Moghedien nie znosiła tego nawracającego snu, ale mimo iż ze wszystkich sił chciała się obudzić, chciała krzyczeć, wszystkie jej wysiłki spełzały na niczym. Sen pochwycił ją mocniej niż jakiekolwiek kajdany. Początek przeminął szybko, niewyraźną smugą zmazanych kształtów. Żadnej litości, znacznie wcześniej będzie musiała przeżyć pozostałą część.
“Ledwie rozpoznała kobietę, która weszła do namiotu stanowiącego jej więzienie. Halima, sekretarka jednej z tych idiotek, które zwały się Aes Sedai. Idiotki, a jednak trzymały ją dość krótko na tej smyczy ze srebrnego metalu przymocowanej do jej szyi, trzymały krótko i zmuszały do posłuszeństwa”. — Szybko, szybko, chociaż modliła się o to, by wszystko szło wolniej. — “Kobieta przeniosła, aby oświetlić wnętrze i Moghedien zobaczyła jedynie światło. To musiał być saidin, spośród żyjących jedynie Wybrani wiedzieli, jak zaczerpnąć Prawdziwej Mocy” — Mocy pochodzącej od samego Czarnego — “i niezbyt byli do tego skorzy, wyjąwszy najbardziej naglącą potrzebę, jednak to było przecież niemożliwe!” — Smuga zamazanych w pędzie kształtów. — “Kobieta wymieniła imię: Arangar i zwróciła się do Moghedien imieniem, którym wzywano ją do Szczeliny Zagłady, a potem zdjęła naszyjnik a’dam, krzywiąc się z bólu, jakiego nie powinna znosić żadna kobieta. I znowu...” — Jak wiele już razy musiała to robić? — “...znowu Moghedien uplotła niewielką bramę we wnętrzu namiotu. Przeskoczyła, aby dać sobie czas do namysłu w nieskończonej ciemności, ale tylko weszła na platformę, przypominającą niewielki zamknięty marmurowy balkon wyposażony z góry w wygodne krzesło, a już znalazła się na czarnych stokach Shayol Ghul, na zawsze skąpanych w półmroku, gdzie z kanałów wentylacyjnych i tuneli wydostawały się para, dym i gryzące wyziewy, a wtedy Myrddraal podszedł do niej, w swym czarnym niczym noc ubiorze, przypominający białego jak robak, bezokiego mężczyznę, jednak wyższy, potężniej zbudowany niźli którykolwiek Półczłowiek, jakiego dotąd w życiu widziała. Zmierzył ją aroganckim spojrzeniem, nieproszony podał swe imię, a potem kazał iść za sobą; nie było to postępowanie, na jakie zazwyczaj pozwalały sobie Myrddraale względem Wybranych”. — I teraz krzyczała w głębi swego umysłu, ponieważ sen znowu ruszył szybciej, zlewając się w smugę kształtów, za którymi nie mogły nadążyć oczy, niemożliwych w ogóle do pojęcia, ale... — “...teraz, gdy szła w ślad za Shaidarem Haranem ku wejściu do Szczeliny Zagłady, teraz wszystko toczyło się normalnym już tempem i wydawało bardziej realne niż Tel’aran’rhiod, czy choćby świat jawy”.
Oczy Moghedien roniły łzy spływające po policzkach, które wszak już lśniły wilgocią. Jej ciało drżało na twardym sienniku, ramiona i nogi szarpały się, gdy walczyła rozpaczliwie, jednak na próżno, aby się obudzić. Nie miała już pojęcia, że śni — wszystko wydawało się tak realne — jednak głęboka pamięć nie została naruszona i w tych głębiach instynkty wrzeszczały, walcząc o wydostanie się na wolność.
