40 Włócznie

Galinę Casban otaczały góry; te za jej plecami były niewiele wyższe od stromych wzgórz, przed nią jednak pokryte śniegiem szczyty kłuły niebo, a nad nimi, dalej, górowały kolejne — ona jednak tak naprawdę wcale ich nie widziała. Kamienie na zboczu kaleczyły jej nagie stopy. Dyszała ciężko, płuca walczyły o oddech. Słońce prażyło nad głową — bez chwili przerwy, przez kolejne dni, które wydawały się nie mieć końca — dobywając z jej ciała strumienie potu. Wszelki wysiłek, który byłby czymś więcej niż miarowym przestawianiem stóp, zdawał się ponad jej siły. I choć spływała potem, nie potrafiła znaleźć bodaj odrobiny wilgoci w ustach.

Przynależała do Aes Sedai od niecałych dziewięćdziesięciu lat, w jej długich czarnych włosach nie lśniło nawet pojedyncze pasmo siwizny, a już ponad połowę tego czasu piastowała pozycję przywódczyni Czerwonych Ajah — pozostałe siostry prywatnie określały ją tytułem Najwyższej, traktując jako równą Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Jednakże przez wszystkie te lata, od chwili, gdy przywdziała szal — bez pięciu lat — w istocie była Czarną Ajah. Wynikających stąd zadań bynajmniej nie traktowała marginalnie, jako uzupełnienia obowiązków Czerwonej siostry — wynikające z tej przynależności zobowiązania miały zdecydowane pierwszeństwo. W Najwyższej Radzie Czarnych Ajah zajmowała pozycję ustępującą znaczeniem jedynie samej Alviarin i była jedną z trzech tylko kobiet znających imię tej, która przewodniczyła posiedzeniom ich kapturowego sądu. Kiedy na tych posiedzeniach padło czyjeś imię — choćby i króla — można było mieć pewność, że należy ono do osoby już martwej. Tak się to właśnie odbyło i w przypadku jednego króla i pewnej królowej. Pomogła zniszczyć dwie Amyrlin, po dwakroć uczestniczyła w spiskach, których celem było obrócenie najpotężniejszej kobiety świata w rozwrzeszczany ludzki śmieć, chciwy wyznania wszystkiego, co wiedział, a potem zadbała, by wszystko tak wyglądało, jakby jedna z tych dwóch zmarła we śnie, druga zaś została zdetronizowana i ujarzmiona. Takie rzeczy w jej oczach składały się na pojęcie obowiązku, podobnie jak konieczność eksterminacji mężczyzn zdolnych do przenoszenia, obowiązku bynajmniej nie dostarczającego jej innej przyjemności niż satysfakcja z dobrze wykonanego zadania — a jednak, gdy przewodziła kręgowi, który ujarzmił Siuan Sanche, czuła przenikający ją dreszcz radości. Z pewnością wszystkie te dokonania jednoznacznie świadczyły, że Galina Casban zajmuje należne jej miejsce wśród możnych tego świata. Bez wątpienia. Nie mogło być inaczej.

Nogi zakołysały się pod nią niczym rozciągnięte sprężyny, ciężko osunęła się na ziemię, niezdolna złapać równowagi przez to, że łokcie i ramiona miała ściśle przywiązane do ciała. Biała niegdyś, jedwabna bielizna — jedyny ubiór, jaki pozwolono jej zatrzymać — rozdarła się znowu, kiedy ześlizgnęła się po luźnym osypisku, boleśnie urażając wcześniej odniesione rany. Zatrzymała się wreszcie na jakimś pniu drzewa. Z twarzą wciśniętą w ziemię zaczęła łkać.

— Jak? — zawodziła ochrypłym głosem. — Jak coś takiego mogło mi się przydarzyć?

Po chwili zdała sobie sprawę, że tym razem nie została brutalnie postawiona na nogi; wcześniej, niezależnie od tego jak często padała, nigdy nie pozwalano jej nawet na moment wytchnienia. Mrugając oczyma, aby oczyścić je z łez, uniosła głowę.

Zbocze pełne było kobiet Aielów, co najmniej kilkaset rozproszyło się wśród drzew, w dłoniach trzymały włócznie, zasłony w każdej chwili gotowe do uniesienia zwisały na piersi. Galinie zachciało się śmiać. Panny — nazywali te potworne kobiety Pannami. Żałowała, że roześmiać się jednak nie potrafi. Przynajmniej w pobliżu nie było żadnych mężczyzn, co stanowiło nieznaczny, ale jednak uśmiech losu. Obecność mężczyzn sprawiała, że dostawała dreszczy, a gdyby jeszcze któryś mógł ją teraz zobaczyć, na poły nagą...

Z niepokojem rozejrzała się za Theravą, ale większość z siedemdziesięciu Mądrych stała razem, obserwując coś, co znajdowało się na wyższej części zbocza i nie potrafiła wśród nich odnaleźć sylwetki tamtej. Gdzieś od czoła grupy dobiegał pomruk niespokojnych głosów. Może Mądre naradzały się nad czymś. Mądre. Z brutalną skutecznością sprawiły, że szybko nauczyła się właściwych tytułów — nigdy po prostu: kobiety Aielów i nigdy: dzikuski. Potrafiły wyczuć jej pogardę, niezależnie jak starannie ją skrywała. A, rzecz jasna, nie musisz skrywać tego, co wypalone zostanie z twojej duszy.

Większość Mądrych patrzyła w drugą stronę, jednak nie wszystkie. Poświata saidara otaczała młodą śliczną rudowłosą kobietę o delikatnym kroju ust, która obserwowała Galinę wielkimi, intensywnie błękitnymi oczyma. Być może, aby dodatkowo okazać jej swoją pogardę, wybrały najsłabszą spośród siebie, by tego ranka odgradzała ją tarczą od Źródła. Micara zresztą wcale nie była tak naprawdę słaba, jeśli chodzi o dysponowanie Mocą — żadna z nich nie była — ale nawet w tak opłakanym stanie Galina bez szczególnego wysiłku potrafiłaby strzaskać tarczę Micary. Mięsień w jej policzku niepowstrzymanie zadygotał, zawsze tak się działo, kiedy rozważała kolejną możliwość ucieczki. Pierwsza próba skończyła się wystarczająco źle. Po drugiej... Drżąc niepohamowanie na całym ciele, próbowała powstrzymać łkanie. Nie podejmie kolejnej próby, póki nie będzie pewna sukcesu. Całkowicie pewna. Absolutnie.

