczyzn ani też tego, co zamierzał zrobić z patelnią.

Krzyki zwróciły również uwagę innych; “Wędrowna Kobieta” nie była takim rodzajem gospody, w której krzyki przechodziły nie zauważone. W korytarzu rozległ się tupot kroków, a Pani Anan zdecydowanym ruchem odepchnęła Nerima z drogi i uniosła suknie, aby przestąpić ponad zwłokami leżący mi na podłodze. Tuż za nią szedł jej mąż, mężczyzna o kwadratowej twarzy i siwych włosach; w lewym uchu miał kolczyk Starożytnej i Szacownej Ligi Sieci. Dwa białe kamienie w dolnym kółku oznaczały, że posiada jeszcze inne łodzie oprócz tej, której był kapitanem. Jasfer Anan stanowił jeden z powodów, dla których Mat nie uśmiechał się tak często, jak miałby ochotę, do jednej z córek Pani Anan. Miał za pasem zwykły nóż kuchenny, a oprócz niego trzymał w ręku długą, wygiętą klingę; spod błękitno-zielonej kamizeli wyzierały mięśnie i klatka piersiowa pokryta krzyżującymi się bliznami. Jednak on był żywy, natomiast większość z tych, którzy pozostawili te blizny, od dawna już gryzła ziemię.

Drugim powodem ostrożności zachowywanej przez Mata była sama Setalle Anan. Mat nigdy przedtem nie zrezygnował z dziewczyny z powodu jej matki, nawet jeśli ta matka była właścicielką gospody, w której nocował, jednak Pani Anan potrafiła zaprowadzić porządek. Wielkie, złote kręgi w jej uszach kołysały się, kiedy bez mrugnięcia powieką oglądała ciała dwóch zabitych. Była piękna, mimo śladów siwizny we włosach, a jej małżeński nóż spoczywał na krągłościach, które w normalnych okolicznościach przyciągałyby jego oczy tak jak płomień przyciąga ćmy, jednak patrzenie na nią w taki sposób byłoby niczym patrzenie na... Nie, nie na własną matkę. Być może na Aes Sedai — chociaż robił to, rzecz jasna — albo na Królową Tylin, niech Światłość pomoże mu w tej sprawie. Po prostu potrafiła wymóc szacunek dla siebie. Najzwyczajniej trudno było pomyśleć choćby o zrobieniu czegoś, co mogłoby obrazić Setalle Anan.

— Jeden z nich skoczył na mnie w korytarzu. — Mat lekko kopnął skrzynię; wydała głuchy odgłos, mimo znajdującego się wewnątrz ciała. — Jest pusta, jeżeli nie liczyć nieboszczyka. Sądzę, że mieli zamiar wypełnić ją tym, co uda im się ukraść. — Złotem, być może? Mało prawdopodobne, by już zdołali się o nim dowiedzieć, wygrane zostało przed zaledwie kilkoma godzinami, jednak z pewnością zapyta Panią Anan o bardziej bezpieczne miejsce, w którym można by je schować.

Pokiwała spokojnie głową, patrząc na niego pogodnie migdałowymi oczyma. Mężczyźni tnący się nożami w jej gospodzie nie wzbudzali w niej gniewu.

— Uparli się, że wniosą ją sami na górę. Ich towary, tak twierdzili. Wynajęli izbę tuż przed twoim powrotem. Na kilka godzin, tak mówili, aby się przespać przed drogą do Nor Chasen. — Była to maleńka wioska na wschodnim wybrzeżu, jednak najpewniej nie powiedzieli prawdy. Przynajmniej to sugerował jej ton. Popatrzyła na ciała spod zmarszczonych brwi, jakby żałowała, że nie może paroma potrząśnięciami przywrócić ich do życia, by odpowiedzieli na jej pytania. — Niemniej jednak wybrzydzali w kwestii pokoju. Ten jasnowłosy był szefem. Najpierw odrzucił pierwsze trzy, jakie im zaproponowano, potem zgodził się na ten, mimo iż jest przeznaczony dla samotnego sługi. Przypuszczam, że chciał zaoszczędzić.

— Nawet złodziej potrafi być skąpy — nieobecnym głosem powiedział Mat. To wszystko mogło przecież uruchomić kości w jego głowie — głowie, która teraz z pewnością byłaby ze szczętem rozłupana, gdyby tamten człowiek nie wszedł na tę jedyną w całej gospodzie deskę, która skrzypiała — a jednak te przeklęte rzeczy wciąż się toczyły. Nie podobało mu się to.

— Sądzisz więc, że to był przypadek, mój panie?

— Cóż innego?

Na to nie znalazła odpowiedzi, jednak znowu zmarszczyła czoło i spojrzała na zwłoki. Być może nie była tak optymistycznie nastawiona wobec świata, jak pierwotnie osądził. Mimo wszystko nie była rodowitą mieszkanką Ebou Dar.