“Dobrze znała ten pochyły tunel, z którego sufitu niczym kły zwisały kamienne sztylety, zaś ściany lśniły bladym światłem. Wiele razy odbywała tę podróż w dół, od dnia, jakże to już dawno temu, gdy po raz pierwszy złożyła hołd Wielkiemu Władcy i oddała mu swą duszę, nigdy jednak nie była w takiej sytuacji jak teraz, nigdy dotąd jej porażka nie wyszła na jaw w całej swej przerażającej rozciągłości. Dotąd zawsze udawało jej się skryć konsekwencje chybionych poczynań, nawet przed samym Wielkim Władcą. Przynajmniej po wielokroć jej się udawało. Tutaj można było dokonać rzeczy, jakie nie były możliwe nigdzie indziej. Zdarzały się tu rzeczy, jakich próżno by szukać w innych światach.
Wzdrygnęła się, gdy jeden z kamiennych kłów musnął jej włosy, natychmiast jednak wzięła się w garść, przynajmniej na tyle, na ile była w stanie. Te kolce i ostrza nie czyniły najmniejszej szkody owemu nazbyt wyrośniętemu Myrddraalowi, lecz chociaż był od niej wyższy o ponad głowę, sama musiała uważać, by nie nadziać się na jeden z ostrych szpikulców. Tutaj rzeczywistość stanowiła glinę w dłoniach Wielkiego Władcy i często dawał wyraz swemu niezadowoleniu, odmieniając ją. Kamienny kieł ukłuł ją w ramię, musiała pochylić się, aby uniknąć kolejnego. W tunelu nie było już miejsca na to, by mogła iść wyprostowana. Skłoniła mocniej głowę, pochylona spieszyła śladem Myrddraala, próbując zbliżyć się do niego. On szedł cały czas tym samym tempem, jednak niezależnie od tego, jak się starała, przestrzeń między nimi nie zmniejszała się. Sufit opuszczał się coraz niżej — kły Wielkiego Władcy, które rozszarpywały zdrajców i głupców — aż wreszcie Moghedien musiała opaść na czworaki i tak pełzła przed siebie, a potem jeszcze bardziej musiała przytulić się do ziemi. W tunelu światło rozbłyskiwało i migotało, dobiegając z wejścia do Szczeliny właściwej, dokładnie przed nią, a Moghedien czołgała się już na brzuchu, podciągając dłońmi, zapierając stopami. Kamienne szpice kłuły jej ciało, rozdzierały suknię. Ciężko dysząc, pokonała resztę dystansu, prześlizgując się między nimi do wtóru odgłosu dartej wełny.
Obejrzała się za siebie przez ramię i zadrżała spazmatycznie. Tam, gdzie winno znajdować się wejście do tunelu, stała gładka kamienna ściana. Być może Wielki Władca wszystko dokładnie zgrał w czasie, a być może, gdyby była wolniejsza...
Ustęp skalny, na którym leżała, sterczał ponad nakrapianym czarnymi plamami jeziorem płynnej skały, po którego powierzchni tańczyły płomienie wysokości człowieka, tańczyły, gasły i pojawiały się znów. Ponad głową sklepienie jaskini wznosiło się ku otwartemu wierzchołkowi góry, nad którym pędziły oszalałe stada chmur, paskowane czerwienią, żółcią i czernią, gnane na skrzydłach samych wiatrów czasu. W niczym nie przypominały zaciągniętego czarnymi chmurami nieba widzianego z zewnątrz Shayol Ghul. Jednak żaden z tych przedziwnych widoków nie przykuł jej spojrzenia i to nie tylko dlatego, że widziała je po wielokroć wcześniej. Do Szybu uchodzącego w miejsce, gdzie został uwięziony Wielki Władca, było tak samo daleko jak we wszystkich pozostałych miejscach świata, jednak tutaj mogła poczuć jego tchnienie na własnej skórze, tutaj mogła pławić się w promiennej chwale Wielkiego Władcy. Strumienie Prawdziwej Mocy omiatały jej ciało, a były tak silne, że gdyby spróbowała przenieść, spaliłaby się na popiół. Takiej ceny nie miała zamiaru w żadnym wypadku płacić.