Grupa Mądrych rozdzieliła się, część obserwowała, jak Therava z tą swoją jastrzębią twarzą idzie do miejsca, gdzie leżała Galina. W odruchu zrozumienia, ciężko dysząc, spróbowała powstać. Ze związanymi rękami i mięśniami jak z waty, udało jej się podnieść tylko na kolana, kiedy Therava do niej dotarła i pochyliła się nad nią przy wtórze cichego szczękania licznych naszyjników z kości słoniowej i złota. Jedną dłonią chwyciła garść włosów Galiny i ostrym szarpnięciem uniosła jej głowę. Wyższa od większości mężczyzn mogła dalej ją tak trzymać, nawet gdy tamta już stała na palcach. Wyginała boleśnie kark, póki Galina nie spojrzała prosto w jej oczy. Therava była nieco silniejsza od niej, jeśli chodzi o władanie Mocą, co stanowiło rzadkość wśród kobiet, które dotąd w życiu spotkała, ale nie to sprawiło, że Galina znowu zadrżała. Spojrzenie zimnych niebieskich oczu wpiło się w jej oczy, biorąc w uścisk jeszcze silniejszy niż chwyt szorstkiej dłoni; wydawało się jej, że wzrok ten obnaża ze szczętem jej duszę, równie łatwo, jak Mądre dawały sobie z nią radę. Jeszcze wszak ani razu o nic ich nie błagała, nawet gdy kazały jej przez cały dzień wędrować, częstując tylko kroplą wody, albo kiedy zmuszały ją do biegania z nimi całymi godzinami. Nie ukorzyła się nawet wówczas, gdy wyła pod ciosami rózg. Okrutna nieprzejednana twarz Theravy, jej oczy spoglądające na nią w dół bez śladu jakiegokolwiek uczucia, dopiero to sprawiło, że miała ochotę zacząć żebrać o łaskę. Czasami budziła się w nocy, rozciągnięta między czterema palami, do których ją wiązały, jęcząc, bo śniło jej się, że już resztę życia będzie musiała spędzić pod ręką Theravy.

— Ona już się słania — oznajmiła Mądra głosem twardym jak kamień. — Dajcie jej wody i ponieście ją. — Odwróciła się, poprawiła szal na ramionach, zapominając o Galinie Casban aż do czasu, kiedy znowu nie pojawi się potrzeba zwrócenia uwagi na jej istnienie. Galina Casban była mniej warta niż najnędzniejszy pies.

Galina zaprzestała prób podniesienia się, “dawano jej wody” już dość razy. Tylko w taki sposób pozwalały jej się napić. Pragnienie doprowadzało ją już do kresu wytrzymałości, dlatego też nie opierała się, kiedy umięśniona Panna chwyciła ją za włosy jak wcześniej Therava i odchyliła głowę do tyłu. Tylko szeroko otworzyła usta. Druga Panna z wypukłą blizną przecinającą na ukos nos i policzek przechyliła worek z wodą i powoli wlała wąską strużkę w otwarte usta Galiny. Woda była ciepła i bez smaku — była wspaniała. Połknęła niezgrabnie, zakrztusiła się, ale nie zamknęła ust nawet odrobinę. Pragnienie picia walczyło w niej z chęcią podstawienia twarzy pod cieknącą strużkę, aby woda spłynęła po jej czole i policzkach. Opanowała się jednak i nawet nie drgnęła, pozwalając każdej kropli spłynąć do gardła. Kiedyś uroniła odrobinę i stało się to przyczyną następnego bicia; potem cisnęły ją w pobliżu strumienia szerokiego na sześć kroków, a wszystko dlatego, że pozwoliła, by łyk wody pociekł jej po policzku.

Kiedy tamta druga wreszcie zabrała worek z wodą, krępa Panna szarpnięciem za związane łokcie postawiła ją na nogi. Galina jęknęła. Mądre już unosiły spódnice, zadzierając je ponad wysokie do kolan miękkie buty. Przecież nie będą chciały znowu biegać. Nie teraz. Nie w tych górach.

Mądre pomknęły do przodu, tak lekko, jakby biegły po zupełnie równym gruncie. Panna, której Galina wcześnie nie widziała, ponieważ tamta stała za jej plecami, cięła ją przez uda rózgą; nie pozostawało nic innego, jak zatoczyć się w kiepskiej imitacji biegu, na poły wleczona przez drugą Pannę. Rózga cięła jej nogi, gdy choćby tylko się zachwiały. Jeśli bieg ten potrwa przez resztę dnia, będą się zmieniać, jedna Panna będzie dzierżyć rózgę, druga ją ciągnąć. Ciężko gramoląc się w górę kolejnych zboczy, a w rzeczywistości ciągle ześlizgując się w dół, Galina biegła. Ciemnożółty górski kot, z paskami w odcieniach brązów i cięższy z pewnością od człowieka, warknął na nie ze skalistej półki nad głową; samica, sądząc po braku pędzelków na uszach i szerokości pyska. Galina chciała krzyknąć na nią, by uciekała, zanim Therava ją złapie. Panny przebiegły spokojnie obok warczącego zwierzęcia, a Galina zapłakała gorzko, zazdroszcząc mu wolności.

W końcu ratunek oczywiście przyjdzie, co do tego nie miała wątpliwości. Wieża nigdy się nie zgodzi, by któraś z sióstr pozostała w niewoli. Elaida nie pozwoli, aby więziono Czerwoną. Z pewnością Alviarin przyśle kogoś. Ktoś o to zadba, ktokolwiek miałby to być, i uratuje ją od tych potworów, a zwłaszcza od Theravy. Za coś takiego gotowa była obiecać wszystko. I nawet dotrzymałaby tych obietnic. Kiedy przystąpiła do Czarnych Ajah, została uwolniona spod władzy Trzech Przysiąg, które zastąpiła nowa trójca zobowiązań, w tej chwili jednak szczerze wierzyła, że naprawdę dotrzymałaby słowa, gdyby tylko ktoś przyszedł jej z pomocą. Złożyłaby każdą obietnicę, każdemu, kto by tylko podarował jej wolność. Nawet mężczyźnie.

Kiedy wreszcie jej oczy ujrzały namioty — ich ciemno ubarwione, niskie kształty zlewały się z górskim otoczeniem równie łatwo jak umaszczenie kota — Galinę musiały podtrzymywać już dwie Panny, w zasadzie ciągnęły ją za sobą. Z obu stron podniosły się radosne powitalne okrzyki, ale Galinę w całkowitym milczeniu zaciągnięto śladem Mądrych w głąb obozu, wciąż każąc jej biec, a raczej bez końca zataczać się i potykać.