— Ostatnimi czasy do miasta przybywa zbyt wielu łotrów — oznajmił Jasfer głębokim głosem; nawet wtedy, gdy mówił całkiem normalnie, sprawiał wrażenie, jakby wydawał komendy na rybackim kutrze. — Być może powinnaś się zastanowić nad wynajęciem strażników. — Słysząc to, Pani Anan tylko uniosła jedną brew, a mimo to on obronnym gestem uniósł ręce. — Wybacz mi, moja żono. Mówiłem bezmyślnie. — Kobiety w Ebou Dar znane były z tego, że w ostry sposób wyrażały swoje niezadowolenie z męża. Było całkiem prawdopodobne, że kilka z blizn na piersi Jasfera stanowiło jej dzieło. Małżeński nóż miewał rozliczne zastosowania.

Dziękując Światłości, że nie jest żonaty z mieszkanką Ebou Dar, Mat schował nóż tam, gdzie trzymał pozostałe. Dzięki Światłości, że w ogóle nie był żonaty. Jego palce musnęły jakiś papier.

Pani Anan nie miała jednak zamiaru puścić tego mężowi płazem.

— Coś ci się to często ostatnio zdarza — powiedziała, muskając palcami nóż między swymi piersiami. — Wiele kobiet nie przeszłoby nad tym do porządku dziennego. Elynde cały czas mi powtarza, że nie jestem dosyć twarda, kiedy tobie wymykają się niestosowne rzeczy. Powinnam dać dobry przykład swoim córkom. — Uśmiechnęła się kwaśno. — Możesz się uważać za ukaranego. Powstrzymam się za to i nie będę cię pouczała, kto, jaką i na czyjej łodzi powinien ciągnąć sieć.

— Jesteś doprawdy zbyt dla mnie uprzejma, moja żono — odparł sucho. W Ebou Dar nie było gildii karczmarzy, jednak wszystkie gospody w mieście znajdowały się w rękach kobiet; dla mieszkańców Ebou Dar najgorszym z możliwych omenów było wejść do gospody prowadzonej przez mężczyznę albo wsiąść na łódź, na której kapitanem była kobieta. W gildii rybaków nie było ani jednej kobiety.

Mat wyciągnął papier z kaftana. Był śnieżnobiały, drogi i sztywny, zwinięty ciasno. Te kilka linijek, które go wypełniały, było wypisanych drukowanymi literami; tak mógłby pisać Olver. Albo dorosły, który nie chciał zdradzić swojego charakteru pisma.


ELAYNE I NYNAEVE POSUWAJĄ SIĘ ZA DALEKO. PRZYPOMNIJ IM, ŻE WCIĄŻ GROZI IM NIEBEZPIECZEŃSTWO ZE STRONY WIEŻY. OSTRZEŻ JE, ŻE MAJĄ BYĆ OSTROŻNE, BO W PRZECIWNYM RAZIE NIEWYKLUCZONE, ŻE BĘDĄ MUSIAŁY UKLĘKNĄĆ I BŁAGAĆ ELAIDĘ O WYBACZENIE.


I to wszystko, żadnego podpisu. Wciąż w niebezpieczeństwie? To sugerowało, że nie jest to żadna nowość, i jakoś też nie wskazywało, by mogły zostać porwane przez buntowniczki. Nie, to było niewłaściwe pytanie. Kto podrzucił mu tę notatkę? Najwyraźniej ktoś, kto uważał, że nie może zwyczajnie mu jej wręczyć. Kto miał taką sposobność od czasu, kiedy dzisiejszego ranka wdział kaftan? Wtedy jej jeszcze tam nie było, z całą pewnością. Ktoś, kto podszedł na tyle blisko. Ktoś:.. Zupełnie bezwiednie zaczął pogwizdywać zwrotkę “Ona mgłą zasnuwa me oczy i zwodzi umysł”. W tych okolicach piosenka miała inne słowa; tytuł również: Do góry nogami i cały czas dookoła. Tylko Teslyn i Joline mogły tego dokonać, ale to przecież było zupełnie niemożliwe.

— Złe wieści, mój panie? — zapytała Pani Anan.

Mat wepchnął liścik do kieszeni kaftana.

— Czy jakikolwiek mężczyzna kiedykolwiek zrozumie kobietę? Nie mam na myśli tylko Aes Sedai. Wszystkie kobiety.

Jasfer ryknął śmiechem, a kiedy żona spojrzała na niego znacząco, tylko roześmiał się jeszcze głośniej. Z kolei spojrzenie, jakim obrzuciła Mata, mogło śmiało konkurować ze wzrokiem Aes Sedai, jeśli szło o doskonały chłód.