Zaczęła podnosić się na kolana, a wtedy poczuła uderzenie między łopatki, które cisnęło ją znowu na powierzchnię tego skalnego występu, odbierając oddech. Oszołomiona, próbowała zaczerpnąć powietrza, potem zerknęła przez ramię. Myrddraal stał nad nią, z jednym ciężkim butem wspartym na jej grzbiecie. O mało co objęłaby saidara, chociaż przenoszenie w tym miejscu bez wyraźnego przyzwolenia było najszybszą drogą do samobójstwa. Arogancja na stoku to jedno, ale to?!
— Wiesz, kim jestem? — zapytała. — Jestem Moghedien! — Spojrzenie bezokiego spoczęło na niej, jakby była robakiem; często widywała, jak Myrddraale patrzyły w ten sam sposób na zwykłych ludzi.
MOGHEDIEN. Głos wewnątrz jej głowy przegnał wszystkie myśli o Myrddraalach, omal nie wygnał z niej w ogóle wszelkich myśli. Zestawiony z tym przeżyciem najmocniejszy uścisk ludzkiego kochanka był niby kropla wody w oceanie. JAK DALEKO SIĘGAJĄ KONSEKWENCJE TWEJ PORAŻKI, MOGHEDIEN? WYBRANI ZAWSZE BYLI NAJSILNIEJSI, TY JEDNAK POZWOLIŁAŚ SIĘ ZŁAPAĆ. UCZYŁAŚ TE, KTÓRE MI SIĘ SPRZECIWIAJĄ, MOGHEDIEN.
Trzepocząc powiekami, z całej siły próbowała odnaleźć w sobie spójny tok myśli.
— Wielki Władco, uczyłam je tylko najdrobniejszych rzeczy i walczyłam z nimi, jak mogłam. Nauczyłam je sposobu, za pomocą którego rzekomo wykrywa się przenoszenie u mężczyzny. — Udało jej się roześmiać. — Wprawianie się w nim przysparzało im takich bólów głowy, że całymi godzinami nie były w stanie przenosić. — Milczenie. Może to i lepiej. Na długo przed jej uwolnieniem zrezygnowały z męczących prób, ale Wielki Władca nie musiał o tym wiedzieć. — Wielki Władco, wiesz jak dobrze ci służyłam. Służyłam przyczajona pośród cieni, a twoi wrogowie nigdy nawet nie poczuli ukąszenia, póki moja trucizna nie krążyła już w ich żyłach. — Nie ośmielała się powiedzieć, że rozmyślnie dała się złapać, ale mogła to zasugerować. — Wielki Władco, wiesz, jak wielu twoich wrogów powaliłam podczas Wojny o Moc. Pośród cieni, niewidoczna, a jeśli nawet dostrzegana to lekceważona ze względu na znikomość zagrożenia. A wtedy...
MOI WYBRANI ZAWSZE SĄ NAJMOCNIEJSI. PORUSZA ICH MOJA DŁOŃ.
Ten głos echem odbijał się pod jej czaszką, zmieniając jej kości w płonącą słodycz, a mózg stawiając w ogniu. Myrddraal trzymał dłonią jej podbródek, zadzierając głowę do góry, aż wreszcie odzyskała zdolność widzenia i zobaczyła, że w drugiej ręce ściska nóż. Wszystkie jej marzenia miały umrzeć tutaj, zabite jednym ciosem podcinającym gardło, jej ciało posłuży za karmę dla trolloków. Może Shaidar Haran zechce dla siebie wybrać najlepszy kawałek. Może...
Nie. Wiedziała, że zaraz umrze... jednak ten Myrddraal nie dostanie nawet kawałka jej ciała! Sięgnęła, by objąć saidara, i wtedy poczuła, jak oczy wychodzą jej z orbit. Nie wyczuła nic. Nic! To było tak, jakby ją ujarzmiono! Wiedziała, że tak się nie stało — powiadano, że rozdarciu towarzyszy największy ból, jaki tylko można sobie wyobrazić, którego żadna siła nie ugasi — ale...!