Bez słowa ostrzeżenia tamte puściły jej ramiona. Bezwładnie dała jeszcze krok, padła twarzą w dół i leżała tak z nosem zagrzebanym w ziemi i zeschłych liściach, łapiąc powietrze szeroko rozdziawionymi ustami. Wykaszlała strzęp liścia, ale była zbyt słaba, by choć odwrócić głowę. Krew łomotała jej w uszach, jednak otaczające ją głosy docierały do świadomości i powoli zaczynała rozumieć, o co chodzi.

— Nie śpieszyłaś się, Therava — usłyszała znajomo brzmiący kobiecy głos. — Minęło dziewięć dni. Od dawna już jesteśmy na miejscu.

Dziewięć dni? Galina pokręciła głową, drapiąc sobie twarz drobinami ziemi. Od czasu, jak Aielowie zastrzelili pod nią konia, w jej pamięci wszystkie te dni zlały się w jedno pasmo nieustannego pragnienia, biegu i bicia, z pewnością jednak musiało to trwać znacznie dłużej niż dziewięć dni. Z pewnością całe tygodnie. Może miesiąc.

— Przyprowadźcie ją — rozkazał niecierpliwie znajomy głos.

Uniesiono ją i powleczono, przyginając równocześnie kark, aby nie zahaczyła głową o brzeg płachty wielkiego namiotu ze ścianami uniesionymi ze wszystkich stron. Następnie została ciśnięta na warstwę dywanów, tuż przed jej nosem skraj czerwono-niebieskiej taireńskiej arabeski zachodził na ostentacyjnie zdobne kwiaty. Z trudem uniosła głowę.

Z początku nie widziała nikogo prócz Sevanny, usadowionej naprzeciw niej na wielkiej poduszce z żółtymi frędzlami. Sevanna o włosach niczym delikatna złota przędza, z jasnymi szmaragdowymi oczami. Zdradziecka Sevanna, która dała jej słowo, że odwróci uwagę, napadając na Cairhien, a potem złamała przysięgę, próbując uwolnić al’Thora. Sevanna, która jedyna chyba mogła ją wyswobodzić ze szponów Theravy.

Z wysiłkiem podniosła się na kolana i wtedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że nie są same w namiocie. Therava siedziała na poduszce po prawej stronie Sevanny, zajmując pierwsze miejsce pośród usadowionych łukiem Mądrych, czternastu kobiet, które potrafiły przenosić; Micara, wciąż trzymająca jej tarczę, stała na samym końcu szeregu. Połowa z nich były to Mądre, które schwytały ją z tak bolesną łatwością. Nigdy już nie będzie tak nieostrożna, gdy przyjdzie do następnego spotkania z Mądrymi, nigdy więcej. Niscy mężczyźni i kobiety o bladych twarzach, odziani w białe szaty, krążyli za plecami Mądrych, bez słowa podając im złote albo srebrne tace, na których stały małe filiżanki, jeszcze więcej zgromadziło się po drugiej stronie namiotu, gdzie siwowłosa kobieta w kaftanie Aielów i szaro-brązowych spodniach zajmowała miejsce po lewicy Sevanny, wieńcząc szereg dwunastu Aielów o kamiennych obliczach. Mężczyźni. A ona nie miała na sobie nic prócz poszarpanej bielizny, z licznymi dziurami, przez które prześwitywało ciało. Galina z całej siły zacisnęła zęby, dławiąc krzyk. Napinała mięśnie pleców, próbując powstrzymać się przed natychmiastowym zagrzebaniem w stosie dywaników, z dala od tych zimnych męskich oczu.

— Wygląda na to, że Aes Sedai jednak potrafią kłamać — stwierdziła Sevanna i w tym momencie Galinie cała krew odpłynęła z twarzy. Ta kobieta nie mogła wiedzieć, nie mogła przecież... — Złożyłaś mi przysięgi, Galino Casban, i złamałaś je. Czy sądzisz, że możesz zamordować Mądrą, a potem bezkarnie uciec poza zasięg naszych włóczni?

Na moment poczucie ulgi sprawiło, że Galinie język stanął kołkiem w ustach. Sevanna nie wiedziała jednak o Czarnych Ajah. Dziękowałaby Światłości, gdyby jeszcze przynależała do niej duchowo. Teraz tylko ulga kazała jej zmilczeć i może odrobina urazy. Ośmieliły się zaatakować Aes Sedai, a potem dziwiły się, że kilka zginęło? Jednak na tyle tylko potrafiła się zdobyć. Mimo wszystko, czym były zniekształcone fakty w ustach Sevanny wobec całych dni bicia i oczu Theravy? Zbolały, skrzeczący śmiech był jedyną jej reakcją na absurdalność całej sytuacji. W gardle całkiem jej wyschło.

— Ciesz się, że choć niektóre wciąż jeszcze żyją — udało jej się wykrztusić przez ten śmiech. — Nawet teraz nie jest jeszcze za późno, by naprawić swoje błędy, Sevanno. — Z wysiłkiem przełknęła ponurą radość, zanim ta zamieniła się w łzy: Ledwie jej się udało. — Kiedy powrócę do Wieży, na zawsze zapamiętam tych, którzy mi pomogli, choćby nawet dopiero teraz. — Mogłaby dodać: “oraz tych, którzy zachowali się dokładnie odwrotnie”, ale niewzruszone spojrzenie Theravy sprawiło, że w żołądku zaczęło ją ściskać ze strachu. Na ile zrozumiała panujące tu zasady, Therava wciąż jeszcze mogła otrzymać wolną rękę, by robić z nią, co jej się spodoba. Musi być jakiś sposób, żeby skłonić Sevannę do... zajęcia się nią. Sama myśl smakowała gorzko, jednak wszystko lepsze od Theravy. Sevanna była ambitna i chciwa. Właśnie patrzyła na Galinę spod zmarszczonych brwi, ale kiedy przelotnie pochwyciła widok własnej dłoni, nie potrafiła się powstrzymać i uśmiechnęła się przelotnie, podziwiając pierścienie ze szmaragdami i ognistymi łzami. Połowę jej palców zdobiły pierścienie, na wypukłościach łona pyszniły się naszyjniki z pereł, rubinów i diamentów, które zadowoliłyby każdą królową. Sevannie nie można było ufać, ale może da się ją kupić. Therava była jak siły przyrody, równie dobrze można by chcieć przekupić powódź czy lawinę. — Ufam, że postąpisz w zgodzie z rozsądkiem, Sevanno — zakończyła. — Nagroda za przyjaźń okazaną Wieży potrafi być doprawdy szczodra.

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie, wyjąwszy szelest białych szat służby roznoszącej tace. Potem...

— Jesteś da’tsang — oznajmiła Sevanna. Galina zamrugała. Ona miała być godną pogardy? Z pewnością jasno jej swoją pogardę ukazały, jednak dlaczego?...

