10 Niewidzialne oczy

Selame już czekała, kiedy Egwene wróciła do namiotu, chuda jak tyka kobieta o ciemnej, taireniańskiej karnacji, tak pewna siebie, że niemalże bezczelna. Chesa miała rację; naprawdę chodziła z zadartym nosem, jakby ją mdliło od jakiegoś paskudnego zapachu. O ile jednak odnosiła się arogancko do innych służących, przy swojej pani zachowywała się całkiem odmiennie. W momencie gdy Egwene weszła do namiotu, Selame rozpostarła spódnice tak szeroko, jak jej na to pozwoliła zagracona przestrzeń, i wykonała ukłon tak głęboki, że głową niemalże dotknęła dywanu. Zanim Egwene zdążyła zrobić drugi krok do wnętrza, kobieta doskoczyła do jej guzików i zaczęła się nad nimi pastwić. I nad samą Egwene również. Selame miała bardzo mało rozumu.

— Och, Matko, znowu wyszłaś bez nakrycia głowy. — Jakby Egwene kiedykolwiek zechciała się wystroić w jeden z tych naszywanych paciorkami czepków, które upodobała sobie ta kobieta, albo w to haftowane cudo z aksamitu, uwielbiane przez Meri, względnie w kapelusz z pióropuszem Chesy. — Przecież ty masz dreszcze. Nie powinnaś nigdy wychodzić na zewnątrz bez szala i parasolki, Matko. — Niby w jaki sposób parasolka mogła uchronić przed dreszczami? Selame, której pot ściekał z policzków, choćby nie wiadomo jak szybko ocierała je chusteczką, nawet nie przyszło do głowy, by spytać, dlaczego Egwene ma te dreszcze, i całe szczęście. — A na dodatek wyszłaś sama w środku nocy. To nie uchodzi, Matko. Przecież tam są ci wszyscy żołnierze, brutalni mężczyźni, którzy nie żywią należytego szacunku względem kobiet, nawet Aes Sedai. Matko, tobie zwyczajnie nie wolno...

Egwene nie przerywała tego potoku bzdur tak samo, jak się godziła, by ta kobieta ją rozebrała, prawie wcale nie zwracając na nią uwagi. Nic by nie zyskała, gdyby kazała jej się uciszyć, jedynie sprowokowała moc zranionych spojrzeń i oburzonych westchnień. Selame zresztą, poza tym swoim bezmózgim paplaniem, wykonywała swe obowiązki przykładnie, mimo iż okraszała je tyloma ukłonami, że stawały się istnym tańcem afektowanych gestów i służalczych dygnięć. Wydawało się niemożliwe, by ktoś mógł być tak głupi jak Selame, zawsze dbająca o pozory, zawsze przejęta tym, co sobie pomyślą inni. Dla niej na miano ludzi zasługiwały wyłącznie Aes Sedai, arystokraci oraz ich najwyższa rangą służba. Poza nimi nikt inny się nie liczył. To było prawdopodobnie niemożliwe. Egwene nie zamierzała zapomnieć, kto znalazł Selame, podobnie jak tego, kto znalazł Meri. Chesa stanowiła wprawdzie podarunek od Sheriam, ale więcej niż raz dowiodła swej lojalności względem Egwene.

Egwene usiłowała sobie wmówić, że te dygotania, które druga kobieta uznała za dreszcze, to paroksyzmy wściekłości, ale wiedziała, że w brzuchu wije jej się robak strachu. Zaszła zbyt daleko i miała jeszcze zbyt wiele do zrobienia, by pozwolić, żeby Nicola i Areina wsadziły szprychę w jej koło.

W momencie, gdy wysunęła głowę z otworu świeżej koszuli nocnej, do ucha wpadł jej fragment paplaniny chudej kobiety i wtedy wytrzeszczyła oczy.

— Czyżbyś powiedziała “owcze mleko”?

— Ależ tak, Matko. Masz tak delikatną skórę, nic jej nie zachowa w takim stanie oprócz kąpieli w owczym mleku.

Może naprawdę była skończoną idiotką. Wyrzuciwszy z namiotu protestującą Selame, Egwene sama wyszczotkowała sobie włosy, pościeliła łóżko, schowała obecnie bezużyteczną a’dam do małej szkatułki wyrzeźbionej z kości słoniowej, w której trzymała swoją nieliczną biżuterię, a na koniec pogasiła lampy.

“Wszystko sarna — pomyślała sarkastycznie w ciemnościach. — Selame i Meri dostaną ataku histerii”.

Zanim się jednak położyła, podreptała jeszcze do klapy namiotu i uchyliła ją nieznacznie. Na zewnątrz panowała martwota i cisza, znienacka zakłócona okrzykiem nocnej czapli, który nagle przerodził się z skrzek, a potem umilkł. W tych ciemnościach kryły się drapieżniki. Po chwili coś się poruszyło w cieniu obok namiotu po drugiej stronie drogi. Kobieta, sądząc po sylwetce.

Być może głupota dyskwalifikowała Selame nie mniej niźli ta kwaśna mina — Meri. Mogła to być jedna lub druga. Albo ktoś całkiem inny. Nawet Nicola albo Areina, chociaż to było raczej nieprawdopodobne. Opuściła klapę namiotu z uśmiechem. Obserwatorka, kimkolwiek była, nie zobaczy, dokąd się uda tej nocy.

Sposób na układanie się do snu, którego nauczyła się od Mądrych, był bardzo prosty. Najpierw zamykała oczy, potem czuła, jak odprężają się po kolei wszystkie części ciała, oddech dostosowuje do bicia serca, umysł dekoncentruje i odpływa, cały oprócz jednego maleńkiego zakamarka, odpływa. Sen morzył ją już po kilku chwilach, ale to był sen spacerującej po snach.

Pozbawiona kształtu wpłynęła do samych głębin oceanu gwiazd, ku niezliczonym świetlnym punktom połyskującym na tle nieskończonego morza ciemności, ku nieprzebranym świetlikom migoczącym pośród bezkresnej nocy. To były sny, sny wszystkich, którzy teraz spali gdzieś w świecie, może wszystkich we wszystkich możliwych światach, a to miejsce stanowiło lukę, która dzieliła rzeczywistość od Tel’aran’rhiod, przestrzeń między światem jawy a Światem Snów. Gdziekolwiek nie spojrzała, dziesiątki tysięcy świetlików znikało w momencie, w którym ludzie się budzili, i rodziły się dziesiątki tysięcy nowych, by zająć ich miejsce. Wielowymiarowa, podlegająca bezustannym zmianom procesja roziskrzonego piękna.

Nie marnowała jednak czasu na podziwianie. W tym miejscu kryło się wiele niebezpieczeństw, w tym niektóre śmiertelnie groźne. Była przekonana, że wie, jak ich uniknąć, ale jeżeli będzie się ociągała zbyt długo, jedno z nich ją tu dopadnie, a to byłoby, mówiąc najoględniej, żenujące. Rozglądając się ostrożnie — cóż, rozglądałaby się ostrożnie, gdyby miała oczy — płynęła dalej. Nie czuła ruchu. Miała wrażenie, że stoi nieruchomo i że ten połyskujący ocean wiruje wokół niej, aż w pewnym momencie jedno ze światełek przystanęło jakby tuż przed nią. Wszystkie mrugające gwiazdy wyglądały dokładnie tak samo, a jednak wiedziała, że to jest sen Nynaeve. Skąd wiedziała, to była już całkiem inna sprawa; nawet Mądre nie rozumiały, na czym polega ta intuicyjna zdolność rozpoznania.

Zastanawiała się, czy nie odszukać snów Nicoli i Areiny. Potrafiłaby za ich pośrednictwem wsączyć im strach do głowy i ani trochę nie dbała, że było to zabronione. Niemniej jednak znalazła się tu w pewnym określonym celu, nie zaś ze strachu przed tym co zakazane. Zrobiła coś, czego nikt dotychczas nie robił, i była pewna, że uczyni to raz jeszcze, jeżeli okaże się to niezbędne. Rób, co musisz, a potem za to płać, tego ją właśnie nauczyły te same kobiety, które odgrodziły zakazami te tereny. Tylko odmowa przyznania się do długu, odmowa jego spłacenia, często zmieniała konieczność w zło. Ale nawet jeśli te dwie spały, znalezienie czyichś snów po raz pierwszy stanowiło zajęcie co najmniej żmudne, a na dodatek bez gwarancji powodzenia. Całe dni — czy raczej noce — wysiłku przeważnie nie dawały żadnych rezultatów. To akurat było prawie pewne.