I w tej chwili całkowitego oszołomienia Myrddraal przemocą otworzył jej usta, przesunął ostrzem po języku, a potem przekłuł ucho. I jakby wszystko naraz trafiło na swoje miejsce wraz z jej krwią i śliną, wiedziała, zanim jeszcze to nastąpiło, że wyciągnie coś, co wygląda niczym maleńka krucha klatka upleciona ze złotego drutu i kryształu. Niektóre rzeczy można było zrobić tylko tutaj, niektóre tylko tym, którzy potrafili przenosić, i ona sama przywiodła tu tak wielu mężczyzn i tak wiele kobiet — tylko i wyłącznie w tym celu.
— Nie — szepnęła. Nie potrafiła spuścić wzroku z cour’souvry. — Nie, tylko nie ja! Nie ja!
Nie zwracając na nią uwagi, Shaidar Haran zebrał palcem płyny jej ciała z ostrza noża do wnętrza cour’souvry. Kryształ nabrał mleczno-różowej barwy — akt pierwszy zastawienia. I drugi — lekkim skrętem nadgarstka cisnął duszołapkę ponad jezioro płynnej lawy. Kryształowo-złota klatka poleciała w górę i zatrzymała się nagle, wisząc w powietrzu dokładnie w tym miejscu, gdzie najpewniej znajdował się otwór Szybu, gdzie Wzór był najcieńszy.
Moghedien zapomniała o Myrddraalu. Wyrzuciła ręce w stronę Szybu.
— Litości, Wielki Władco! — Nigdy nie podejrzewała nawet, by Wielki Władca Ciemności posiadał choćby odrobinę miłosierdzia, ale gdyby umieszczono ją w klatce ze wściekłymi wilkami albo z darath podczas wylinki, błagałaby tak samo. W niektórych okolicznościach, skłonny jesteś błagać nawet o rzeczy całkowicie niemożliwe. Cour’souvra wisiała w powietrzu, obracając się powoli, iskrząc w świetle roztańczonych ogni poniżej. — Służyłam ci całym moim sercem, Wielki Władco. Błagam o litość. Błagam! Litości!!!
WCIĄŻ JESZCZE MOŻESZ MI SŁUŻYĆ!
Głos pogrążył ją w ekstazie przekraczającej wszelkie pojęcie, ale w tej samej chwili roziskrzona duszołapka nagle zapłonęła blaskiem tak jaskrawym jak światło słońca, i zdjęta uniesieniem, poczuła równocześnie ból, jakby to jej ciało zatonęło w ognistym jeziorze. Ból i ekstaza zmieszały się ze sobą, a ona zawyła, ciskając się niczym oszalałe zwierzę, szarpiąc w nie kończącym się bólu, nie kończącym — póki Wiek bólu chyba nie minął i nie zostało już nic, prócz cierpienia i wspomnień o cierpieniu, aż wreszcie, najmizerniejszym aktem łaski, pochłonęła ją ciemność”.
Leżącą na sienniku Moghedien targały dreszcze. Tylko nie znowu to samo. Proszę.
“Ledwie rozpoznała kobietę, która weszła do namiotu stanowiącego jej więzienie”.
Proszę, wyło coś w głębi jej duszy.
“Kobieta przeniosła, aby oświetlić wnętrze i Moghedien zobaczyła jedynie światło”.
Pogrążona w głębokim śnie szarpała się, drżąc na całym ciele. Proszę!
“Kobieta wymieniła imię: Arangar, i zwróciła się do Moghedien imieniem, którym wzywano ją do Szczeliny Zagłady...”
— Obudź się kobieto — oznajmił głos, którego brzmienie do złudzenia przypominało trzask przegniłych kości, i wtedy Moghedien otworzyła oczy. Omal nie pożałowała, że dalej nie śni swego koszmaru.