— Jesteś da’tsang — zaintonowała Mądra o okrągłej twarzy, której Galina nie znała, a kobieta o dłoń wyższa od Theravy podchwyciła: — Jesteś da’tsang.

Jastrzębia twarz Theravy mogłaby chyba być wyrzeźbiona w drewnie, jednak jej oczy, których nie odrywała od Galiny, zalśniły oskarżycielsko. Galina poczuła się tak, jakby ją przykuto do miejsca, gdzie klęczała, niezdolna poruszyć choćby jednym mięśniem. Zahipnotyzowany ptak, który obserwuje podpełzającego coraz bliżej węża. Nigdy w życiu nikt jeszcze nie sprawił, by czuła się w taki sposób. Nikt.

— Trzy Mądre przemówiły. — Pełen satysfakcji uśmiech Sevanny był niemalże pełen wdzięczności. Therava jednakże miała ponurą twarz. Tej kobiecie nie przypadło do gustu to, co się właśnie stało. A coś się wydarzyło, nawet jeśli Galina nie potrafiła tego dokładnie określić. Wyjąwszy przeczucie, że oto właśnie zabrały ją z rąk Theravy. A tego było aż nadto, przynajmniej w tym momencie. Aż nadto.

Kiedy Panny rozcięły jej więzy i odziały brutalnie w czarną wełnianą szatę, była tak wdzięczna, że prawie nie obeszło jej, iż najpierw zdarły z niej nędzne pozostałości bielizny, wprost na oczach tych wszystkich mężczyzn o lodowatym spojrzeniu. W grubych wełnach było gorąco, drapały ją, urażały nie zagojone rany, a jednak ich dotyk na skórze zdawał jej się gładki niczym jedwab. Mimo iż Micara wciąż trzymała jej tarczę, gotowa była się śmiać, gdy Panny wyprowadzały ją z namiotu. Nie minęło jednak wiele czasu, a to pragnienie rozwiało się jak dym. Prawie natychmiast zaczęła się zastanawiać, czy błaganie Sevanny na kolanach nie byłoby najlepszym wyjściem. Nie wahałaby się teraz ani chwili, gdyby ją tylko do niej dopuszczono, gdyby Micara nie dała całkowicie jasno do zrozumienia, że będzie mogła pójść tylko tam, dokąd pójść jej każą, i nie wypowie słowa, aż się do niej nie odezwą.


Z zaplecionymi na piersiach rękami, Sevanna obserwowała, jak Aes Sedai, którą uczyniono da’tsang, chwiejnie schodzi z górskiego zbocza i zatrzymuje się obok Panny kucającej z rózgą w dłoni, a potem upuszcza głaz wielkości głowy, który niosła w rękach. Rozcięcie czarnego kaptura na moment zwróciło się w jej stronę, ale natychmiast prawie da’tsang pochyliła się, szybko podnosząc następny wielki kamień, i zawróciła, by przejść pięćdziesiąt kroków do miejsca, gdzie Micara czekała w towarzystwie drugiej Panny. Tam upuściła niesiony właśnie kamień, podniosła z ziemi następny i ruszyła w dół. Da’tsang zawsze czekała hańba bezużytecznej pracy, przynajmniej póki nie pojawiła się naprawdę dojmująca potrzeba. Tej kobiecie nie pozwolą unieść nawet kubka wody, jednak jej godziny wypełni bezcelowa mordęga, póki nie będzie gotowa eksplodować od zaznanej hańby. Słońce miało jeszcze sporo drogi do szczytu nieboskłonu, a takich dni czekało ją wiele.

— Nie sądzę, byśmy doczekały się samopotępienia z jej własnych ust — oznajmiła Rhiale, stojąca obok Sevanny. — Efalin oraz pozostałe są prawie pewne, że otwarcie przyznała się do zabicia Desaine.

— Ona jest moja, Sevanno. — Therava zacisnęła usta. Wcześniej mogła rościć sobie prawo do kobiety, ale teraz już nie. Da’tsang nie należeli do nikogo. — Zamierzałam ją ubrać w jedwabne szaty gai’shain — wymruczała. — Jaki jest cel tego wszystkiego, Sevanno? Oczekiwałam, że będę się musiała kłócić, aby jej nie podcięto gardła, ale nie o coś takiego.

Rhiale przekrzywiła głowę, rzuciła spod oka spojrzenie na Sevannę.

— Sevanna chce ją złamać. Długo rozmawiałyśmy o tym, co powinnyśmy zrobić, kiedy złapiemy jakąś Aes Sedai. Sevanna chce mieć wytresowaną Aes Sedai, która będzie nosić biel i jej służyć. Jednak Aes Sedai w czerni również się nadaje.

Sevanna poprawiła szal na ramionach, zirytowana tonem tamtej. Nie był jawnie szyderczy, ale pobrzmiewała w nim aż nazbyt wyraźnie prześmiewcza nuta, że Sevanna chce wykorzystać zdolność przenoszenia Aes Sedai jako surogat własnego braku. Niewykluczone, że okaże się to możliwe. Obok trójki Mądrych przeszli dwaj gai’shain niosący wielką okutą mosiądzem skrzynię. Niscy, o bladych twarzach, mąż i żona, byli lordem i damą w kraju zabójców drzew. Oboje skłonili głowy pokorniej, niż to się kiedykolwiek mogło udać Aielowi w bieli, ich ciemne oczy zwężał strach przed ostrym słowem, znacznie mniej bali się rózg. Mieszkańców mokradeł można było ujeżdżać niczym konie.

— Kobieta już jest wytresowana — warknęła Therava. — Spoglądałam w jej oczy. Jest niby ptak trzepoczący w dłoniach i lękający się odlecieć.

— W ciągu dziewięciu dni? — zapytała z niedowierzaniem Rhiale, a Sevanna żywo pokręciła głową.

— Ona jest Aes Sedai, Theravo. Sama widziałaś, jak jej twarz pobladła z wściekłości, kiedy ją oskarżyłam. Słyszałaś, jak się śmiała, kiedy mówiła o pozabijaniu Mądrych. — Prychnęła ze zniecierpliwieniem i złością. — I słyszałaś, jak nam groziła. — Ta kobieta była równie podstępna jak zabójcy drzew, mówiła o nagrodzie, a równocześnie groziła milcząco, na wypadek, gdyby wizja nagrody nie podziałała. Czegóż jednak innego można było się spodziewać po Aes Sedai? — Złamanie jej zabierze dużo czasu, jednak nawet gdyby miało to trwać cały rok, ta Aes Sedai będzie jeszcze błagać, by pozwolono jej słuchać poleceń. — A kiedy już się to stanie... Aes Sedai oczywiście nie mogły kłamać, wcześniej oczekiwała, że Galina zaprzeczy jej oskarżeniu. Jednak kiedy już przysięgnie posłuszeństwo...