Zbliżała się powoli przez wieczną ciemność, jednocześnie znowu ulegając wrażeniu, że stoi nieruchomo, a tymczasem świetlny punkcik rósł, stając się rozjarzoną perłą, opalizującym jabłkiem, księżycem w pełni, aż wreszcie całkowicie przesłonił swoją łuną pole jej widzenia, cały świat. Nie dotknęła go jednak, jeszcze nie. Wciąż dzieliła ją przestrzeń cieńsza od włosa. Sięgnęła, najdelikatniej jak potrafiła. Czym sięgnęła, skoro brakowało jej ciała, pozostawało tajemnicą, taką samą, jak sposób, w jaki odróżniała jeden sen od drugiego. Kwestia woli, twierdziły Mądre, to jednak niczego nie wyjaśniało. Jakby kładła palec na mydlanej bańce, starając się dotykać jej naprawdę bardzo delikatnie. Błyszcząca ścianka zaiskrzyła się niczym dmuchane szkło, pulsując jak serce, krucha i żywa. Nieco silniejsze dotknięcie i będzie w stanie zajrzeć do “środka”, “zobaczyć”, o czym śni Nynaeve. Jeszcze silniejsze, i autentycznie wejdzie do środka, stając się częścią snu. Wiązało się to z ryzykiem, zwłaszcza w przypadku kogoś o silnym umyśle, a poza tym zaglądanie albo wchodzenie do środka mogło nawet upokorzyć śpiącą. Jeśli, na przykład, śniła akurat o mężczyźnie, którym była szczególnie zainteresowana. Same przeprosiny zajmowały połowę nocy, kiedy się to zrobiło. Mogła też, wykonując ruch przypominający zarzucanie haka, jakby delikatnie toczyła szklany paciorek po stole, porwać Nynaeve do własnego snu; czyli tej części Tel’aran’rhiod, nad którą miała pełną kontrolę. Była pewna, że to by jej się udało. Oczywiście to też należało do rzeczy zakazanych, a poza tym nie sądziła, by Nynaeve to się spodobało.

NYNAEVE, TU EGWENE. W ŻADNYCH OKOLICZNOŚCIACH NIE WRACAJ, DOPÓKI NIE ZNAJDZIESZ CZARY I DOPÓKI JA NIE ROZWIĄŻĘ PROBLEMU Z AREINĄ I NICOLĄ. ONE WIEDZĄ, ŻE UDAWAŁYŚCIE. WYJAŚNIĘ TO DOKŁADNIEJ, KIEDY WAS ZNOWU ZOBACZĘ W MAŁEJ WIEŻY. BĄDŹCIE OSTROŻNE. MOGHEDIEN UCIEKŁA.

Sen zamrugał, mydlana bańka prysła. Mimo ponurej treści swego przesłania, zachichotałaby, gdyby miała gardło. Głos pozbawiony ciała, usłyszany podczas snu, potrafił wywołać zaskakujący efekt. Zwłaszcza jeśli śniący się bał, że właściciel głosu go podgląda. Nynaeve nie była osobą, która by coś takiego wybaczyła, nawet gdyby stało się przypadkiem.

Upstrzone światełkami morze zawirowało wokół niej raz jeszcze; po chwili wybrała kolejny roziskrzony punkcik. Elayne. Obie kobiety spały najprawdopodobniej nie dalej jak kilkanaście kroków od siebie, w Ebou Dar, ale tutaj odległość nie miała znaczenia. A może miała inne znaczenie.

Tym razem, kiedy przekazała swoje przesłanie, sen zaczął pulsować i zmienił się. Niby nadal nie różnił się absolutnie niczym od innych, ale nabrał jakiegoś odmiennego charakteru. Czyżby te słowa wciągnęły Elayne do czyjegoś innego snu? Pozostaną jednak i będzie je pamiętała po przebudzeniu.

Podcięła odrobinę cięciwy Nicoli i Areiny, nadszedł więc czas, by skierować uwagę na Randa. Niestety, odszukanie jego snów było zajęciem równie bezpłodnym jak szukanie snów Aes Sedai. Chronił je tarczą, tak samo jak one, aczkolwiek tarcza stworzona przez mężczyznę różniła się ewidentnie od kobiecej. Tarcza Aes Sedai przypominała kryształową skorupę, gładką kulę utkaną z Ducha, ale jak przezroczysta by się nie wydawała, równie dobrze mogła być wykonana ze stali. Nie umiała zliczyć, ile godzin zmitrężyła, starając się takie przejrzeć. Z bliska osłonięte tarczą sny jakiejś siostry zdawały się jaśniejsze, natomiast sny Randa ciemniejsze. Przypominało to wpatrywanie się w mętną wodę; czasami miała wrażenie, że w tych szaro-brązowych odmętach coś się rusza, ale ani razu nie udało jej się dojrzeć, co to takiego.

Po raz kolejny nie kończąca się parada gwiazd zawirowała i znieruchomiała, a ona zbliżyła się do snu trzeciej kobiety. Ostrożnie. Między nią a Amys tyle zaszło, że było tak, jakby się zbliżała do snu własnej matki. Musiała przyznać, że miała ochotę pod wieloma względami naśladować Amys. Pragnęła jej szacunku dokładnie tak samo jak szacunku Komnaty. Może zresztą, gdyby miała wybierać, wybrałaby szacunek Amys. Odepchnąwszy ten nagły napad niepewności, postarała się, by jej “głos” zabrzmiał łagodniej, bez skutku.

AMYS, TU EGWENE. MUSZĘ Z TOBĄ POROZMAWIAĆ.

“Przyjdziemy” — mruknął czyjś głos. Głos Amys.

Zaskoczona Egwene cofnęła się. Miała ochotę śmiać się z samej siebie. Może to było tylko po to, żeby jej przypomnieć, że Mądre miały za sobą całe lata doświadczeń w spacerowaniu po snach. Bywały takie chwile, kiedy się bała, że się zdegeneruje przez to, że już nie musi się przykładać do pogłębiania umiejętności w korzystaniu z Jedynej Mocy. A z drugiej strony bywało, że wszystko inne przypominało wspinaczkę w górę urwiska podczas ulewnej burzy i wtedy bilans się wyrównywał.

Nagle dostrzegła ruch na samym skraju pola widzenia. Jeden z tych świetlnych punkcików sunął przez morze gwiazd, dryfując samorzutnie w jej stronę i stopniowo się przy tym rozrastając. Tylko jeden sen mógł to zrobić, tylko jeden śniący. Zdjęta paniką rzuciła się do ucieczki, żałując, że brak jej gardła, by móc wrzeszczeć wniebogłosy, przeklinać albo zwyczajnie krzyczeć. Zwłaszcza że jedną maleńką cząstką swych myśli pragnęła pozostać tam, gdzie była, i zaczekać.

Tym razem gwiazdy nawet się nie poruszyły. Zwyczajnie zniknęły, a ona stała oparta o wielką kolumnę z czerwonego kamienia, dysząc, jakby właśnie przebiegła całą milę, a serce tak jej biło, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. Po jakiejś chwili spojrzała po sobie i roześmiała się nieco niepewnie, wciąż usiłując złapać oddech. Miała na sobie suknię z pełną spódnicą, uszytą z połyskliwego, zielonego jedwabiu i ozdobioną przy staniczku oraz rąbku szlaczkami ze złotogłowiu. Staniczek ukazywał znacznie więcej ciała, niż by się odważyła odkryć na jawie, a dzięki szerokiemu pasowi utkanemu ze złota zdawała się znacznie szczuplejsza w talii niż była naprawdę. Może rzeczywiście była smuklejsza. Tutaj, w Tel’aran’rhiod, można się było stać tym, kim się chciało i czymkolwiek się chciało. Nawet wtedy, gdy się tego pragnęło nieświadomie. Gawyn Trakand miał na nią bardzo zły wpływ.