W całkowicie pozbawionych jakichkolwiek cech szczególnych ścianach jej niewielkiego więzienia próżno byłoby szukać okien lub drzwi, a chociaż kul jarzeniowych lub lamp też nie było, światło jednak skądś docierało. Nie miała pojęcia, od jak dawna się tu znajduje, wiedziała tylko, że w nieregularnych odstępach czasu przynoszono jej pozbawione smaku jedzenie, że pojedyncze wiadro służące do intymnych potrzeb opróżniano jeszcze bardziej nieregularnie, i że jakimś sposobem dostarczano jej mydło oraz kubeł perfumowanej wody, by mogła jakoś się umyć. Nie miała pojęcia, czy traktować to jako akt łaski czy nie; dreszcz radości, który ogarniał ją na widok zwykłego wiadra wody, przypominał, jak nisko upadła. Ale teraz w celi oprócz niej znajdował się Shaidar Haran.
Pośpiesznie zwlokła się z siennika, uklękła i dotknęła czołem kamiennej podłogi. Zawsze robiła wszystko, co konieczne, aby przetrwać, a Myrddraal chętnie uczył ją nadzwyczaj poniżających ją sposobów przetrwania.
— Z radością witam cię, Mia’cova. — Zbitka słów w tytule parzyła język. Oznaczał on „Tego Który Mnie Posiada” albo po prostu „Posiadacza”. Dziwna tarcza, którą Shaidar Haran odgrodził ją od Źródła... Myrddraale nie potrafiły robić takich rzeczy, ten jednak najwyraźniej tak... tej tarczy teraz nie zastosował, ale nawet przez myśl jej nie przeszło przenosić. Prawdziwej Mocy, rzecz jasna, jej odmówiono, tę można było zaczerpnąć jedynie z błogosławieństwem Wielkiego Władcy, ale obecność Źródła przysparzała udręki, chociaż jego poświata zdawała się nieco odmieniona. Ale dalej nie miała w najmniejszym stopniu ochoty, by go dotknąć. Za każdym razem, kiedy ją odwiedzał, przynosił ze sobą duszołapkę. Przenoszenie w nazbyt bliskiej odległości od własnej cour’souvra było skrajnie bolesne, a im bliżej, tym większy ból; bliskość, w jakiej się znajdowała, gwarantowała zapewne, że nie przeżyłaby nawet zwykłego dotknięcia Źródła. A to i tak było najmniejsze z niebezpieczeństw, jakie oferowała duszołapka.
Shaidar Haran zachichotał, wydając dźwięk taki, jakby ktoś pocierał o siebie kawałki wysuszonej starej skóry. To także różniło go od innych Myrddraali. Znacznie okrutniejsze niż trolloki, które były po prostu krwiożercze, Myrddraale w swym okrucieństwie okazywały chłód i całkowity brak namiętności. Shaidar Haran wszakże często zdradzał rozbawienie. Mogła uważać, że miała szczęście, wykręciwszy się, jak dotąd, kilkoma siniakami. Większość kobiet na jej miejscu znajdowałaby się obecnie na krawędzi szaleństwa, jeśli już nie poza nią.
— Jesteś gotowa okazać posłuszeństwo? — zapytał ten szeleszczący, skrzypiący głos.
— Tak, z całą gotowością okazuję posłuszeństwo, Mia’cova. — Cokolwiek, byle tylko przeżyć. Ale nie potrafiła powstrzymać jęku, gdy poczuła, jak zimne palce znienacka wczepiają się w jej włosy. Na ile była w stanie, próbowała sama się podnieść, jednak on dalej szarpał. Przynajmniej tym razem jej stopy wciąż opierały się na podłodze. Wspomnienia zeszłych wizyt sprawiały, że sporego wysiłku wymagało, by odruchowo nie szarpnąć się, czy nie krzyknąć, albo po prostu sięgnąć od razu po saidara, by wreszcie nastąpił koniec.
— Zamknij oczy — nakazał — i trzymaj zamknięte, póki nie każę ci ich otworzyć.