— Jeśli chcesz, by Aes Sedai słuchała twoich rozkazów — powiedział za nią męski głos — to mogę służyć ci pomocą.

Sevanna z niedowierzaniem odwróciła się na pięcie i zobaczyła Caddara stojącego zupełnie spokojnie, a wraz z nim kobietę — Aes Sedai — Maisię; oboje odziani byli w ciemne jedwabie i świetne koronki, tak jak sześć dni wcześniej; każde z nich miało zupełnie nie pasujący do tego stroju pękaty worek zwisający na pasku z ramienia. Caddar smagłą dłonią podał jej gładką białą różdżkę, długą mniej więcej na stopę.

— Jak się tu dostałeś?- zapytała, potem poczuła, jak usta zaciskają się jej w gniewie. Najwyraźniej dostał się tutaj tak samo, jak i przedtem przybył, jednak zaskoczyło ją jego pojawienie się w samym środku obozu. Porwała białą różdżkę, którą jej podawał, on zaś jak zawsze cofnął się na wyciągnięcie ramienia. — Po co tu przyszedłeś? — sprostowała swoje pytanie. — Co to jest? — Pałeczka, odrobinę węższa od przegubu jej dłoni, była gładka, wyjąwszy kilka dziwnych falistych symboli wyrytych na jednym spłaszczonym końcu. Dotykiem nie przypominała ani kości słoniowej, ani szkła. Palce czuły ziejący od niej chłód.

— Możesz to nazwać Różdżką Przysiąg — odrzekł Caddar, ukazując zęby w grymasie, który bez wątpienia miał oznaczać uśmiech. — Nie dalej jak wczoraj dostała się w moje ręce i natychmiast pomyślałem o tobie.

Sevanna musiała się przemóc, by zacisnąć na różdżce palce dłoni, która jakby kierowana własną wolą, pragnęła odrzucić ją na bok. Wszyscy wiedzieli, do czego służyła Różdżka Przysiąg Aes Sedai. Próbując nawet o tym nie myśleć, a cóż dopiero mówić, wsadziła ją za pas i odjęła dłonie.

Rhiale spod zmarszczonych brwi patrzyła na różdżkę przy talii Sevanny, a potem powoli uniosła wzrok, by spojrzeć jej twardo w oczy. Z towarzyszeniem szczękania bransolet Therava poprawiła szal na ramionach, a potem uśmiechnęła się nieznacznie, lecz z wyraźną rezerwą. Nie mogła nawet marzyć o szansie, by jedna z nich choćby dotknęła przelotnie różdżki, być może żadnych szans, by którakolwiek z pozostałych Mądrych dała się na to namówić. Ale wciąż pozostawała Galina Casban. Któregoś dnia się załamie.

Maisia o kruczoczarnych oczach, stojąca nieco z tyłu za Caddarem, uśmiechnęła się równie przelotnie, jak wcześniej Therava. Zobaczyła i zrozumiała. Czujnie obserwowała wszystko, co się wydarzy, a potem poinformuje o tym mieszkańca mokradeł.

— Chodź — zwróciła się Sevanna do Caddara. — Napijemy się herbaty w moim namiocie. — Z pewnością nie podzieli się z nim wodą. Uniosła spódnice i — ruszyła w górę zbocza.

Ku jej zaskoczeniu Caddar również okazał się spostrzegawczy.

— Musisz tylko kazać swojej Aes Sedai — zaczął, z łatwością dotrzymując jej kroku, dzięki swoim długim nogom. Znienacka uśmiechnął się, ukazując pełen garnitur zębów i zerkając na Rhiale oraz Theravę, dodając: — albo dowolnej kobiecie, która potrafi przenosić, trzymać różdżkę i wypowiedzieć te obietnice, które chcesz od niej uzyskać, podczas gdy któraś z pozostałych przeniesie trochę Ducha w liczbę. To te znaki na końcu różdżki — dodał, znacząco unosząc brwi. — Możesz jej użyć również do uwolnienia od przysięgi, ale to będzie znacznie bardziej bolesne. Przynajmniej tak mi powiedziano.

Palce Sevanny delikatnie musnęły różdżkę. Jednak bardziej szkło niż kość słoniowa, i naprawdę strasznie zimna.

— Działa tylko na kobiety? — Pierwsza zanurkowała w otwór namiotu. Mądre i przywódcy społeczności wojowników już zniknęli, ale kilkunastu obróconych w gai’shain zabójców drzew pozostawało wciąż w środku, klęcząc cierpliwie pod jedną ze ścian. Nikt jeszcze nigdy nie trzymał dla samego siebie kilkunastu gai’shain, a ona miała znacznie więcej. Trzeba będzie jednak wymyślić dla nich jakieś nowe miano, ponieważ i tak nigdy nie zrzucą bieli.

— Tylko na kobiety, które potrafią przenosić, Sevanno — odrzekł Caddar, wchodząc za nią do środka. Ton głosu tego człowieka był nieprawdopodobnie obraźliwy. Ciemne oczy jarzyły się nie skrywanym rozbawieniem. — Będziesz musiała poczekać, póki al’Thor nie wpadnie w twoje ręce, zanim dam ci coś, dzięki czemu będzie można go kontrolować.

Zdjął worek z ramienia i usiadł. Oczywiście nie zajął najbliższej poduszki. Maisia natomiast, najwyraźniej nie obawiając się ciosu nożem pod żebra, rozmościła się na poduszce tuż pod samym niemal bokiem Sevanny. Ta zmierzyła ją spojrzeniem z ukosa, a wówczas ona demonstracyjnie rozwiązała kolejną koronkę przy swojej bluzce. Sevanna nie pamiętała już, że łono tej kobiety było tak czarująco wypukłe. Jeśli już o tym mowa, twarz tamtej też zdawała się jakby jeszcze bardziej urodziwa. Musiała z całej siły powstrzymywać się, by nie zazgrzytać zębami.

— Oczywiście — ciągnął dalej Caddar — jeśli masz na myśli jakichś innych mężczyzn... Jest rzecz nazywana krzesłem więzi. Związanie ludzi, którzy nie potrafią przenosić, jest znacznie trudniejsze niż w przypadku dysponujących Mocą. Być może krzesło więzi ocalało z Pęknięcia, ale musisz poczekać, póki go nie odnajdę.