— Mężczyznom mogłoby się to udać bez najmniejszego trudu, mój panie, gdyby tylko zechcieli patrzeć i słuchać uważniej. Kobiety mają przed sobą znacznie trudniejsze zadanie. My musimy się starać zrozumieć mężczyzn. — Jasfer aż chwycił się framugi drzwi, by ustać na nogach; po jego smagłej twarzy płynęły niepohamowane strumienie łez. Obrzuciła go kosym spojrzeniem, przekrzywiła głowę, po czym odwróciła się, uosobienie chłodnego spokoju, i uderzyła pod żebra pięścią tak mocno, że ugięły się pod nim kolana. Jego śmiech bez chwili przerwy przeszedł w rzężenie. — Jest takie powiedzenie w Ebou Dar, mój panie — przez ramię zwróciła się do Mata. — Mężczyzna to labirynt jeżyn pogrążony w ciemnościach, w którym nawet on sam nie zna drogi.

Mat parsknął. Rzeczywiście bardzo mu pomogła. Cóż, Teslyn albo Joline, a może ktoś jeszcze inny — to musiał być ktoś inny, gdyby tylko potrafił wymyślić, kto — Biała Wieża znajdowała się daleko. Jaichim Carridin był na miejscu. Zmarszczył brwi i spojrzał na dwa ciała. A oprócz Carridina setki innych łajdaków. Musi dopilnować, żeby te kobiety bezpiecznie opuściły Ebou Dar. Kłopot polegał na tym, że nie miał zielonego pojęcia, jak ma tego dokonać. Pragnął, by chociaż te przeklęte kości zatrzymały się wreszcie i żeby z tym przynajmniej mieć już spokój.


Apartamenty, które Joline dzieliła z Teslyn, były przestronne; każda z nich otrzymała własną sypialnię, dodatkowo jedno pomieszczenie dla pokojówek i jeszcze jedno, które znakomicie mogłoby służyć Blaericowi i Fenowi, gdyby zechciały trzymać swoich Strażników blisko. Ta kobieta w każdym mężczyźnie widziała potencjalnego wściekłego wilka i nie było sposobu, by jej cokolwiek wyperswadować, jeśli już wbiła sobie coś do głowy. Równie nieugięta jak Elaida, wdeptywała w ziemię wszystko i wszystkich, którzy stanęli jej na drodze. Oficjalnie siostry były sobie równe, mało która jednakże mogła na niej wymóc cokolwiek, jeżeli już w punkcie wyjścia nie posiadała zdecydowanej przewagi. Właśnie zasiadła przy biurku, kiedy Joline weszła do środka; jej pióro poruszało się po papierze z nieprzyjemnym zgrzytem. Zawsze bardzo oszczędnie gospodarowała atramentem.

Joline minęła ją bez jednego słowa i wyszła na balkon, podobny do podłużnej klatki z pomalowanego na biało żelaza. Jego ornamentyka była tak gęsta, że ludzie pracujący w ogrodzie trzy piętra niżej mieliby naprawdę poważne kłopoty, gdyby próbowali stwierdzić, czy w jego wnętrzu ktoś jest. W tej okolicy kwiaty zazwyczaj trzymały się nieźle w upale, ich dzikie barwy rozsiewały swój blask po pałacowych wnętrzach, jednak tutaj na dole nic nie kwitło. Ogrodnicy wędrowali po żwirowanych ścieżkach z wiadrami pełnymi wody, jednak wśród liści przeważały żółcie i brązy. Na torturach nie przyznałaby się do tego, ale ten upał budził w niej niepokój. Dotyk Czarnego zaznaczał się w świecie, a ich jedyną nadzieję stanowił chłopiec, który gdzieś tam sobie po nim wędrował.

— Chleb i woda? — zapytała znienacka Teslyn. — Odesłać młodego Cauthona do Wieży? Jeżeli mają nastąpić jakieś zmiany w dotychczasowych planach, to prosiłabym cię, abyś mnie informowała, zanim powiesz innym.

Joline poczuła leciutkie pieczenie policzków.

— Merilille należało usadzić. Usłyszałam od niej niejedno kazanie, kiedy byłam nowicjuszką. — Podobnie zresztą jak z ust Teslyn, równie surowej nauczycielki, która trzymała swoje klasy żelazną ręką. Już sposób, w jaki mówiła, przywodził na myśl napomnienie, wyraźne ostrzeżenie, aby nie występować przeciwko niej, nieważne, czy było się zależnym, czy piastowało się równorzędną pozycję. Merilille jednakże zajmowała nieco gorsze miejsce. — Zazwyczaj stawiała nas przed frontem klasy, a potem bezlitośnie wydobywała z nas pożądane odpowiedzi, póki nie zaczęłyśmy płakać ze złości na oczach wszystkich. Udawała, że nam współczuje, być może zresztą naprawdę tak było, im bardziej jednak głaskała nas i prosiła, byśmy nie płakały, tym było gorzej. — Urwała nagle. Nie miała zamiaru mówić tego wszystkiego. To z winy Teslyn, która zawsze patrzyła na nią w taki sposób, jakby zamierzała zaraz ją zganić za jakąś plamę na sukni. Ale przecież powinna zrozumieć; Merilille była też jej nauczycielką.