Ta jej maleńka cząstka nadal wolałaby zaczekać i pozwolić, by ten sen ją złapał. Złapał i wchłonął. Jeżeli spacerująca po snach kochała kogoś aż do utraty zmysłów albo nienawidziła go ponad wszelką miarę, zwłaszcza wtedy, gdy takie uczucie było odwzajemnione, to zdarzało się, że sen takiej osoby ją wsysał; przyciągała sen albo to on ją przyciągał, tak jak magnes przyciąga żelazne opiłki. Z pewnością nie nienawidziła Gawyna, ale za nic nie mogła wpaść w pułapkę jego snu, nie tej nocy, bo uwięzłaby w nim na dobre, aż do momentu jego przebudzenia, i to taka, jaką on ją widział. Czyli o wiele piękniejsza niż w rzeczywistości; nie wiedzieć czemu, on sam w swoim śnie zdawał się znacznie mniej przystojny niż w życiu. Gdy w grę wchodziła tak silna miłość albo nienawiść, potencje silnego umysłu albo koncentracji przestawały odnosić skutek. Gdy raz się znalazłaś w cudzym śnie, już w nim zostawałaś, dopóki dana osoba nie przestawała o tobie śnić. Przypomniawszy sobie, co Gawyn z nią robił w swoich snach, co razem robili w jego snach, poczuła, że na twarz wypełza jej ognisty rumieniec.

— Dobrze, że żadna z Zasiadających nie może mnie teraz zobaczyć — mruknęła. — Potem już nigdy nie traktowałyby mnie inaczej jak zwykłej, płochej dziewczyny. — Dorosłe kobiety nie emocjonowały się tak ani nie fantazjowały o jakimś mężczyźnie w taki sposób, tego była pewna. W każdym razie nie kobiety z odrobiną rozsądku. To, o czym on śnił, mogło się stać naprawdę, ale dopiero wtedy, gdy sama tak zdecyduje. Uzyskanie pozwolenia od matki mogło okazać się trudne, ale z pewnością nie będzie jej go wzbraniała tylko dlatego, że nie widziała Gawyna na oczy. Marin al’Vere wierzyła w rozsądek swoich córek. Najwyższa pora, by jej najmłodsza córka okazała odrobinę tego rozsądku i odłożyła mrzonki na właściwszą porę.

Rozejrzała się dookoła, niemal żałując, że nie pozwoliła Gawynowi wejść do jej snu. Gdzie nie spojrzała, widziała takie same masywne kolumny, wspierające niebotycznie wysoki, sklepiony sufit i wielką kopułę. Nie paliła się żadna z lamp wiszących na złoconych łańcuchach, ale mimo to było widno dzięki światłu, ani jasnemu, ani ciemnemu, bez żadnego widocznego źródła. Serce Kamienia, wnętrze wielkiej fortecy zwanej Kamieniem Łzy. Albo raczej jego obraz w Tel’aran’rhiod, obraz pod wieloma względami równie realny jak oryginał. Tam właśnie dotychczas spotykała się z Mądrymi, z ich wyboru. Co, jak na Aielów, było dziwne, zdaniem Egwene. Spodziewałaby się, że to będzie Rhuidean, teraz, gdy już zostało otwarte, albo jakieś inne miejsce w Pustkowiu Aiel, względnie po prostu to miejsce, gdzie akurat przebywały Mądre. Każde miejsce, wyjąwszy stedding ogirów, miało swoje odbicie w Świecie Snów - stedding też je zresztą miały, tyle że nie dawało się do nich wejść, podobnie jak kiedyś do Rhuidean, kiedy jeszcze było zamknięte. Obozowisko Aes Sedai, rzecz jasna, nie wchodziło w rachubę. Wiele sióstr miało obecnie dostęp do ter’angreali, które umożliwiały wchodzenie do Świata Snów, a ponieważ żadna z nich tak naprawdę nie wiedziała, co właściwie czyni, często rozpoczynały swoje eskapady od pojawienia się w widmowym obozie Tel’aran’rhiod, jakby rozpoczynały normalną podróż.

Zgodnie z prawem Wieży ter’angreale, podobnie jak angreale i sa’angreale, stanowiły własność Białej Wieży, niezależnie od tego, kto akurat był w ich posiadaniu. Wieża bardzo rzadko się o nie dopominała, przynajmniej wtedy, gdy ter’angreal znajdował się w takim miejscu jak na przykład Wielka Przechowalnia w tymże właśnie Kamieniu Łzy — ostatecznie i tak trafiał do Aes Sedai, a Biała Wieża zawsze potrafiła wytrwale czekać, jeśli zaszła taka potrzeba — jednak te, które istotnie znajdowały się w rękach Aes Sedai, stanowiły dar od Komnaty, względnie poszczególnych Zasiadających. Czy raczej pożyczkę; prawie nigdy nie były dawane. Elayne nauczyła się kopiować ter’angreale snu i razem z Nynaeve wzięły sobie dwie takie kopie, pozostałe jednak znajdowały się obecnie w posiadaniu Komnaty, łącznie z tymi, które wykonała Elayne. Co oznaczało, że Sheriam i siostry z jej małego kręgu mogły je używać, kiedy tylko zechciały, i najprawdopodobniej również Lelaine z Romandą, aczkolwiek te dwie wolały raczej posyłać inne, zamiast wchodzić osobiście do Tel’aran’rhiod. Jeszcze całkiem niedawno Aes Sedai nie wkraczały do snów, nie wkraczały od wielu stuleci i nadal miały z tym spore trudności, których większość brała się z przeświadczenia, że potrafią się wszystkiego nauczyć same. Niemniej, ostatnią rzeczą, na jakiej zależało Egwene, była któraś z ich uczennic w charakterze szpiega przy tym spotkaniu.

Na myśl o szpiegach poczuła się cała odsłonięta, jakby śledziły ją czyjeś niewidzialne oczy. To wrażenie było zawsze obecne w Tel’aran’rhiod i nawet Mądre nie wiedziały, skąd się ono bierze, ale chociaż oczy zdawały się tu podglądać z ukrycia zawsze, mogli tu być również prawdziwi obserwatorzy. Nie myślała teraz o Romandzie albo Lelaine.

Pogładziła dłonią kolumnę i obeszła ją powoli, przyglądając się lasowi z czerwonego kamienia ginącemu w cieniu. Otaczające ją światło nie było prawdziwe; każda osoba ukryta w jednym z tych cieni widziałaby to samo światło, podczas gdy ją skrywałyby cienie. Pojawiali się tu ludzie, mężczyźni i kobiety, migotliwe obrazy, które rzadko trwały dłużej niż kilka uderzeń serca. Nie interesowali jej ci, którzy dotykali Świata Snów podczas snu; każdy mógł to zrobić przypadkiem, ale na szczęście dla nich, jedynie na kilka chwil, rzadko na tyle długo, by zetknąć się z którymś z niebezpieczeństw. Czarne Ajah też posiadały ter’angreal snu, ukradziony w Wieży. Co gorsza, Moghedien znała Tel’aran’rhiod równie dobrze, jak każda spacerująca po snach. A może nawet jeszcze lepiej. Potrafiła przejmować kontrolę nad tym miejscem i każdym, kto w nim przebywał, z taką samą łatwością, z jaką machała ręką.

Egwene przez krótką chwilę żałowała, że podglądała sny Moghedien w czasie, gdy tamta była w niewoli, raz tylko, na tyle długo; by móc je potem odróżnić. Niemniej jednak, gdyby nawet zidentyfikowała jej sny, i tak nie mogłaby określić, gdzie ona teraz jest. Poza tym istniała groźba, że zostanie do nich wciągnięta wbrew swojej woli. To, co się działo w Tel’aran’rhiod, jakby się nie wydawało realne, nie pociągało rzeczywistych konsekwencji, a jednak człowiek pamiętał to potem niby prawdziwe zdarzenia. Noc spędzona w rękach Moghedien byłaby koszmarem, który musiałaby przeżywać zapewne do końca życia, zawsze na nowo od momentu zaśnięcia. A może również na jawie.

Jeszcze jeden obchód. Co to było? Z cieni wyłoniła się i natychmiast zniknęła ciemnowłosa, majestatycznie piękna kobieta w czepku naszywanym perłami i w szacie z koronkową kryzą. Tairenianka pogrążona we śnie, jakaś Wysoka Lady albo kobieta śniąca, że nią jest. Na jawie mogła być żoną farmera albo kupca, mieć pospolite rysy i przysadzistą sylwetkę.