Sevanna znowu przelotnie musnęła palcami różdżkę, potem niecierpliwie kazała jednemu z gai’shain przynieść filiżanki z herbatą. Mogła poczekać. Caddar był głupcem. Wcześniej czy później, da jej wszystko, czego będzie chciała. A teraz dzięki różdżce mogła oderwać od niego Maisię. Z pewnością wówczas ta kobieta nie będzie go chronić. Za wszystkie obrazy, jakich od niego doznała, odzieje go w czerń. Sevanna wzięła z podanej przez gai’shain tacy maleńką filiżankę z zielonej porcelany i własnoręcznie podała ją Aes Sedai.

— Jest przyprawiona miętą, Maisia. Przekonasz się, jak odświeża.

Kobieta uśmiechnęła się, ale te czarne oczy... Cóż, co można zrobić jednej Aes Sedai, będzie można zrobić i dwóm. Albo więcej.

— A co ze szkatułkami podróżnymi? — zapytała grzecznie Sevanna.

Caddar oddalił gestem gai’shain i poklepał leżący obok niego worek.

— Przywiozłem tyle tylko nar’baha... tak się właśnie nazywają... ile mogłem znaleźć. Wystarczy, żebyście przed zmrokiem wszyscy przenieśli się na drugą stronę, jeśli tylko się pośpieszycie. A ja na waszym miejscu bym się spieszył. Al’Thor chce z wami skończyć, jak się wydaje. Dwa klany podążają do tego miejsca od południa, a dwa następne idą tu z północy, z gór. Wraz ze swoimi Mądrymi, gotowymi w każdej chwili do przenoszenia. Mają rozkazy, by nie odstępować, póki ostatni z was nie padnie martwy lub nie zostanie wzięty do niewoli.

Therava parsknęła.

— Jest to z pewnością powód, by ruszać, mieszkańcu mokradeł, ale nie by uciekać. Nawet cztery klany nie zajmą Sztyletu Zabójcy Rodu w ciągu jednego dnia.

— Nie mówiłem wam tego? — Uśmiech Caddara bynajmniej nie był miły. — Wychodzi na to, że al’Thor związał ze sobą również jakieś Aes Sedai, a one nauczyły Mądre, jak Podróżować bez nar’baha, przynajmniej na krótkie dystanse. Dwadzieścia lub trzydzieści mil. Najnowsze odkrycie, jak się wydaje. Mogą być tutaj, cóż... już dzisiaj. Wszystkie cztery klany.

Może kłamał, jednak ryzyko... Sevanna aż nazbyt dobrze potrafiła sobie wyobrazić uścisk dłoni Sorilei. Opanowała przeszywający ją dreszcz i natychmiast posłała Rhiale, by poinformowała o wszystkim pozostałe Mądre. W jej głosie również nie sposób było usłyszeć jakiejkolwiek emocji.

Caddar sięgnął do worka i wydobył zeń szarą kamienną kostkę, znacznie mniejszą od szkatułki fonicznej, której użyła do wezwania go poprzednim razem, a także w mniej wyszukany sposób zdobioną, właściwie bez żadnych widocznych oznakowań prócz czerwonej kropki na jednej ze ścianek.

— Oto jest nar’baha — oznajmił. — Wykorzystuje saidina, tak że żadna z was niczego nie zauważy, lecz ma swoje ograniczenia. Jeśli dotknie go kobieta, nie będzie działał przez kilka następnych dni. Zatem sam będę musiał nimi operować. Poza tym brama raz otwarta, zamknie się po ściśle określonym czasie, wystarczającym jednak, by przeszło przez nią kilka tysięcy, jeśli nie będą się ociągać, a potem nar’baha będzie potrzebować trzech dni, by się ponownie naładować. Mam ich dosyć, by przenieść nas wszystkich tam, dokąd się udamy, ale...

Therava pochyliła się z takim napięciem, że groziło to przewróceniem się, lecz Sevanna ledwie słuchała tamtego. Jednocześnie nie wątpiła w słowa Caddara, nie odważyłby się jej zdradzić, zbyt żądny był złota, jakie mieli mu dać Shaido. Jednak nie podobało jej się kilka szczegółów. Maisia zastygła wpatrzona weń uważnie ponad krawędzią filiżanki. Dlaczego? A jeśli rzeczywiście aż tak się należało spieszyć, dlaczego w jego głosie nie było słychać ponaglenia? Nie zdradzi jej, ale i tak postanowiła podjąć wszelkie środki ostrożności.


Maeric zmarszczył czoło i wbił wzrok w kostkę, którą podał mu mieszkaniec mokradeł, a potem zajrzał w... otwór... który pojawił się, gdy tylko nacisnął czerwoną kropkę. Otwór szeroki na pięć kroków i wysoki na trzy, otwór w powietrzu. Za nim rozciągały się falujące wzgórza, nie takie wcale niskie, porośnięte zbrązowiałą trawą. Nie lubił rzeczy mających cokolwiek wspólnego z Jedyną Mocą, zwłaszcza z jej męską częścią. Sevanna wraz z mieszkańcem mokradeł i ciemnowłosą kobietą przeszli przez kolejny, znacznie mniejszy otwór, w ślad za Mądrymi, które wybrały się razem z Rhiale. Tylko garstka Mądrych została z Moshaine Shaido. Przez tamten drugi otwór mógł widzieć Sevannę rozmawiającą z Bendhuin. Szczepowi Zielonej Soli również nie pozostanie zbyt wiele ich Mądrych, Maeric nie miał co do tego wątpliwości.

Dyrele dotknęła jego ramienia.

— Mężu — mruknęła — Sevanna powiedziała, że pozostanie otwarty tylko przez jakiś czas.

Maeric skinął głową. Dyrele zawsze potrafiła dojrzeć samą istotę problemu. Zasłonił twarz i pobiegł przed siebie, a potem skoczył przez otwór, który wcześniej stworzył. Cokolwiek mówili Sevanna i mieszkaniec mokradeł, nie wyśle przodem żadnego ze swych Moshaine, póki sam się nie przekona, że jest to bezpieczne.

Wylądował ciężko na stoku pokrytym zeschłymi liśćmi i omalże nie pokoziołkował w dół, wyhamował jakoś jednak swój pęd. Przez chwilę spoglądał na wejście do otworu. Po tej stronie jego wylot znajdował się dobrą stopę ponad powierzchnią ziemi.

— Żono! — zawołał. — Tu jest niżej!

Czarne Oczy zaczęli przeskakiwać na drugą stronę, zasłonięci, z gotowymi włóczniami, prawie natychmiast ruszyły też Panny. Równie dobrze można by próbować ugasić pragnienie piaskiem, jak powstrzymać Panny przed wysforowaniem się naprzód. Reszta Moshaine biegiem podążyła za nimi, algai’d’siswai oraz żony i dzieci, większość ciągnęła za sobą ciężko obładowane konie juczne i muły; razem było ich prawie sześć tysięcy. Jego szczep, jego ludzie. Dalej tak będzie, kiedy tylko pójdzie do Rhuidean, Sevanna nie da rady dłużej już powstrzymywać go przed zostaniem wodzem klanu.