— Pamiętasz o tym do dzisiaj? — W głosie Teslyn odbiło się niekłamane zdumienie. — Siostry, które nas uczyły, wypełniały tylko swój obowiązek. Czasami naprawdę podejrzewam, że to, co Elaida powiedziała o tobie, rzeczywiście może być prawdą. — Denerwujące skrobanie pióra rozbrzmiało znowu.

— To... po prostu przyszło mi na myśl, kiedy Merilille zaczęła się zachowywać tak, jakby rzeczywiście była ambasadorem. — A nie tylko buntowniczką. Joline zmarszczyła brwi i spojrzała na ogród. Gardziła każdą z tych kobiet, które spowodowały rozłam w Białej Wieży i to oficjalnie, na oczach całego świata. Gardziła nimi i wszystkimi, które im sprzyjały. Ale Elaida również popełniała błędy i to błędy straszliwe. Siostry, które przystały do buntu, mogły w obecnej chwili, przy odrobinie starań, ponownie się pojednać. — Co ona mówiła na mój temat? Teslyn? — Skrobanie pióra nie ucichło nawet na moment; jakby ktoś paznokciem drapał po tablicy. Joline wróciła do pomieszczenia. — Co powiedziała Elaida?

Teslyn przykryła pisany list kolejną kartką papieru, albo po to, by osuszyć atrament, albo po to, by ukryć jego treść przed Joline, niemniej jednak nie odpowiedziała od razu. Spojrzała na nią chmurnym wzrokiem — być może zresztą ten przykry grymas nie był wcale zamierzony; czasami w jej przypadku trudno było stwierdzić cokolwiek z całą pewnością — i w końcu westchnęła.

— Proszę bardzo, skoro koniecznie chcesz wiedzieć. Powiedziała, że wciąż jeszcze jesteś dzieckiem.

— Dzieckiem? — Wyraźny wstrząs, jaki odmalował się na obliczu Joline, nie wywarł najmniejszego wrażenia na tamtej.

— Niektóre — spokojnie mówiła dalej Teslyn — doprawdy niewiele się zmieniają od czasu, kiedy przywdzieją biel nowicjuszek. Niektóre nie zmieniają się wcale. Elaida uważa, że ty jeszcze nie wydoroślałaś i że nie wydoroślejesz nigdy.

Joline gniewnie potrząsnęła głową, najwyraźniej nie zamierzając skomentować słów Teslyn. Usłyszeć coś takiego z ust kogoś, kogo matka wciąż jeszcze była dzieckiem, kiedy ona już nosiła szal! Elaidę bardzo rozpieszczano, gdy była nowicjuszką, chwaląc nieustannie zarówno za jej siłę, jak i niezwykłą szybkość, z jaką nabywała wiedzę. Joline podejrzewała, że dlatego właśnie tak ją złościły Elayne, Egwene i ta dzikuska, Nynaeve; dlatego, że były silniejsze od niej i spędziły jeszcze mniej czasu w nowicjacie, nie wspominając już o tym, że tak dobrze radziły sobie z nauką. Cóż, Nynaeve w ogóle nie przeszła nowicjatu, a to była rzecz zupełnie niesłychana.

— A skoro poruszyłaś tę kwestię — ciągnęła dalej Teslyn — to może powinnyśmy to wykorzystać.

— Co masz na myśli? — Objąwszy Prawdziwe Źródło, Joline przeniosła Powietrze, aby unieść srebrny dzban stojący na inkrustowanym turkusami stoliczku pod ścianą i napełnić ponczem srebrny puchar. Jak zawsze radość, jaką przynosił saidar, przeszyła ją dreszczem rozkoszy, przynoszącym uspokojenie, trwające nawet po tym, jak Moc już opuściła jej ciało.

— To oczywista sprawa, jak mniemam. Rozkazy Elaidy wciąż obowiązują. Elayne i Nynaeve muszą zostać dostarczone do Wieży, natychmiast, kiedy tylko zostaną odnalezione. Zgodziłam się zaczekać, ale być może już dłużej zwlekać nie powinnyśmy. Szkoda, że nie towarzyszy im ta dziewczyna, al’Vere. Ale nawet te dwie przywrócą nam łaski Elaidy, a jeśli na dodatek ofiarujemy jej jeszcze młodego Cauthona... Spodziewam się, że ta trójka sprawi, iż Elaida powita nas równie ciepło, jakbyśmy jej przywiodły samego al’Thora. A z tej Aviendhy będzie znakomita nowicjuszka, mimo iż jest dzikuską.