Lepiej szpiegować Logaina niż Moghedien. Nadal nie będzie wiedziała, gdzie jest, ale mogłaby zyskać jakieś rozeznanie w jego zamiarach. Rzecz jasna, wciągnięcie do jego snów mogło się okazać wcale nie bardziej przyjemne niż przymusowa wizyta w snach Moghedien. Nienawidził wszystkich Aes Sedai. Zaaranżowanie jego ucieczki było jednak koniecznością; miała nadzieję, że cena nie będzie zbyt wysoka. Zapomnieć o Logainie. To Moghedien stanowiła niebezpieczeństwo, Moghedien, która mogła ją ścigać, nawet tutaj, zwłaszcza tutaj, Moghedien, która...

Nagle dotarło do niej, że porusza się niezwykle ociężale; wydała jakiś zduszony odgłos, niemalże jęk. Piękna suknia przemieniła się w pełną, opancerzoną zbroję, dokładnie taką samą jak te, które nosili członkowie armii Garetha Bryne’a. Na głowie miała hełm bez przyłbicy, z czubem w kształcie Promienia Tar Valon, sądząc po dotyku. Było to bardzo irytujące. Przekroczyła granice dopuszczalnego braku kontroli nad sobą.

Nieubłaganie wymieniła zbroję na strój, który nosiła podczas poprzednich spotkań z Mądrymi. To była tylko kwestia myśli. Obszerna spódnica z ciemnej wełny i luźna, biała bluzka algode, taka sama, w jaką się ubierała w czasie, gdy pobierała u nich nauki, a do tego szal z frędzlami, tak zielony, że niemalże czarny, i złożona chusta podtrzymująca włosy. Rzecz jasna, nie skopiowała ich biżuterii, całego mnóstwa naszyjników i bransolet. Wyśmiałyby ją za coś takiego. Kobieta gromadziła swoją kolekcję przez całe lata, nie podczas jednego, przelotnego snu.

— Logain jest w drodze do Czarnej Wieży — powiedziała głośno. Miała nadzieję, że on naprawdę jedzie do Czarnej Wieży, bo wtedy przynajmniej można by go było jakoś sprawdzić, a gdyby został złapany i ponownie poskromiony, Rand nie mógłby za to obwiniać żadnej z towarzyszących jej sióstr. — Moghedien zaś nie ma jak się dowiedzieć, gdzie ja teraz jestem. — Starała się myśleć o tym z jak największym przekonaniem.

— Dlaczego miałabyś się bać Tych, Którzy Dusze Oddali Cieniowi? — spytał ją czyjś głos za plecami i w tym momencie Egwene najwyraźniej postanowiła sprawdzić, jak to jest wspinać się w powietrzu. Była spacerującą po snach, znajdowała się w Tel’aran’rhiod, a jednak podskoczyła, zanim zdołała się opanować.

“O tak — pomyślała, lewitując — zaiste, daleko mi do błędów początkujących”.

Jeszcze trochę, a podskoczy, kiedy Chesa powie jej “dzień dobry”.

Z nadzieją, że nie czerwieni się zbyt mocno, opadła powoli; może dzięki temu odzyska choć trochę godności.

Może... tymczasem jednak na wiekowej twarzy Bair pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek niż zazwyczaj od uśmiechu tak szerokiego, że aż koniuszki jej ust niemalże stykały się z uszami. W odróżnieniu od dwóch towarzyszących jej kobiet, nie potrafiła przenosić Mocy, ale ta umiejętność nie miała nic wspólnego ze spacerowaniem po snach. Była w tym równie wprawna jak inne spacerujące, a pod niektórymi względami nawet lepsza. Amys też się uśmiechała, aczkolwiek nie tak szeroko, za to słonecznowłosa Melaine odrzuciła głowę w tył i ryknęła śmiechem.

— W życiu nie widziałam nikogo... — tyle tylko zdołała wykrztusić. — Zupełnie jak królik. — Wykonała podskok i wzbiła się w powietrze na wysokość pełnego kroku.

— Ostatnio obchodziłam się dość brutalnie z Moghedien. — Egwene była dumna ze swego opanowania. Lubiła Melaine; ta kobieta stała się znacznie mniej drażliwa, odkąd spodziewała się dziecka, czy raczej dzieci, a jednak w tym momencie Egwene byłaby w stanie udusić ją z radością. — Razem z kilkoma przyjaciółkami poskromiłyśmy nieco jej dumę, choć z pewnością nie tylko. Myślę, że chętnie by mi się odpłaciła. — Pod wpływem impulsu zmieniła raz jeszcze odzienie, na coś w rodzaju sukni do konnej jazdy, którą obecnie wkładała codziennie, uszytą z lśniącego, zielonego jedwabiu. Na palcu pojawił się złoty pierścień z Wielkim Wężem. Nie mogła im powiedzieć wszystkiego, ale te kobiety były przyjaciółkami i należało im powiedzieć tyle, ile mogła; zasłużyły sobie na to.

— Rany zadane dumie pamięta się o wiele dłużej niż rany na ciele. — Bair mówiła cienkim i piskliwym głosem, a mimo to silnym niczym trzcina z żelaza.

— Opowiedz nam o tym — powiedziała Melaine, zachęcając ją uśmiechem. — Co takiego zrobiłaś, że sprowadziłaś na nią hańbę? — Bair była równie uradowana. W okrutnym kraju człowiek albo uczył się śmiać z okrucieństwa, albo przez całe życie płakał; w Ziemi Trzech Sfer nauczono się śmiać dawno temu. A zhańbienie wroga poczytywano za sztukę.

Amys przez chwilę przypatrywała się nowemu ubraniu Egwene, po czym orzekła:

— To chyba może poczekać. Musimy pomówić, tak powiedziałaś. — Wskazała gestem miejsce, gdzie Mądre lubiły rozmawiać, tuż poza zasięgiem szerokiej kopuły nad samym środkiem komnaty.

Powód, dla którego wybierały to właśnie miejsce, stanowił jeszcze jedną zagadkę, której Egwene nie potrafiła rozwiązać. Trzy kobiety usadowiły się na skrzyżowanych nogach, starannie rozpościerając spódnice, w odległości zaledwie kilku kroków od pseudomiecza z połyskliwego kryształu, wbitego w posadzkę. Niby nie zwracały nań uwagi — nie stanowił elementu ich proroctw — nie większą w każdym razie niż na ludzi, którzy materializowali się znienacka w wielkiej komnacie, a jednak przychodziły zawsze właśnie tutaj.

Osławiony Callandor mógł istotnie funkcjonować jako miecz mimo swego wyglądu, ale tak naprawdę był to męski sa’angreal, jeden z najpotężniejszych, jakie wykonano podczas Wieku Legend. Na myśl o męskim sa’angrealu Egwene przeszył lekki dreszcz. Sprawy miały się inaczej, kiedy w grę wchodził tylko Rand. I rzecz jasna Przeklęci. A teraz pojawili się jeszcze Asha’mani. Dzięki Callandorowi mężczyzna potrafił zaczerpnąć taką ilość Jedynej Mocy, która pozwalała mu w mgnieniu oka zrównać z ziemią wielkie miasto i zniszczyć wszystko w promieniu wielu mil. Ominęła miecz szerokim łukiem, odruchowo podkasując spódnice. Rand zabrał Callandora z Serca Kamienia, tak jak to przepowiedziały Proroctwa, a potem zostawił znów, z sobie tylko znanych powodów. Zostawił i otoczył pułapkami utkanymi z saidina. One też miały własne senne odbicia, takie, które mogły się uaktywnić z równą skutecznością, gdyby ktoś spróbował utkać przy mieczu niewłaściwe sploty. Niektóre rzeczy w Tel’aran’rhiod były naprawdę zbyt prawdziwe.

Starając się nie myśleć o Mieczu, Który Nie Jest Mieczem, Egwene stanęła przed trzema Mądrymi. Te obwiązały się szalami w pasie i rozwiązały tasiemki przy bluzkach. W taki właśnie sposób kobiety Aielów zasiadały z przyjaciółmi w swoich namiotach pod palącym słońcem. Ona sama nie usiadła, mimo iż mogła przez to wyglądać jak petentka albo pozwana przed sąd. A niech tam! W jakiś sposób, w głębi własnego serca, była kimś takim.