Zwiadowcy rozproszyli się natychmiast, nie czekając, aż reszta szczepu pokona otwór. Maeric opuścił zasłonę, potem wykrzyczał rozkazy, w myśl których algai’d’siswai mieli tyralierą skierować się w kierunku grzbietów otaczających wzgórz, natomiast wszyscy pozostali nie ruszać się z ukrycia poniżej. Nie sposób było powiedzieć, kto lub co kryje się za tymi wzgórzami. Bogate ziemie, twierdził mieszkaniec mokradeł, ale ta ich część na szczególnie bogatą mu nie wyglądała.

Potok ludzi jego szczepu zmienił się w zalew algai’d’siswai, którym tak naprawdę nie bardzo ufał, ludzi, którzy uciekli ze swoich klanów, ponieważ nie wierzyli, że Rand al’Thor naprawdę jest Car’a’carnem. Maeric nie był do końca pewien, w co on sam wierzy, jednak mężczyzna nie powinien porzucać szczepu i klanu. Ci ludzie kazali określać się mianem Mera’din, Pozbawionych Braci, całkiem stosowne miano, a on miał dwie set...

Otwór nagle skurczył się w pionową pręgę srebra, która przecięła na pół dziesięciu Pozbawionych Braci. Fragmenty ciał posypały się na stok: ramiona, nogi. Przednia połowa człowieka ześlizgnęła się niemalże do stóp Maerica.

Wpatrzony ogłupiałym wzrokiem w miejsce, gdzie przed chwilą jeszcze był otwór, potarł kciukiem czerwoną kropkę. Bezużytecznie, wiedział jednak... Darin, jego najstarszy syn był jednym z Kamiennych Psów czekających w tylnej straży. Ostatni mieli przejść na drugą stronę. Suraile, jego najstarsza córka, została z Kamiennym Psem, dla którego myślała o porzuceniu włóczni.

Jego wzrok zetknął się ze spojrzeniem Dyrele, jej oczy były tak zielone i piękne, jak owego dnia, gdy położyła wianek u jego stóp. I zagroziła, że poderżnie mu gardło, jeśli go nie podniesie.

— Możemy poczekać — powiedziała cicho. Mieszkaniec mokradeł mówił o trzech dniach, ale mógł się mylić. Znowu dźgnął kciukiem czerwoną kropkę. Dyrele pokiwała uspokajająco głową. Miał nadzieję, że nie będą mieli powodów do wypłakiwania się wzajem w swoich ramionach, gdy już zostaną sami.

Ze stoku ponad nimi zbiegła Panna, pośpiesznie opuściła zasłonę i okazało się, że naprawdę ciężko dyszy.

— Maeric — powiedziała Naeise, nie czekając nawet, aż wypowie zwyczajowe słowa pozdrowienia — na wschodzie są włócznie, tylko kilka mil stąd i biegną prosto na nas. Sądzę, że to Reyn. Przynajmniej siedem lub osiem tysięcy.

Widział już innych algai’d’siswami pędzących w jego stronę. Młody Brat Orła, Cairdin, z poślizgiem przystanął, i zaczął mówić, gdy tylko Maeric go “zobaczył”.

— Widzę cię, Maeric. Na północy, nie dalej niż pięć mil są włócznie i mieszkańcy mokradeł na koniach. Być może po dziesięć tysięcy jednych i drugich. Nie przypuszczam, by widzieli któregoś z nas ponad grzbietem wzgórza, ale już niektóre włócznie zwróciły się w naszą stronę.

Maeric już wiedział, zanim nawet posiwiały Poszukiwacz Wody imieniem Laerad otworzył usta:

— Włócznie przechodzą przez wzgórze, trzy, cztery mile na południe. Osiem tysięcy albo więcej. Zobaczyli moich chłopców. — Laerad nigdy nie marnował słów, nigdy też by nie powiedział, którego mianowicie z chłopców tamci zobaczyli, chłopcem zaś z kolei mógłby być każdy z jego ludzi, kto jeszcze nie dorobił się siwizny na głowie.

Maeric zdawał sobie doskonale sprawę, że nie ma czasu na zbędne słowa.

— Hamal! — krzyknął. Nie było czasu na okazywanie kowalowi stosownej grzeczności.

Potężny mężczyzna wiedział już, że sytuacja jest poważna, gramolił się po stoku, poruszając się chyba szybciej niż kiedykolwiek od czasów, gdy wziął po raz pierwszy młot do ręki.

Maeric podał mu kamienną kostkę.

— Musisz dusić tę czerwoną kropkę i nie ustawać, niezależnie od tego, co się będzie działo i jak długo to potrwa, nim pojawi się otwór. To dla nas wszystkich jedyne wyjście. — Hamal pokiwał głową, ale Maeric nie czekał nawet, aż tamten powie, że tak uczyni. Hamal zrozumie. Maeric dotknął policzka Dyrele, nie dbając, ile par oczu na nich spogląda. — Cieniu mego serca, musisz się przygotować do wdziania bieli. — Jej dłoń pomknęła ku rękojeści noża, była Panną, kiedy składała u jego stóp wianek, ale on pokręcił zdecydowanie głową. — Musisz żyć, żono, pani dachu, aby zadbać o tych, co pozostaną. — Przytaknęła i dotknęła palcem jego policzka. Był tym zdumiony: w obecności innych zawsze zachowywała się nadzwyczaj powściągliwie.

Unosząc zasłonę, Maeric potrząsnął ponad głową jedną z włóczni.

— Moshaine! — zagrzmiał. — Ruszamy do tańca!

Pobiegli za nim w górę stoku, mężczyźni i Panny, w sile niemalże tysiąca, jeśli liczyć Pozbawionych Braci. Być może należało ich jednak zaliczyć do szczepu. W górę stoku i na zachód — w stronę, gdzie znajdowali się najbliżsi i najmniej liczni wrogowie. Być może uda im się zdobyć dość czasu, chociaż tak naprawdę nie potrafił w to uwierzyć. Zastanowił się jeszcze przelotnie, czy Sevanna wiedziała. Ach, świat zmienił się w dziwne miejsce, od czasu, gdy nastał al’Thor. Jednak pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Śmiejąc się, zaczął śpiewać.

Czyśćmy włócznie — kiedy słońce wysoko stoi.

Czyśćmy włócznie — i gdy zachodzi nam.