Moghedien zacisnęła z całej siły powieki. Jedna z lekcji, jakich udzielił jej Shaidar Haran, polegała na całkowitym posłuszeństwie. Poza tym z zamkniętymi oczyma mogła przynajmniej próbować udawać, że znajduje się zupełnie gdzie indziej. Cokolwiek było konieczne...
Nieoczekiwanie dłoń trzymająca ją za włosy wykonała gwałtowny ruch naprzód, a ona nie potrafiła powstrzymać okrzyku. Myrddraal chciał ją pchnąć na ścianę. Uniosła dłonie, próbując powstrzymać uderzenie, a wtedy Shaidar Haran ją puścił. Przebiegła, zataczając się prawie dziesięć kroków — ale przecież cela nie miała dziesięciu kroków nawet po przekątnej. Zapachniało dymem, poczuła słabą woń dymu palonego drewna. Jednak wciąż trzymała oczy mocno zamknięte. Dalej konsekwentnie nie zamierzała narażać się na nic gorszego niż siniaki, a i tych starała się unikać, jak tylko to było możliwe i przez tak długo, jak tylko da się wytrzymać.
— Już możesz spojrzeć — oznajmił głęboki głos.
Tak też zrobiła, z całą konieczną ostrożnością. Słowa wypowiedział wysoki młody mężczyzna, o szerokich ramionach, w czarnych butach i spodniach oraz rozchełstanej obszernej białej koszuli. Teraz obserwował ją zaskakująco niebieskimi oczyma z głębokiego wyściełanego fotela, ustawionego przed frontem marmurowego kominka, na którym płomienie skakały po kłodach drewna. Znajdowała się w obitym boazerią pomieszczeniu, które w obecnych czasach mogło należeć do bogatego kupca albo szlachcica średniej rangi, meble były lekko rzeźbione i nosiły ślady pozłoty, dywany utkano w czerwono-złote arabeski. Nie miała jednak wątpliwości, że znajduje się gdzieś blisko Shayol Ghul, miejsce bowiem nie miało w sobie nic z Tel’aran’rhiod, co stanowiło jedyną inną możliwość. Gwałtownie kręcąc głową, nabrała tchu. Myrddraala nigdzie nie było widać. Ciasny uścisk cuande na klatce piersiowej zniknął, jakby go nigdy nie było.
— Czy przyjemnie spędziłaś czas w wakuoli?
Moghedien poczuła, jak lodowate palce wpijają się w jej czaszkę. Nie była ani badaczem, ani wynalazcą, ale znała to słowo. Nie przyszło jej wszakże nawet do głowy, by zapytać, skąd młody człowiek żyjący w tej epoce mógł o niej wiedzieć. Niekiedy we Wzorze występował rodzaj baniek, chociaż ktoś taki jak Mesaana powiedziałby, że to zbyt proste wyjaśnienie. Do wakuoli można było wejść, jeśli się wiedziało jak, a potem manipulować nią podobnie jak resztą świata — badacze niekiedy dokonywali eksperymentów w wakuolach, niejasno pamiętała, że ktoś jej o tym wspominał — ale tak naprawdę znajdowały się one poza Wzorem, a czasami nawet zapadały w sobie albo odrywały odeń i odpływały. Nawet Mesaana nie potrafiła powiedzieć, co się dalej z nimi działo — oprócz tego, że to, co było w środku, na zawsze znikało ze świata.
— Jak długo to trwało? — Zaskoczona była, że jej głos jest tak pewny. Ruszyła na młodego człowieka, który siedział sobie tylko, ukazując w uśmiechu białe zęby. — Pytałam, jak długo to trwało? A może nie wiesz?
— Widziałem, jak przybyłaś... — Urwał, uniósł srebrny puchar ze stolika stojącego obok krzesła, oczy wciąż uśmiechały się do niej ponad jego brzegiem, kiedy pił. — ...przedostatniej nocy.