— Nie powiedziałam wam, dlaczego mnie od was odwołano, a wy nie pytałyście.

— Powiesz nam, kiedy będziesz gotowa — odparła Amys łagodnym tonem. Wyglądała na równą wiekiem Melaine, mimo iż jej sięgające pasa włosy były siwe jak włosy Bair — zaczęły się srebrzyć, kiedy była niewiele starsza od Egwene — ale to ona dowodziła wszystkimi trzema, nie Bair. Egwene po raz pierwszy zastanowiła się, ile Amys ma lat. Takiego pytania nie zadaje się Mądrej, podobnie jak Aes Sedai.

— Kiedy was opuściłam, byłam Przyjętą. Wiecie o rozłamie w Białej Wieży. — Bair potrząsnęła głową i skrzywiła się; wiedziała, ale nie rozumiała. Żadna z nich nie rozumiała. Dla Aielów było to coś równie nierealnego jak rozłam w klanie albo w społeczności wojowników. Być może stanowiło to dla nich również potwierdzenie, że Aes Sedai są w rzeczywistości gorsze, niż należało zakładać. Egwene mówiła dalej, zdziwiona, że ma taki spokojny, opanowany głos. — Te siostry, które wystąpiły przeciwko Elaidzie, wyniosły mnie na swoją Amyrlin. Po obaleniu Elaidy to ja zasiądę na Tronie Amyrlin w Białej Wieży. — Uzupełniła swój przyodziewek, dodając pasiastą stułę, i czekała. Raz już je okłamała, poważnie naruszając ji’e’toh, i nie była pewna, jak zareagują, gdy usłyszą, co jeszcze przed nimi ukryła. O ile w ogóle w to uwierzą. Tymczasem tylko na nią spojrzały.

— Dzieci mają taki jeden obyczaj — odezwała się po jakimś czasie Melaine. Jeszcze nie było po niej widać, że jest w odmiennym stanie, ale bił od niej wewnętrzny blask, czyniący ją piękniejszą niż dotąd, blask, a oprócz niego niewzruszony spokój. — Wszystkie dzieci chcą rzucać włóczniami i wszystkie chcą być wodzami klanów, ale któregoś dnia dociera do nich, że wódz klanu rzadko tańczy z włóczniami w pojedynkę. Dlatego robią kukłę i stawiają ją na jakimś wzniesieniu. — Posadzka z boku nagle się wypiętrzyła i nie było tam już płytek, tylko spieczona od słońca, brązowa skała. Na jej szczycie stała kukła, wykonana z gałązek i szmatek, przypominająca człowieka. — To jest wódz klanu, który każe im tańczyć z włóczniami, ze wzgórza, skąd może obserwować bitwę. Dzieci jednakże biegają tam, gdzie chcą, i ich wódz klanu to tylko kukła z patyków i szmat. — Podmuch wiatru rozwiał strzępy tkanin, wskazując puste wnętrze kukły, która po chwili zniknęła razem z pagórkiem.

Egwene zrobiła głęboki wdech. Oczywiście. Odpokutowała za swoje kłamstwo zgodnie z ji’e’toh, z własnego wyboru, dzięki czemu było tak, jakby kłamstwo nigdy nie zostało wypowiedziane. Powinna była to przewidzieć. Przejrzały jej sytuację na wylot, jakby przez wiele tygodni przebywały w obozie Aes Sedai. Bair wbiła wzrok w posadzkę, nie chcąc być świadkiem jej hańby. Amys siedziała z podbródkiem wspartym na dłoniach, a przenikliwe spojrzenie jej niebieskich oczu starało się jakby wwiercać w serce Egwene.

— Niektóre widzą mnie właśnie w taki sposób. — Jeszcze jeden głęboki wdech i wyrzuciła z siebie prawdę. — Wszystkie, oprócz garstki nielicznych. Ale do rzeczy. Zanim dokończymy naszą bitwę, będą wiedziały, że to ja jestem ich wodzem, i będą postępowały tak, jak ja zechcę.

— Wróć do nas — powiedziała Bair. — Dla tych kobiet masz zbyt wiele honoru. Sorilea wybrała już dla ciebie kilkunastu młodych mężczyzn, będziesz ich mogła obejrzeć w namiocie-łaźni. Bardzo chciałaby zobaczyć, jak robisz wieniec panny młodej.

— Mam nadzieję, że będzie obecna, gdy będę wychodziła za mąż, Bair. — Za Gawyna, miała nadzieję; wiedziała na podstawie swoich snów, że zwiąże go ze sobą więzią, ale tylko nadzieja i wiara w miłość mówiły jej, że się pobiorą. — Mam nadzieję, że wszystkie tam będziecie, ale ja już dokonałam wyboru.

Bair była gotowa dalej się sprzeczać i podobnie Melaine, ale Amys podniosła rękę i wtedy, niezadowolone, umilkły.

— W jej decyzji jest dużo ji. Ona będzie naginała wolę wrogów do swej woli, a nie uciekała przed nimi. Życzę ci, byś osiągnęła jak najwięcej w swoim tańcu, Egwene al’Vere. — Była kiedyś Panną Włóczni i nadal się za nią uważała. — Siadaj. Siadaj.

— Jej honor należy do niej — stwierdziła Bair, spoglądając krzywo na Amys — ale mam jeszcze jedno pytanie. — Jej oczy miały niemalże barwę wodnistego błękitu, ale ich spojrzenie skierowane na Egwene było ostrzejsze niż kiedykolwiek spojrzenie Amys. — Czy zmusisz te Aes Sedai, by uklękły przed Car’a’carnem?

Zaskoczona Egwene omal się nie przewróciła, zamiast usiąść. W jej głosie nie słyszało się jednak wahania.

— Tego zrobić nie mogę, Bair. I nie chciałabym, nawet gdybym mogła. Nas obowiązuje lojalność względem Wieży, względem wszystkich Aes Sedai, wykraczająca ponad lojalność względem krajów, w których się urodziłyśmy. — To była prawda, albo w każdym razie tak miała brzmieć, aczkolwiek ciekawiło ją, jak takie stwierdzenie zgadza się w ich myślach z wiedzą o niej i o buncie. — Aes Sedai nie przysięgają lojalności nawet wobec Zasiadającej na Tronie Amyrlin, a z pewnością nie uczynią tego wobec mężczyzny. To byłoby tak, jakby jedna z was uklękła przed wodzem klanu. — Zilustrowała to w taki sam sposób, w jaki przedtem uczyniła to Melaine, koncentrując się na rzeczywistości; Tel’aran’rhiod był nieskończenie kowalny, jeżeli się potrafiło to wykorzystać. Za Callandorem trzy Mądre uklękły przed wodzem klanu. Mężczyzna mocno przypominał Rhuarka, a kobiece postacie te trzy siedzące przed nią. Podtrzymywała wizję tylko przez krótką chwilę, ale Bair zerknęła na nią i głośno pociągnęła nosem. Pomysł był absolutnie niedorzeczny.

— Nie porównuj tych kobiet z nami. — Zielone oczy Melaine zalśniły równie złowrogo jak kiedyś; ton głosu był ostry jak brzytwa.

Egwene ugryzła się w język. Mądre zdawały się gardzić Aes Sedai, wszystkimi Aes Sedai oprócz niej. Przyszło jej na myśl, iż mogły nawet żywić odrazę do proroctw, które łączyły je z Aes Sedai. Zanim została wezwana przez Komnatę i wyniesiona do godności Amyrlin, Sheriam i jej przyjaciółki spotykały się regularnie z tymi trzema, ale spotkania urwały się, w równym stopniu dlatego, że Mądre nie chciały ukrywać swej pogardy, jak i dlatego, że Egwene została wezwana. W Tel’aran’rhiod konfrontacja z kimś, kto lepiej znał to miejsce, mogła przysporzyć wielu upokorzeń. Ostatnimi czasy Mądre zaczęły traktować z niejakim dystansem nawet samą Egwene i dlatego właśnie nie chciały poruszać z nią pewnych tematów, na przykład tego, co wiedziały o planach Randa. Przedtem była jedną z nich, adeptką sztuki chodzenia po snach, potem została Aes Sedai, jeszcze zanim dowiedziały się tego, co im właśnie powiedziała.