Czyśćmy włócznie — Kto śmierci się boi?

Czyśćmy włócznie — Nikt, kogo znam!

Śpiewając, Moshaine Shaido pobiegli, by zatańczyć ze swoją śmiercią.


Graendal, marszcząc brwi, obserwowała, jak brama zamyka się za ostatnimi z Jumani Shaido. Za Jumani oraz grupą Mądrych. Inaczej niż w przypadku pozostałych, Sammael nie zapętlił tego splotu, tak że w końcu sam musiał się rozpaść. W każdym razie zakładała, że przytrzymał go aż do przejścia ostatnich, zamknięcie bramy niemal tuż na piętach ostatnich odzianych w szaro-brązowe ubiory postaci byłoby zbyt wielkim kuszeniem losu. Sammael śmiejąc się, odrzucił worek, wciąż jednak trzymał w dłoni te kilka bezużytecznych kawałków kamienia. Ona sama już dawno temu upuściła swój pusty worek. Słońce zachodziło za górami, widoczna była jeszcze tylko połowa rozpłomienionej czerwienią tarczy.

— Któregoś dnia — oznajmiła sucho — okażesz się zbyt sprytny i przedobrzysz. Szkatułka głupca, Sammaelu? Załóżmy, że któreś z nich jednak by się domyśliło?

— Żadnemu się nie udało — odparł zwyczajnie, ale nie przestawał zacierać rąk i wpatrywać się w miejsce, gdzie przedtem była brama. Albo może w jakieś miejsce za nią. Wciąż miał na sobie Maskę Zwierciadeł, otoczony iluzją dodającą mu wzrostu. Ona odrzuciła swoją, gdy tylko brama się zamknęła.

— Cóż, z pewnością udało ci się wywołać w nich panikę. — Wokół nich leżały rozrzucone świadectwa popłochu: kilka niskich namiotów wciąż stało, koce, garnek, szmaciana lalka, wszelkie rodzaje śmiecia, które leżały tam, gdzie upadły. — Gdzie ich wysłałeś? Jak przypuszczam, gdzieś na czoło armii al’Thora?

— Mniej więcej — odparł nieobecnym głosem. — Wystarczy. — Towarzyszące niespodzianemu zamyśleniu martwe spojrzenie zniknęło. Razem z nim rozwiała się również Maska Zwierciadeł. Blizna przecinająca twarz zdawała się tętnić wściekłością. — Wystarczająco wielu, by narobić kłopotów, zwłaszcza że mają ze sobą te Mądre, które potrafią przenosić, ale nie aż tylu, by ktokolwiek mnie podejrzewał. Resztę rozproszyłem od Illian do Ghealdan. Chcesz wiedzieć, jak i dlaczego? Może al’Thor to zrobił dla jakichś swoich własnych powodów, ja jednak z pewnością nie zmarnowałbym większości z nich, gdyby to było moje dzieło, nieprawdaż? — Zaśmiał się znowu, zachwycony własną błyskotliwością.

Wygładziła stanik sukni, aby ukryć przeszywający ją dreszcz. Tego rodzaju współzawodnictwo było zdecydowaną głupotą — powtarzała to sobie dziesiątki tysięcy razy, ale ani razu nie posłuchała własnych słów — zdecydowaną głupotą, a teraz czuła się tak, jakby suknia w każdej chwili mogła się z niej zsunąć. Co nie miało nic wspólnego z dreszczem, który ją przenikał. Nie wiedziała, czy Sevanna rzeczywiście wzięła wszystkie potrafiące przenosić kobiety ze sobą. Może nadszedł wreszcie czas, żeby go opuścić? Gdyby zdała się na łaskę Demandreda...

Jakby zdolny był czytać jej myśli, powiedział:

— Jesteś związana ze mną tak mocno jak mój pas, Graendal. — Otworzyła się brama, ukazując jego prywatne apartamenty w Illian. — Prawda nie ma już żadnego znaczenia, o ile kiedykolwiek w ogóle miała. Albo zostaniesz wyniesiona razem ze mną, albo razem upadniesz. Wielki Władca nagradza sukcesy i nigdy nie interesuje go, w jaki sposób zostały osiągnięte.

— Jako rzeczesz — odparła. Demandred nie miał litości. A Semirhage... — Wyniesiona lub stracona razem z tobą. — A jednak coś trzeba będzie wymyślić. Wielki Władca nagradzał sukcesy, ale Sammael nie pociągnie jej za sobą, jeśli upadnie. Otworzyła bramę do swego pałacu w Arad Doman, na długą komnatę otoczoną kolumnadą, gdzie mogła już widzieć swoje pieszczoszki igrające w basenie. — Ale co jeśli al’Thor osobiście przyjdzie po ciebie? Co wtedy?

— Al’Thor nie przyjdzie po nikogo — roześmiał się Sammael. — Wystarczy, że tylko będę czekał, nic więcej robić nie muszę. — Wciąż śmiejąc się, przeszedł przez bramę i pozwolił, by sama się zamknęła.


Myrddraal wyszedł z najgłębszych cieni, stał się widzialny. Przed oczami wciąż miał pozostałości bramy — trzy łaty lśniącej mgiełki. Nie potrafił wyodrębnić splotów, jednak zdolny był zapachem odróżnić saidina od saidara. Saidin pachniał jak ostrze noża, czubek ciernia. Saidar pachniał miękko, ale jak coś, co będzie twardniało w miarę wywieranego nacisku. Żaden inny Myrddraal nie potrafiłby wyczuć różnicy. Shaidar Haran nie był jednak taki jak inne Myrddraale.

Podniósł upuszczoną włócznię i wykorzystał jej grot do otwarcia worka, który Sammael odrzucił, a potem zaczął grzebać w kamiennych odłamkach, które zeń wypadły. Dużo działo się rzeczy, których nikt nie zaplanował. Trudno powiedzieć, czy te wydarzenia dodatkowo wzmogą chaos, czy też...

Wściekłe czarne płomienie pomknęły po drzewcu od dłoni Shaidara Harana, dłoni Ręki Cienia. W jednej chwili drewniane drzewce zwęgliło się i poskręcało, grot odpadł. Myrddraal upuścił poczerniały kij na ziemię i otrzepał sadzę z wierzchu dłoni. Jeśli Sammael służył chaosowi, wszystko było w porządku. Jeśli nie...

Poczuł nagłe ukłucie bólu w plecach, lekka słabość ogarnęła jego członki. Za daleko od Shayol Ghul. Więź musiała zostać jakoś osłabiona. Z warknięciem odwrócił się, by znaleźć skraj cienia, którego potrzebował. Ten dzień się zbliżał. Niebawem nadejdzie.

Загрузка...