Puchar, niesiony strumieniem Powietrza, przefrunął do dłoni Joline, ona zaś niechętnie wypuściła Jedyne Źródło. Nigdy nie opuściło jej to uniesienie, jakie poczuła, gdy po raz pierwszy ujęła Jedyną Moc. Poncz z melona okazał się kiepską namiastką saidara. Najgorszą częścią kary, na jaką skazano ją przed opuszczeniem Wieży, był zakaz dotykania saidara. Prawie najgorszą częścią. Sama ją sobie wyznaczyła; Elaida dała jasno do zrozumienia, że jeżeli kara nie będzie dostatecznie surowa, ona zadba o jej odpowiedni wymiar. Joline nie miała najmniejszych wątpliwości, że w takim przypadku efekty byłyby znacznie bardziej dotkliwe.

— Łaski Elaidy? Teslyn, ona poniżyła nas tylko po to, by pokazać innym, że jest w stanie tego dokonać. Wysłała nas do zapchlonej dziury, znajdującej się tak daleko od wszelkich ważnych spraw, jaką tylko była w stanie wymyślić, tak blisko drugiego brzegu Oceanu Aryth, jak to sobie tylko można wyobrazić, z misją dla królowej, która posiada mniej władzy niźli tuzin arystokratów, z których każdy mógłby odebrać jej tron już jutro, gdyby tylko zechciał się tym kłopotać. I ty chcesz w takiej sytuacji wkradać się z powrotem w łaski Elaidy?

— Ona jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin. — Teslyn przycisnęła list leżącą na nim kartką, po czym zaczęła poruszać i jednym, i drugim, to w tę stronę, to w tamtą, jakby w ten sposób nadawała kształt swym myślom. — Dzięki temu, że przez jakiś czas trwałyśmy w milczeniu, dałyśmy jej do zrozumienia, że nie jesteśmy jej pieskami. Niemniej jednak nie możemy przeciągać takiego stanu w nieskończoność, bo mogłaby nas uznać za zdrajczynie.

Joline parsknęła.

— Bez sensu! Kiedy dostarczymy te dziewczyny z powrotem, zostaną ukarane tylko za ucieczkę i udawanie pełnych sióstr. — Zacisnęła usta. Obie były w tej sprawie winne, podobnie jak wszystkie, które im pomagały, niemniej jednak różnica tkwiła głównie w tym, że jedna z dziewcząt rościła sobie pretensje do przynależności do Ajah. Kiedy więc Zielone Ajah skończą z Elayne za to, co zrobiła; wówczas tron Andoru zajmie doprawdy bardzo utemperowana kobieta. Chociaż może najlepiej byłoby, gdyby Elayne najpierw zasiadła na Tronie Lwa. Joline nie zamierzała dopuścić, by Wieża straciła Elayne, niezależnie od tego, co zrobiła.

— Nie zapominaj o tym, że przystały do buntowniczek.

— Światłości, Teslyn, najpewniej zostały po prostu porwane, tak jak inne dziewczęta, które rebeliantki wywiodły z Wieży. Czy to naprawdę ma jakiekolwiek znaczenie, czy zaczną czyścić nasze stajnie jutro czy w przyszłym roku? — Z pewnością była to najłagodniejsza kara, jaka mogłaby spotkać nowicjuszki i Przyjęte, które odeszły z buntowniczkami. — Nawet Ajah mogą poczekać, zanim dostaną je w swoje ręce. Tu nie idzie o to, że coś im grozi. Mimo wszystko są Przyjętymi i ewidentnie wydają się zadowolone, że przebywają tam, gdzie w każdej chwili możemy je dosięgnąć. Powiadam więc, zostańmy tu, gdzie umieściła nas Elaida, i czekajmy z założonymi rękami i ustami zamkniętymi na kłódkę. Póki nie zapyta grzecznie, co właściwie robimy. — Nie powiedziała na głos, że gotowa jest czekać, dopóki Elaida nie zostanie zdetronizowana, jak przed nią Siuan. Komnata z pewnością nie będzie wiecznie się godziła na to, by nią pomiatano, i nie będzie też tolerowała całego tego bałaganu, niemniej jednak Teslyn mimo wszystko była Czerwoną, z pewnością więc niechętnie słuchałaby takich słów.

— A zatem nic nas w obecnej chwili nie nagli — powoli rzekła Teslyn, jednak nie wypowiedziane “ale” niemalże zakrzyczało w ciszy, jaka zapadła po jej słowach.

Kolejnym strumieniem Powietrza Joline przyciągnęła krzesło na kółkach do stołu i zasiadła na nim, zdecydowana przekonać swoją towarzyszkę, że milczenie z pewnością okaże się najlepszą taktyką w zaistniałych okolicznościach. Wciąż dziecko, czy tak? Jeżeli wszystko pójdzie po jej myśli, Elaida nie usłyszy nawet słowa na temat tego, co się dzieje w Ebou Dar, dopóki nie zacznie błagać.

Leżące na stole ciało wygięło się w łuk, wyprężając na tyle, na ile na to pozwalały krępujące je więzy; kobieta wytrzeszczała oczy, a z jej gardła wyrywał się przeszywający wrzask; który nie chciał ucichnąć. Nagle krzyk przeszedł w głośne, ochrypłe kasłanie, kobietą zaś targnęły konwulsje, wstrząsające od nadgarstków po kostki, aż wreszcie znieruchomiała i wtedy zapanowała cisza. Szeroko rozwarte, martwe oczy utkwione były w pokrytej pajęczynami powale piwnicy.