— Egwene al’Vere zrobi to, co musi zrobić — stwierdziła Amys. Melaine obrzuciła ją przeciągłym spojrzeniem, po czym ostentacyjnie poprawiła szal i kilka długich naszyjników, czemu wtórowało poszczękiwanie kości słoniowej i złota, ale nie powiedziała nic. Amys zdawała się mieć na nie większy wpływ niż dotychczas. Egwene nie widziała nigdy innej Mądrej, oprócz Sorilei, której pozostałe ustępowałyby z równą łatwością.

Bair wykreowała wizję herbaty, jakby znajdowały się wśród namiotów: imbryk ze złota, ozdobiony wyrytymi lwami z jednego kraju, srebrną tacę rzeźbioną w skomplikowane zakrętasy z innej części świata, maleńkie, zielone filiżanki z delikatnej porcelany Ludu Morza. Herbata, rzecz jasna, smakowała jak prawdziwa, ale mimo domieszki jakichś słodkich jagód albo ziela, którego nie rozpoznała, była zbyt gorzka jak na gust Egwene. Wyobraziła sobie, że zawiera odrobinę miodu, i upiła jeszcze jeden łyk. Za słodka. Trochę mniej miodu. Teraz smakowała doskonale. Czegoś takiego nie dawało się osiągnąć przy użyciu Mocy. Zdaniem Egwene, raczej nikt nie potrafiłby utkać tak cieniuteńkich splotów saidara, by usunąć miód z herbaty.

Przez chwilę siedziała i zaglądała do filiżanki, rozmyślając o miodzie, herbacie i cienkich splotach saidara, ale nie z tego powodu milczała. Mądre chciały kierować Randem w nie mniejszym stopniu niż Elaida, Romanda i Lelaine oraz najprawdopodobniej wszystkie inne Aes Sedai. Rzecz jasna, one chciały popychać Car’a’carna w stronę najlepszą dla Aielów, za to siostry chciały pokierować Smokiem Odrodzonym ku temu, co było najlepsze dla świata, tak jak one to widziały. Nie oszczędziła siebie. Pomaganie Randowi, niedopuszczanie, by wszedł w nierozstrzygalny konflikt z Aes Sedai, to wszystko także oznaczało kierowanie nim.

“Tyle że ja mam rację — uprzytomniła sobie. — Robię to wszystko nie tylko dla dobra innych, ale także dla niego. One nawet się nie zastanowią, co będzie w jego oczach słuszne”. Lepiej jednak było pamiętać, że te kobiety są kimś więcej niż tylko jej przyjaciółkami i wyznawczyniami Car’a’carna. Egwene nauczyła się już, że nikt nigdy nie jest po prostu tym, kim jest.

— Chyba nie chciałaś nam tylko powiedzieć, że jesteś teraz kobietą — wodzem mieszkańców mokradeł — rzekła Amys, nie odejmując filiżanki od ust. — Co zaprząta twój umysł, Egwene al’Vere?

— To co zawsze. — Uśmiechnęła się, chcąc poprawić nastrój. — Czasami mi się wydaje, że przez tego Randa przedwcześnie osiwieję.

— Gdyby nie mężczyźni, żadna kobieta nie miałaby siwych włosów. — W normalnej sytuacji Melaine wygłosiłaby to w charakterze żartu, a Bair dorzuciłaby inny na temat rozległej wiedzy o mężczyznach, jaką Melaine nabyła podczas kilku miesięcy małżeństwa, ale nie tym razem. Wszystkie trzy kobiety tylko patrzyły na Egwene i czekały.

A więc to tak. Chciały zachować powagę. No cóż, Rand to poważna sprawa. Żałowała tylko, że nie może mieć pewności, iż one patrzą na wszystko w taki sam sposób jak ona. Bawiąc się filiżanką, opowiedziała im o wszystkim. A w każdym razie o Randzie i o obawach, które nią owładnęły, odkąd się dowiedziała o milczeniu ze strony Caemlyn.

— Nie wiem, co on zrobił... albo co ona zrobiła; wszystkie mnie przekonuj ą, że Merana jest niezwykle doświadczona, ale przecież nie miała do czynienia z takimi jak on. Jeżeli idzie o Aes Sedai, spróbujcie ukryć tę filiżankę na jakiejś łące, a jemu i tak uda się na nią nadepnąć w kręgu o promieniu trzech kroków. Wiem, że ja poradziłabym sobie lepiej niż Merana, ale...

— Mogłabyś wrócić — ponownie zaproponowała Bair, lecz Egwene stanowczo potrząsnęła głową.

— Mogę zrobić więcej tu, gdzie jestem, jako Amyrlin. A poza tym istnieją pewne zasady, których przestrzegać musi nawet Zasiadająca na Tronie Amyrlin. — Wykrzywiła usta. Nie lubiła przyznawać się do tego, zwłaszcza przed tymi kobietami. — Nie mogę go choćby odwiedzać bez zgody Komnaty. Jestem teraz Aes Sedai i muszę się stosować do naszych zasad. — Wypowiedziała to ze znacznie większym żarem, niż zamierzyła. To było głupie prawo, ale nie znalazła dotąd sposobu na to, by je obejść. A poza tym na pewno naigrawały się z niej w duchu, bo na ich twarzach malowało się tak niewiele. Nawet wódz klanu nie miał prawa mówić, kiedy albo dokąd jakaś Mądra może iść.

Trzy kobiety siedzące naprzeciwko niej wymieniły długie spojrzenia. Potem Amys odstawiła filiżankę i powiedziała:

— Merana Ambrey i inne Aes Sedai udały się w ślad za Car’a’carnem do miasta zabójców drzew. Nie musisz się obawiać, że on postąpi niewłaściwie wobec niej albo którejś z towarzyszących jej sióstr. Dopilnujemy, by nie doszło do żadnych spięć między nim a Aes Sedai.

— To raczej niepodobne do Randa — odparła Egwene z niedowierzaniem. A zatem Sheriam miała rację co do Merany. Tylko dlaczego ona wciąż milczy?

Bair zaniosła się śmiechem.

— Większość rodziców dzieli więcej od własnych dzieci niźli Car’a’carna od tych kobiet, które przybyły razem z Meraną Ambrey.

— Pod warunkiem, że on sam nie jest dzieckiem — zachichotała Egwene, ucieszywszy się, że kogoś tu cokolwiek śmieszy. Te kobiety zaczęłyby pluć gwoździami, gdyby uznały, że któraś siostra ma na niego jakiś wpływ. A z drugiej strony Merana musiała jakiś uzyskać, bo inaczej byłaby już gotowa do wyjazdu. — A jednak Merana powinna przysłać jakiś raport. Nie pojmuję, dlaczego jeszcze tego nie zrobiła. Jesteście pewne, że nie ma... — Nie wiedziała, jak skończyć. Rand nie byłby w stanie powstrzymać Merany przed wysłaniem gołębia.

— Może wysłała człowieka na koniu. — Amys skrzywiła się nieznacznie; podobnie jak inni Aielowie, uważała jazdę konną za coś odrażającego. Człowiekowi powinny wystarczyć własne nogi. — Nie przywiozła z sobą żadnych ptaków, którymi posługują się mieszkańcy bagien.

— To głupota z jej strony — mruknęła Egwene. Głupota to mało powiedziane. Merana na pewno otaczała swoje sny tarczą, więc nie było sensu próbować rozmawiać z nią tutaj. Nawet gdyby dała radę je znaleźć. Światłości, jakież to wszystko denerwujące! Pochyliła się z napięciem do przodu. — Amys, obiecaj mi, że nie będziesz się starała mu przeszkodzić, jeżeli zechce się z nią rozmówić, ani nie rozzłościsz jej tak, że zrobi coś głupiego. — Do tego były zdolne, więcej niż tylko zdolne. Rozwścieczanie Aes Sedai doprowadziły do rangi Talentu. — Jej zadaniem jest przekonanie go, że nie chcemy mu nic zrobić. Jestem pewna, że Elaida ukrywa pod swymi spódnicami jakąś obrzydliwą niespodziankę, ale my żadnej nie szykujemy. — Już ona tego dopilnuje. Zrobi to, jakoś. — Obiecacie mi?