Nie potrafiła ukryć pełnego ulgi westchnienia. Jedną z rzeczy, o których powinien wiedzieć każdy, kto wchodził do wakuoli, był fakt, że czas płynął w niej inaczej, niekiedy wolniej, innym razem szybciej. A bywało i tak, że znacznie szybciej. Nie byłaby więc bardzo zaskoczona, dowiadując się, że Wielki Władca uwięził ją na sto lat albo tysiąc i wypuścił na świat pozostający już w jego całkowitej władzy, aby musiała pożywiać się pospołu z sępami na resztkach padliny, podczas gdy pozostali Wybrani staliby na szczycie. Wciąż pozostawała jedną z Wybranych, przynajmniej we własnych oczach. Póki Wielki Władca sam nie powie, że jest inaczej. Nigdy nie słyszała o kimś, kto by się uwolnił z zastawionej już duszołapki, ale ona znajdzie jakiś sposób. Zawsze istniał jakiś sposób dla tych, którzy zachowywali ostrożność, a upadali ci, co nazywali ostrożność tchórzostwem. Ona sama zaprowadziła paru tych tak zwanych odważnych do Shayol Ghul, by tam dopasowano dla nich cour’souvry.
Nagle przyszło jej do głowy, że ten człowiek wie naprawdę dużo jak na zwykłego Sprzymierzeńca Ciemności, zwłaszcza że nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Przerzucił jedną nogę przez poręcz fotela, leniwie i bezczelnie poddając się jej oględzinom. Graendal mogłaby go pojmać, oczywiście gdyby dysponował pozycją lub majątkiem; jednak trochę nazbyt wydatny podbródek zapewne uczyniłby go w jej oczach nie dość przystojnym. Nie sądziła, by kiedykolwiek widziała tak błękitne oczy. Patrząc, jak bezczelnie zachowuje się w jej obecności i pamiętając, co tak niedawno musiała ścierpieć z rąk Shaidara Harana, nadto czując obecność Źródła i doskonale wiedząc, że Myrddraala nie ma w pobliżu, zaczęła się nawet zastanawiać nad udzieleniem temu młodemu Sprzymierzeńcowi Ciemności ostrej lekcji. Stan, w jakim znajdowały się jej suknie, dodatkowo jątrzył jeszcze jej nastrój; sama pachniała delikatnie perfumowaną wodą do mycia, jednak nie miała możliwości, by uprać prostą wełnianą suknię, w której uciekła od Egwene al’Vere, na dodatek rozdartą podczas pamiętnej wędrówki do Szczeliny. Ostrożność w końcu przeważyła — pomieszczenie musiało znajdować się niedaleko od Shayol Ghul — ale niewiele brakowało.
— Jak się nazywasz? — zapytała ostro. — Czy masz w ogóle pojęcie, z kim rozmawiasz?
— Tak, mam, Moghedien. Możesz mówić na mnie Moridin.
Moghedien aż zaparło dech. Nie chodziło o imię, każdy głupiec mógł kazać nazywać się Śmiercią. Ale zobaczyła maleńką czarną plamkę, wystarczającą jednak, żeby ją dostrzec, która przefrunęła skroś jednego z tych błękitnych oczu, a potem skroś drugiego, w tej samej linii. Ten Moridin korzystał z Prawdziwej Mocy i to nie jeden raz. Znacznie częściej. Wiedziała, że oprócz al’Thora przetrwali jeszcze w tych czasach mężczyźni potrafiący przenosić — ten mężczyzna miał mniej więcej podobną sylwetkę — ale nie oczekiwała, że któremuś z nich Wielki Władca wyświadczy ten szczególny zaszczyt. Zaszczyt, w którym wszakże kryła się pułapka, o czym każdy z Wybranych wiedział. Na dłuższą metę Prawdziwa Moc uzależniała znacznie poważniej niż Jedyna Moc; osoba dysponująca silną wolą była w stanie stłumić pragnienie zaczerpnięcia więcej saidara lub saidina, ale jej przynajmniej trudno było uwierzyć, że istnieje wola równie niezłomna, by oprzeć się Prawdziwej Mocy, przynajmniej nie po tym, jak już saa pojawiła się w oczach. Ostateczna cena była odmienna, ale nie mniej straszna.