Strumień przekleństw dających upust złości był czymś całkowicie irracjonalnym, niemniej jednak Falion lepiej niźli niejeden furman potrafiła sprawić, że jej słuchaczom więdły uszy. Nie po raz pierwszy pożałowała, że zamiast Temaile towarzyszy jej Ispan. Kiedy Temaile zadawała pytania, wszyscy chętnie na nie odpowiadali i nikt nie umierał, póki z nim nie skończyła. Rzecz jasna, Temaile czerpała z tej pracy zdecydowanie za dużo przyjemności, ale to akurat nie miało nic do rzeczy.

Falion przeniosła raz jeszcze, zebrała z brudnej posadzki ubranie kobiety i cisnęła je na ciało. Czerwony, skórzany pas zsunął się na posadzkę; podniosła go i rzuciła na kłąb rzeczy. Być może powinna używać innych środków, ale z kolei pasy, obcęgi i rozpalone żelaza były takie... bałaganiarskie.

— Porzućcie ciało w jakiejś bocznej uliczce. Poderżnijcie gardło, żeby to wyglądało na rabunek. Możecie zatrzymać monety, jakie znajdziecie w jej sakiewce.

Kucający pod ścianą dwaj mężczyźni wymienili spojrzenia. Z wyglądu Arnin i Nad mogli być braćmi — czarne włosy, świńskie oczka i blizny, obdarzeni muskulaturą, której starczyłoby dla trzech mężczyzn, ale mieli dość inteligencji, by zrozumieć proste polecenia. Przynajmniej zazwyczaj.

— Proszę o wybaczenie, Pani — zaczął z wahaniem Arnin — ale nikt nie uwierzy...

— Zrobicie, jak wam powiedziano! — warknęła, równocześnie przenosząc i splotem Mocy ciskając nim o kamienną ścianę. Głowa mężczyzny zderzyła się z twardą powierzchnią, z pewnością jednak nie mogło to zaszkodzić jej zawartości.

Nad pośpieszył do stołu, mamrocząc:

— Tak, Pani. Jak rozkażesz, Pani. — Kiedy uwolniła Arnina, ten nie wybełkotał ani słowa, tylko ruszył chwiejnym krokiem w stronę swojego towarzysza, by pomóc mu zgarnąć ciało niczym stertę śmieci i wynieść na zewnątrz. Cóż, teraz było tylko śmieciem. Żałowała swojego wybuchu. Pozwalanie, by nastroje brały górę, było całkowicie irracjonalne. Chociaż niekiedy okazywało się skuteczne. Po tych wszystkich latach uświadomienie sobie tego faktu wciąż było dla niej zaskoczeniem.

— Moghedien się to nie spodoba — stwierdziła Ispan, kiedy mężczyźni wyszli. Pokręciła głową i błękitne oraz zielone paciorki, wplecione w jej liczne cieniutkie, czarne warkoczyki zastukały cicho. Przez cały czas stała w cieniu, w jednym z kątów pomieszczenia, otoczona niewielkim zabezpieczeniem, dzięki któremu nie mogła niczego słyszeć.

Falion zdołała stłumić gniew. Ispan była chyba ostatnią osobą, którą z własnej woli wybrałaby sobie na towarzyszkę. Należała do Błękitnych, albo przynajmniej kiedyś należała. Być może jednak wciąż nie potrafiła wyrzec się pewnych związków. Falion w żadnej mierze nie uważała się za Białą Ajah, od czasu jak przystąpiła do Czarnych. Błękitne były nazbyt gorliwe; ukrywały swoje emocje za maską, która z pozoru znamionowała skrajny brak uczuciowości. Jej wybór padłby na Riannę, inną Białą, mimo iż tamta miała dziwne, wręcz niesłychane poglądy w kilku kluczowych kwestiach.

— Moghedien zapomniała o nas, Ispan. A może ostatnimi czasy otrzymałaś od niej jakąś prywatną wiadomość? W każdym razie przekonana jestem, że ta skrytka nie istnieje.

— Moghedien twierdzi inaczej — zaczęła twardo Ispan, ale już po chwili w jej głosie zabrzmiały cieplejsze nuty. — Kolekcja angreali, sa’angreali i ter’angreali. Mamy dostać ich część. Nasze własne, prywatne angreale, Falion. A być może nawet i jakiś sa’angreal. Obiecała.

— Moghedien się pomyliła. — Falion patrzyła, jak tamtej ogromnieją oczy pod wpływem wstrząsu wywołanego jej słowami. Wybrani byli tylko ludźmi. Ta wiedza wprawiła kiedyś w osłupienie także samą Falion, niemniej jednak niektóre żadną miarą nie potrafiły jej sobie przyswoić. Wybrani byli znacznie potężniejsi, dysponowali nieskończenie rozleglejszą wiedzą, najprawdopodobniej otrzymali już obiecaną nagrodę nieśmiertelności, jednak wszystko wskazywało na to, że knuli przeciwko sobie i walczyli ze sobą niczym dwaj Murandianie o jeden koc.