Wymieniły miedzy sobą nieodgadnione spojrzenia. Nie mógł im się podobać pomysł dopuszczania jakiejś siostry blisko Randa i to bez stawiania jej żadnych przeszkód. Jedna z nich na pewno wymyśli sposób, żeby być obecną wszędzie tam, gdzie znajdzie się Merana.

— Obiecuję, Egwene al’Vere — powiedziała wreszcie Amys, głosem płaskim jak ociosany kamień.

Prawdopodobnie poczuła się obrażona, że Egwene zażądała od niej przyrzeczeń, za to Egwene poczuła się tak, jakby ktoś zdjął z niej wielki ciężar. Dwa ciężary. Rand i Merana nie skoczyli sobie do gardeł i Merana będzie miała szansę osiągnąć to, po co ją wysłano.

— Wiedziałam, że ty powiesz mi niczym nie skażoną prawdę, Amys. Nie umiem wyrazić, jak bardzo się cieszę, że to słyszę. Skoro nie doszło do niczego złego między Randem i Meraną... Dziękuję ci.

Zaskoczona zamrugała. Amys przez krótką chwilę miała na sobie cadin’sor. A oprócz tego wykonała jakiś dziwny gest. Być może jakiś znak wzięty z Mowy Panien. Ani Bair, ani Melaine, popijające herbatę, nie dały po sobie poznać, że coś zauważyły. Amys zapewne żałowała, że nie znajduje się gdzieś indziej, z dala od tego galimatiasu, który Rand tworzył z życia wszystkich. Utrata panowania nad sobą w Tel’aran’rhiod, choćby tylko na chwilę byłaby czymś zawstydzającym dla Mądrej i spacerującej po snach. Aiel, którego spotkała hańba, cierpiał o wiele bardziej niż pod wpływem fizycznego bólu, ale ktoś musiał być świadkiem zdarzenia, by hańba stała się faktem. Sprawy jakby w ogóle nie było, jeżeli nikt niczego nie widział, względnie świadkowie nie chcieli niczego poświadczyć. To był dziwny naród, ale ona z pewnością nie chciała zawstydzać Amys. Wygładziwszy twarz, mówiła dalej, jakby nic się nie zdarzyło.

— Muszę was poprosić o przysługę. O ważną przysługę. Nie mówcie Randowi... ani w ogóle nikomu... o mnie. O tym, chciałam powiedzieć. — Uniosła kraniec swej stuły. W porównaniu z wyrazem ich twarzy najgłębszy spokój Aes Sedai wydałby się wyrazem szaleństwa. Nawet kamień nie wytrzymałby porównania. — Nie mam na myśli kłamstwa — dodała pospiesznie. Zgodnie z ji’e’toh proszenie kogoś, by skłamał, było czymś niewiele lepszym niż kłamanie samemu. — Po prostu nie poruszajcie tego tematu. On już wysłał kogoś, żeby mnie “uratował”.

“Przecież i tak będzie wściekły, kiedy się dowie, że posłałam Mata do Ebou Dar razem z Nynaeve i Elayne” — pomyślała. Ale naprawdę musiała.

— Mnie nie trzeba ratować i ja tego nie chcę, ale on uważa się za mądrzejszego od innych. Obawiam się, że mógłby sam na mnie zapolować. — Co właściwie przerażało ją bardziej? To, że mógłby się pojawić w obozie sam, wściekły, wśród trzystu Aes Sedai, czy to, że mógłby się pojawić z jakimiś Asha’manami? Tak czy siak, katastrofa.

— To byłoby... niefortunne — mruknęła Melaine, która rzadko kiedy uciekała się do niedomówień, a Bair burknęła:

- Car’a’carn jest uparty. Równie paskudnie jak wszyscy mężczyźni, których poznałam w życiu. I kilka kobiet, skoro już o tym mowa.

— Będziemy strzegły twej tajemnicy, Egwene al’Vere — oznajmiła uroczyście Amys.

Egwene aż zamrugała ze zdziwienia, że tak szybko się zgodziły. Ale może to wcale nie było takie zaskakujące. Dla nich Car’a’carn był tylko jeszcze jednym z wodzów, tyle że nieco ważniejszym, a Mądre z pewnością były znane z tego, że ukrywały różne sprawy przed wodzami, jeśli uważały, że nie powinni o nich wiedzieć.

Potem nie pozostało już wiele do powiedzenia, ale rozmawiały jeszcze chwilę przy kolejnych filiżankach herbaty. Tęskniła za lekcjami spacerowania po snach, ale nie mogła o nie poprosić w obecności Amys. Amys odeszłaby, a jej towarzystwa pragnęła bardziej jeszcze niż nauki. O tym, co właściwie porabia Rand, nie dowiedziała się prawie niczego; Melaine wprawdzie burknęła, że powinien natychmiast wykończyć Shaido i Sevannę, ale zarówno Bair, jak i Amys spojrzały na nią tak krzywo, że aż spąsowiała. Ostatecznie Sevanna była Mądrą, o czym Egwene wiedziała aż za dobrze. Nawet Car’a’carn nie mógł stawać na drodze poczynań jakiejś Mądrej, nieważne, czy szło o Mądrą Shaido. I sama ze swej strony nie mogła im zdradzić szczegółów własnej sytuacji. Fakt, że natychmiast wychwyciły najbardziej żenujący element całej sprawy, w niczym nie umniejszałby wstydu, jaki by odczuwała, opowiadając o tym — przy Aielach było strasznie trudno nie zachowywać się albo wręcz nie myśleć tak jak oni. Egwene uważała zresztą, że to wszystko zawstydzałoby ją nawet wtedy, gdyby nigdy nie poznała Aielów — a poza tym rady, jakich udzielały jej ostatnimi czasy odnośnie do traktowania Aes Sedai, były takiej natury, że zapewne nie skorzystałaby z nich sama Elaida. Jakkolwiek nieprawdopodobnie by to brzmiało, ich zastosowanie mogło doprowadzić do buntu Aes Sedai. A poza tym Mądre już i tak myślały o Aes Sedai źle, więc doprawdy nie należało dolewać oliwy do ognia. Wręcz przeciwnie, wiedziała, że musi ten ogień ugasić, bo zamierzała któregoś dnia stworzyć jakieś łącze między Mądrymi a Białą Wieżą. Tyle że znowu nie miała pojęcia jak.

— Muszę już iść — powiedziała na koniec i wstała. Jej pogrążone we śnie ciało leżało w namiocie, ale człowiek nie wypoczywał dostatecznie, jeżeli przebywał w Tel’aran’rhiod. Pozostałe podniosły się razem z nią. — Mam nadzieję, że wszystkie będziecie bardzo ostrożne. Moghedien mnie nienawidzi i będzie z pewnością starała się zaszkodzić każdemu, kto się ze mną przyjaźni. Ona dużo wie o Świecie Snów. Co najmniej tyle samo, ile wiedziała Lanfear. — Tyle tylko mogła powiedzieć, nie mówiąc otwarcie, że Moghedien wie prawdopodobnie więcej niż one. Aielowie bywali niezwykle drażliwi na punkcie swej dumy. Niemniej jednak Mądre zrozumiały, co chciała im przekazać, i wcale nie poczuły się urażone.

— Gdyby Jeźdźcy Cienia chcieli nam zagrozić — powiedziała Melaine — to moim zdaniem do tej pory już by to zrobili. Być może uważają, że nie jesteśmy dla nich niebezpieczne.

— Widujemy przelotnie osoby, które najprawdopodobniej są spacerującymi po snach, w tym również mężczyzn. — Bair z niedowierzaniem potrząsnęła głową; niezależnie od tego, co wiedziała na temat Przeklętych, uważała mężczyzn spacerujących po snach za zjawisko równie powszechne jak nogi węży. — Oni nas unikają. Wszyscy.

— Moim zdaniem są równie silni jak my — dodała Amys. We władaniu Jedyną Mocą ona i Melaine nie były silniejsze od Theodrin i Faolain, bynajmniej nie słabe, w rzeczy samej silniejsze od większości Aes Sedai, ale daleko im też było do siły Przeklętych, jednakże w Świecie Snów wiedza o Tel’aran’rhiod często stanowiła narzędzie równie potężne jak saidar, niekiedy nawet jeszcze potężniejsze. W tym Bair dorównywała każdej siostrze. — Ale będziemy uważały. Zabija cię ten, którego nie docenisz.