Dumnie, jakby ta jej podarta brudna suknia to był najwspanialszy strój, zajęła fotel naprzeciw niego.
— Podaj mi trochę tego wina, to ci opowiem. Tylko dwadzieścioro dziewięcioro w całych dziejach zostało obdarzonych...
Ku jej całkowitemu zaskoczeniu, roześmiał się.
— Nic nie rozumiesz, Moghedien. Wciąż służysz Wielkiemu Władcy, ale nie całkiem w takim samym charakterze jak dotąd. Czas, kiedy mogłaś rozgrywać własne gry, przeminął. Gdyby przez przypadek nie udało ci się zrobić wtenczas czegoś dobrego, już byłabyś martwa.
— Jestem jedną z Wybranych, chłopcze — powiedziała, czując, jak wściekłość bierze w niej górę nad ostrożnością. Wyprostowała się w fotelu, patrząc nań z perspektywy całej wiedzy Wieku, przy którym obecny wyglądał niewiele lepiej niż epoka glinianych lepianek. Jak wiele tej wiedzy ona sama posiadała, a w pewnych dziedzinach związanych z Jedyną Mocą nie było nikogo, kto by ją prześcignął. Nieomal nie objęła Źródła, nie bacząc na to, jak blisko znajduje się Shayol Ghul. — Przypuszczalnie nie tak dawno temu, twoja matka moim imieniem straszyła cię, gdy byłeś niegrzeczny, ale wiedz również, że dorośli mężczyźni, którzy potrafiliby cię złamać niczym gałązkę, pocili się, słysząc je. Lepiej pilnuj swego języka, póki ze mną rozmawiasz!
Zagłębił rękę w rozcięciu koszuli, a wtedy ona poczuła, jak język przysycha jej do podniebienia. Przed oczyma miała drobną klatkę ze złotego drutu i czerwonego niczym krew kryształu, zawieszoną na rzemyku. Jak przez mgłę, w rozcięciu koszuli mignęła jej chyba jeszcze jedna, identyczna, ale nie potrafiła oderwać oczu od swojej. Bez najmniejszych wątpliwości była jej. Delikatnie musnął ją palcem, a ona poczuła tę pieszczotę w swoim umyśle, w swojej duszy. Zniszczenie duszołapki nie wymagało wiele większego nacisku od tego, który on obecnie stosował. Mogła być na przeciwległym krańcu świata, albo nawet jeszcze dalej, i nie miałoby to żadnego znaczenia. Ta jej część, która była nią, zostanie oddzielona — wciąż będzie widziała swoimi oczyma i słyszała uszami, smakowała to, co zagości na jej języku, czuła wszelki dotyk, ale będzie bezradna niczym automat, w całości posłuszna woli tego, kto akurat trzyma w ręku cour’souvrę. Niezależnie od tego, czy istniał jakiś sposób uwolnienia się z niej czy nie, duszołapka była dosłownie tym, co głosiła jej nazwa. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
— Teraz już rozumiesz? — zapytał. — Wciąż służysz Wielkiemu Władcy, ale teraz twoja służba polega na robieniu tego, co ja ci każę.
— Rozumiem, Mia’cova — odparła automatycznie.
Znowu się roześmiał, głębokim dźwięcznym głosem, którym szydził z niej i schował duszołapkę za koszulę.
— Skoro już pojęłaś swoją lekcję, takie rzeczy chyba nie będą konieczne. Będę mówił do ciebie Moghedien, a ty będziesz mnie nazywać Moridin. Wciąż jesteś jedną z Wybranych. Któż mógłby cię zastąpić?
— Tak, oczywiście, Moridin — odrzekła bezdźwięcznie. Cokolwiek rzekł, ona dobrze wiedziała, że odtąd ma już swego pana.