Wstrząs Ispan wkrótce ustąpił miejsca gniewowi.

— Pozostałe również szukają. Miałyby szukać czegoś, co nie istnieje? Przyjaciele Ciemności również szukają; z pewnością zostali wysłani przez innych Wybranych. A skoro Wybrani zainteresowali się tą sprawą, jak możesz utrzymywać, że nic takiego nie istnieje? — Nie potrafiła zrozumieć, że jeśli czegoś nie można znaleźć, to najprawdopodobniej dlatego, że to coś nie istnieje.

Falion czekała. Ispan nie była głupia, tylko tchórzem podszyta, Falion zaś wierzyła w swoje zdolności zmuszania ludzi, by o własnych siłach nauczyli się tego, czego dawno już powinni być świadomi. Leniwe umysły trzeba dyscyplinować.

Ispan przeszła kilka kroków, szeleszcząc sukniami i wpatrując się w kurz i stare pajęczyny na suficie.

— Paskudnie tu pachnie. I jest brudno! — Wzdrygnęła się na widok wielkiego, czarnego karalucha pomykającego po ścianie. Na moment otoczyła ją poświata; strumień Mocy uderzył w insekta i rozpłaszczył go z trzaskiem. Na powrót opanowana, wytarła dłonie o suknie, jakby to ich użyła, nie zaś Mocy. Miała delikatny żołądek, na szczęście jednak nie objawiało się to wówczas, gdy mogła uniknąć prawdziwego działania. — Nie doniosę o tej porażce jednej z Wybranych, Falion. Mogłaby sprawić, że pozazdrościłybyśmy Liandrin, nieprawdaż?

Falion omal nie zadygotała. Zamiast tego przeszła na drugą stronę piwnicy i napełniła swój puchar śliwkowym ponczem. Śliwki użyte do jego wykonania były najwyraźniej stare, a sam poncz zbyt przesłodzony, ale nie odjęła pucharu od ust. Strach przed Moghedien był całkowicie zrozumiały, ale uleganie mu nie dawało się wytłumaczyć w żaden sposób. Być może ta kobieta już nie żyła. Z pewnością już dawno by je wezwała albo wciągnęła znowu podczas snu do Tel’aran’rhiod, by tam dopytywać się, dlaczego nie realizują jej poleceń. Póki jednak nie zobaczy ciała, jedynym logicznym sposobem postępowania będzie ciągnąć całą sprawę dalej, jakby Moghedien mogła pojawić się w każdej chwili.

— Jest sposób.

— Jaki? Przesłuchać wszystkie Mądre Kobiety w Ebou Dar? Ile ich tu jest? Setka? A może dwieście? Przypuszczam, że siostry przebywające w Pałacu Tarasin z pewnością by się zorientowały.

— Porzuć więc swe marzenia o posiadaniu sa’angreala, Ispan. Nie istnieje żaden ukryty magazyn, żadna sekretna piwnica pod pałacem. — Falion mówiła spokojnym, miarowym głosem, coraz bardziej się opanowując, w miarę jak rosło rozdrażnienie Ispan. Zawsze udawało jej się niemalże zahipnotyzować klasę nowicjuszek dźwiękiem swego głosu. — Prawie wszystkie Mądre Kobiety to dzikuski; najpewniej nie mają zielonego pojęcia o tym, czego się chcemy dowiedzieć. Nigdy jeszcze nie znaleziono dzikuski, która miałaby w swym posiadaniu sa’angreal, bo wiedziałybyśmy o tym. Wręcz przeciwnie, ze wszystkich zapisów wynika, że dzikuska, która znajdowała jakikolwiek przedmiot związany z Mocą, pozbywała się go najszybciej, jak tylko mogła, z obawy przed gniewem Białej Wieży. Z drugiej jednak strony, kobiety wygnane z Wieży ewidentnie nie podzielają tego strachu. Wiesz dobrze, że kiedy na odchodnym poddawano je rewizji, okazywało się, że jedna na trzy próbuje coś przemycić, albo prawdziwy przedmiot obdarzony Mocą, albo rzecz, którą za taki uważała. Z tych kilku Mądrych kobiet, które kwalifikowały się do tej kategorii, Callie stanowiła najlepszy wybór. Kiedy wypędzono ją cztery lata temu, próbowała ukraść mały ter’angreal. Rzecz całkowicie bezużyteczną, tworzącą wizerunki kwiatów i imitującą dźwięk wodospadu, niemniej był to przedmiot związany z saidarem. A wcześniej jeszcze usiłowała odkrywać tajemnice innych nowicjuszek, co jej się w równym stopniu udawało, jak i nie. Gdyby w Ebou Dar znajdował się choćby jeden angreal, nie wspominając już o wielkim magazynie, czy sądzisz, że mogłaby przebywać tutaj cztery lata i nic o nim nie wiedzieć?