Egwene ujęła za rękę Amys i Melaine i ujęłaby też Bair, gdy to było możliwe. Zamiast tego obdarzyła ją uśmiechem.

— Nie potrafię wyrazić, ile dla mnie znaczy wasza przyjaźń, ile wy same dla mnie znaczycie. — Tak właśnie brzmiała prosta prawda, wbrew wszystkiemu. — Świat zdaje się zmieniać za każdym razem, kiedy zamrugam. Wy trzy należycie do jego nielicznych stałych punktów.

— Świat rzeczywiście się zmienia — zgodziła się ze smutkiem Amys. — Nawet góry starzeją się na wietrze, więc nikt nie jest w stanie wspiąć się dwa razy na to samo wzgórze. Mam nadzieję, że zawsze będziesz w nas widziała przyjaciółki, Egwene al’Vere. Obyś zawsze znajdowała wodę i cień. — I z tym zniknęły, powracając do swoich ciał.

Przez jakiś czas stała i patrzyła krzywo na Callandora, nie widząc go tak naprawdę, aż nagle otrząsnęła się z irytacją. Rozmyślała o tych bezkresnych, gwiezdnych polach. Jeżeli będzie tu czekała dostatecznie długo, wówczas sen Gawyna odnajdzie ją ponownie i ogarnie w taki sam sposób, w jaki jego ramiona ogarną ją wkrótce potem. Miły sposób na spędzenie pozostałej części nocy. A także dziecinna strata czasu.

W końcu wzięła się w garść i wstąpiła z powrotem do swego śpiącego ciała, ale nie do zwykłego snu. Tego już w ogóle nie robiła. Ten jeden zakamarek jej umysłu pozostawał w pełni świadomy; prowadził katalog jej snów, wybierając te, które przepowiadały przyszłość albo w każdym razie ukazywały przebłyski możliwych dróg, jakie mogła obrać. Przynajmniej tyle teraz mogła orzec, aczkolwiek jedyny sen, jaki dotychczas potrafiła zinterpretować, mówił jej, że Gawyn zostanie jej Strażnikiem. Aes Sedai nazywały tę umiejętność Śnieniem, a kobiety, które ją posiadały, Śniącymi. Wszystkie oprócz niej od dawna już nie żyły, ale to nie miało nic wspólnego z Jedyną Mocą, tak jak spacerowanie po snach.

Być może dlatego właśnie najpierw przyśnił jej się Gawyn, ponieważ to o nim myślała.

Stała w wielkiej, mrocznej komnacie, gdzie wszystko było niewyraźne, jakby zamazane. Wszystko z wyjątkiem Gawyna, który wolnym krokiem szedł w jej stronę. Wysoki, piękny mężczyzna — jak mogło jej kiedykolwiek przyjść do głowy, że jego przyrodni brat, Galad, jest piękniejszy? — ze złotymi włosami i oczyma cudownej, ciemnoniebieskiej barwy. Musiał jeszcze pokonać pewną odległość, ale widział ją; utkwił w niej wzrok niczym łucznik w tarczy. W powietrzu rozbrzmiewały ciche odgłosy chrzęstu i zgrzytania. Spojrzała w dół i poczuła, jak rośnie w niej pragnienie krzyku. Gawyn szedł boso po posadzce z tłuczonego szkła. Nawet w tak bladym świetle widziała ślady krwi pozostawione przez jego poranione stopy. Zamachała ręką, usiłowała krzyknąć, żeby się zatrzymał, próbowała pobiec do niego, ale równie szybko znalazła się gdzieś indziej.

Tak, jak to bywa we snach, unosiła się ponad długą, prostą drogą, biegnącą przez trawiastą równinę, i patrzyła na mężczyznę jadącego na czarnym wierzchowcu. Gawyn. Potem stała na drodze przed nim, a on ściągnął wodze. Nie dlatego, że ją zobaczył, tylko po prostu dlatego, że droga, która do tego momentu biegła prosto, rozwidlała się w prawo w tym miejscu, gdzie stała Egwene, a dalej pięła się po wysokich wzgórzach, więc nikt nie mógł widzieć, dokąd prowadzi. Ona to jednak wiedziała. Za jednym rozwidleniem czekała straszna śmierć, za tym drugim długie życie i kres we własnym łóżku. Na jednej drodze Gawyn ożeni się z nią, na drugiej nie. Wiedziała, co jest dalej, ale nie miała pojęcia, która droga wiedzie do czego. Zobaczył ją nagle, bo uśmiechnął się, po czym skierował konia w stronę jednej z odnóg... I wtedy znalazła się w innym śnie. I jeszcze innym. I jeszcze innym. I jeszcze raz.

Nie wszystkie miały związek z przyszłością. Sny o całowaniu się z Gawynem, o bieganiu po chłodnej, wiosennej łące z siostrami, tak jak wtedy, kiedy były małe, przesuwały się tuż obok koszmarów, w których Aes Sedai z rózgami goniły ją po nie kończących się korytarzach, gdzie z cieni wyłaniały się ukradkiem jakieś bezkształtne potwory, gdzie wyszczerzona w uśmiechu Nicola zdradziła ją przed Komnatą, a Thom Merrilin wystąpił naprzód, by dostarczyć dowodów. Te odrzucała; tamte odkładała na później, w nadziei, że być może zrozumie, co oznaczają.

Stała przed ogromnym murem, wczepiona weń paznokciami, usiłując go obalić gołymi dłońmi. Mur nie został zbudowany ani z cegły, ani z kamienia, tylko z nieprzeliczonych tysięcy krążków, w połowie białych i w połowie czarnych — starożytnych symboli Aes Sedai, podobnych do tych siedmiu pieczęci, które niegdyś zamykały więzienie Czarnego. Niektóre z nich połamały się, mimo iż nawet Jedyna Moc nie była w stanie zniszczyć cuendillara, a reszta jakimś sposobem osłabła, ale mur stał niewzruszony, mimo iż silnie na niego napierała. Po prostu nie była w stanie go obalić. Może stanowił symbol tego, co ważne. Może starała się obalić nie mur, ale Aes Sedai, Białą Wieżę. Może...

Na szczycie otulonego w nocny mrok wzgórza siedział Mat i przypatrywał się wspaniałemu pokazowi ogni sztucznych Iluminatorów; nagle wyrzucił rękę w górę i schwycił jedną z ognistych rac, która właśnie wybuchła na niebie. Z jego zaciśniętej pięści wytrysnęły ogniste strzały i wtedy wypełnił ją strach. Będą ginęli ludzie. Świat się zmieni. Ale świat wciąż się zmieniał; zawsze tak było.

Pęta krępujące pas i ręce przytrzymywały ją mocno przy skale; katowski topór opadał, ale wiedziała, że gdzieś ktoś biegnie i że jeżeli będzie biegł dostatecznie szybko, to topór się zatrzyma. Jeżeli zaś nie... Poczuła dreszcz w jakimś zakamarku umysłu.

Logain, zaśmiewając się, przestąpił przez jakiś kształt leżący na ziemi i wszedł na czarny kamień; kiedy spojrzała w dół, wydało jej się, że to ciało Randa, ułożone na marach, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, ale kiedy dotknęła jego twarzy, ta rozdarła się niczym skóra papierowej lalki.

Złoty jastrząb rozpostarł skrzydła i dotknął jej; jakimś sposobem ona i ptak byli ze sobą skrępowani wspólnymi pętami. Wiedziała tylko, że ten jastrząb to samica. Obcy mężczyzna umierał, leżał na łóżku, i było ważne, żeby nie umarł, a jednak na zewnątrz budowano pogrzebowy stos i czyjeś głosy śpiewały o radości i smutku. Młody, ciemnoskóry mężczyzna trzymał w ręku przedmiot, który błyszczał tak jasno, że nie potrafiła się zorientować, co to takiego.

Sny nawiedzały ją jeden za drugim, a ona porządkowała je gorączkowo, desperacko starając się pojąć. Nie zaznała w nich odpoczynku, ale musiała to robić. Będzie robić to, co musi.

Загрузка...