— Ja naprawdę noszę szal, Falion — oznajmiła Ispan, nadzwyczaj opryskliwie. — I naprawdę zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę równie dobrze jak ty. Twierdzisz jednak, że istnieje inny sposób? Jaki mianowicie? — Najzwyczajniej w świecie nie potrafiła posługiwać się rozumem.

— Co zadowoliłoby Moghedien w równym stopniu jak skrytka? — Ispan tylko patrzyła na nią, lekko przytupując stopą. — Nynaeve al’Meara, Ispan. Moghedien opuściła nas, aby ją odnaleźć, ale najwyraźniej tamta jej jakoś uciekła. Jeżeli damy jej Nynaeve... wraz z tą drugą dziewczyną, Elayne Trakand, jeśli już o tym mowa... przebaczy nam setki sa’angreali. — Z czego w jasny sposób wynikało, że Wybrani potrafią się zachowywać całkowicie irracjonalnie. Najlepiej oczywiście było zachowywać skrajną ostrożność w kontaktach z tymi, którzy byli bardziej irracjonalni i równocześnie bardziej potężni. Ispan nie była potężniejsza.

— Trzeba ją było zabić od razu, kiedy się pojawiła, tak jak mówiłam — warknęła. Wymachując dłońmi, przechadzała się nerwowo w tę i z powrotem po piwnicy, szeleszcząc śmieciami, które zalegały posadzkę. — Tak, tak, wiem. Nasze siostry w pałacu mogłyby nabrać podejrzeń. Nie chcemy przecież ściągnąć na siebie ich uwagi. Ale czy zapomniałaś o Tanchico? I o Łzie? Wszędzie tam, gdzie pojawiają się te dwie dziewczyny, dochodzi do katastrofy. Osobiście uważam, że jeśli nie możemy ich zabić, to powinnyśmy trzymać się tak daleko od Nynaeve al’Meara i Elayne Trakand, jak to tylko możliwe. Tak daleko, jak tylko się da!

— Uspokój się, Ispan. Uspokój się. — Mimo iż łagodny ton jej głosu zdawał się tylko dodatkowo drażnić drugą kobietę, Falion nie traciła rezonu. Logika musi zwyciężyć emocje.

Siedząc na odwróconej do góry dnem baryłce w nieco chłodniejszej przestrzeni wąskiej, ocienionej alejki, nie odrywał wzroku od domu po przeciwnej stronie zatłoczonej ulicy. Nagle zdał sobie sprawę, że znowu dotyka swej głowy. Nie bolała go, ale czasami... nawiedzało go... jakieś osobliwe uczucie. Najczęściej wówczas, gdy myślał o czymś, czego nie potrafił sobie przypomnieć.

Trzy otynkowane na biało piętra; dom należał do złotniczki, którą rzekomo odwiedziły dwie przyjaciółki, poznane kilka lat wcześniej podczas podróży na północ. Przyjaciółki te widziano przelotnie tylko raz, po przyjeździe, potem zniknęły, jakby zapadły się pod ziemię. Odkrycie tego faktu okazało się łatwe, odkrycie, że są to Aes Sedai, odrobinę tylko trudniejsze.

Ulicą szedł szczupły młodzieniec w postrzępionej kamizelce, pogwizdując i zapewne nie żywiąc specjalnie cnych zamiarów; zatrzymał się, kiedy dostrzegł go siedzącego w cieniu. Jego ubiór i sylwetka — przyznać musiał ponuro — wyglądały kusząco. Sięgnął pod kaftan. Jego dłonie nie posiadały już ani zręczności, ani siły potrzebnej do utrzymania miecza, jednak dwa długie noże, które nosił przy sobie od ponad trzydziestu lat, zaskoczyły niejednego szermierza. Być może coś z tej wiedzy rozbłysło w jego oczach, ponieważ szczupły młodzieniec zastanowił się przez chwilę, i pogwizdując, ruszył dalej.

Brama obok wejścia do domu złotniczki, która prowadziła dalej do stajni, otworzyła się nagle; pojawili się w niej dwaj krępi mężczyźni niosący baryłkę wypełnioną brudną słomą i zwierzęcymi odchodami. Co oni knuli? Arnin i Nad raczej nie nadawali się na chłopców stajennych.

Zdecydował, że powinien do zmroku pozostać na swoim posterunku, a potem sprawdzić, czy jest w stanie odnaleźć śliczną, drobniutką morderczynię zatrudnioną przez Carridina.

Raz jeszcze odjął dłonie od głowy. Wcześniej czy później sobie przypomni. Nie zostało mu już dużo czasu, ale nic innego i tak nie posiadał. Tyle przynajmniej pamiętał.

Загрузка...