Pałac Tarasin — zbity masyw połyskującego marmuru i białego tynku — zdobiły balkony za ażurowymi ekranami z pomalowanego na biało żelaza i otoczone kolumnadami krużganki na przestrzeni całych czterech pięter, jakie wznosiły go ponad ulicę. Gołębie krążyły wokół strzelistych kopuł i wysokich, otoczonych balkonami iglic, krytych lśniącą w słońcu czerwoną i zieloną dachówką. Bramy o ostrych łukach w samym już pałacu prowadziły na rozmaite podwórce, za innymi kryły się wejścia do ogrodów, jednak szerokie na dziesięć piędzi, śnieżnobiałe schody wspinały się od ściany stojącej frontem do Placu Mol Hara aż ku wielkim drzwiom, pokrytym wyrzeźbionymi, spiralnymi wzorami, podobnymi do tych na ekranach balkonów i powleczonymi litym złotem.
Przed tymi drzwiami stało w szeregu i pociło się w słońcu co najmniej dwunastu gwardzistów w napierśnikach lśniących na zielonych kaftanach i w workowatych białych spodniach wpuszczonych w ciemnozielone buty. Do błyszczących, złotych hełmów przymocowane były zielonymi sznurami grube sploty białej materii, których luźne końce spływały na ramiona. Nawet halabardy i pochwy sztyletów, a także krótkich mieczy iskrzyły się złotem. Gwardziści do oglądania i podziwiania, nie do walki. Gdy jednak Mat dotarł do szczytu schodów, bez trudu dostrzegł odciski od mieczy na ich dłoniach. Dotąd zawsze wchodził do pałacu od tyłu, przez jedną ze stajni, aby po drodze obejrzeć pałacowe konie, tym razem jednak postanowił, że wybierze drogę stosowną dla lordów.
— Oby Światłość pobłogosławiła wszystkich tu zgromadzonych — zwrócił się do oficera gwardzistów, który nie mógł być wiele starszy od niego. Mieszkańcy Ebou Dar byli uprzejmymi ludźmi. — Przyszedłem, aby zostawić wiadomość dla Nynaeve Sedai oraz Elayne Sedai. Ewentualnie wręczyć im ją osobiście, jeśli już wróciły.
Oficer popatrzył na niego, po czym skonsternowany wbił wzrok w schody. Złoty sznur obok zielonego na jego hełmie oznaczał rangę, której Mat nie potrafił zidentyfikować; zamiast halabardy miał w ręku pozłacaną laseczkę z ostrym końcem i hakiem jak oścień na woły. Miał taką minę, jakby nikt nigdy nie wchodził do pałacu tą drogą: Badawczo lustrując kaftan Mata, wyraźnie próbował znaleźć sposób wyjścia z nowej dla siebie sytuacji i ostatecznie zdecydował, że nie może po prostu go odesłać. Westchnął w końcu, wymamrotał w odpowiedzi jakieś błogosławieństwo i zapytał o imię Mata, potem zaś otworzył mniejsze drzwiczki w skrzydle większych wrót i wprowadził go do wspaniałego holu wejściowego, otoczonego pięcioma balkonami o kamiennych poręczach pod sklepionym na kształt kopuły sufitem, pomalowanym jak niebo, do kompletu ze słońcem i chmurami.
Gwardzista pstryknął palcami, wzywając szczupłą, młodą służącą w białej sukience z wycięciem po lewej stronie, odsłaniającym zieloną spódnicę, i z haftem na lewej piersi, przedstawiającym Kotwicę i Miecz. Podbiegła przez wyłożoną czerwonym i błękitnym marmurem posadzkę, wyraźnie zaskoczona, potem ukłoniła się po kolei Matowi i oficerowi. Krótkie, czarne włosy otaczały miłą, urodziwą twarzyczkę, o jedwabistej, oliwkowej karnacji, liberia zaś miała głęboki i wąski dekolt, charakterystyczny dla strojów wszystkich kobiet zamieszkujących Ebou Dar. Chyba po raz pierwszy Mat tak naprawdę nie zwrócił na to uwagi. Kiedy usłyszała, czego sobie życzy, jej wielkie, ciemne oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. Ściśle rzecz biorąc, Aes Sedai nie były nielubiane w Ebou Dar, jednak większość jego mieszkańców chętnie nadłożyłaby drogi, aby uniknąć spotkania z którąś z nich.
— Tak, Poruczniku-Miecza — potwierdziła, kłaniając się znowu. — Oczywiście, Poruczniku-Miecza. Czy zechcesz pójść za mną, mój panie? — Zechciał.
Na zewnątrz Ebou Dar iskrzyło się bielą, jednak we wnętrzach kolory zupełnie wariowały. Korytarze pałacu zdawały się ciągnąć całymi milami; w jednym miejscu wysoki sufit miał barwę błękitu, natomiast ściany były żółte, w innym ściany były bladoczerwone, natomiast sufit zielony; wszystko to zmieniało się wraz z każdym zakrętem korytarza, a zestawienia barw zdolne były oślepić każde oczy, z wyjątkiem chyba tylko Druciarzy. Głośnym echem niosły się odgłosy kroków Mata po płytach posadzki, ułożonych w trójbarwne, a czasami nawet czterobarwne, wzory złożone z rozmaitych rombów, gwiazd i trójkątów. W każdym miejscu, gdzie korytarze przecinały się, podłogę zdobiła mozaika z maleńkich płytek, ułożona w zawiłe i delikatne motywy wirów, spirali i kręgów. Nieliczne jedwabne gobeliny przedstawiały sceny marynistyczne, w sklepionych łukowato niszach stały zaś kryształowe misy oraz niewielkie posążki, a także porcelana Ludu Morza, za jaką w każdym miejscu świata zapłacono by wysoką cenę. Od czasu do czasu przemykał w całkowitym milczeniu wystrojony w liberię służący, ze srebrną albo złotą tacą w dłoniach.
Zazwyczaj czyjeś afiszowanie się bogactwem sprawiało, że Matowi robiło się przyjemnie. Z tego choćby powodu, że tam gdzie były pieniądze, część z nich mogła trafić do jego rąk. Tym razem jednak odczuwał tylko zniecierpliwienie, rosnące wraz z każdym krokiem. A także niepokój. Ostatni raz, kiedy czuł, jak kości toczą się w jego głowie i to w tak zdecydowany sposób, przydarzył się dokładnie na chwilę przedtem, jak znalazł się z trzema setkami żołnierzy Legionu naprzeciw tysiąca Białych Lwów Gaebrila. Tamci stali na wzgórzu, a w sukurs szedł im jeszcze kolejny tysiąc, i to na dodatek drogą biegnącą za jego plecami, i wszystkim, co mógł przedsięwziąć, były rozpaczliwe próby wydostania się jak najszybciej z tego bagna. Tamtym razem udało mu się uratować gardło tylko dzięki wspomnieniom tych innych mężczyzn i większego szczęścia, niż sobie zasłużył. Toczące się kości niemalże zawsze oznaczały niebezpieczeństwo, oraz coś jeszcze, czego jak dotąd nie potrafił sprecyzować. Perspektywa roztrzaskanej czaszki to jeszcze nie było dosyć, zresztą raz czy dwa taka możliwość w ogóle nie wchodziła w grę, jednak prawdopodobieństwo nadciągającej śmierci Mata Cauthona, i to śmierci zadanej w jakiś zupełnie niezwykły sposób, zazwyczaj stanowiło nieodłączny element groźby. Być może to nieprawdopodobne w Pałacu Tarasin, ale wizja jednak się pojawiła. Miał zamiar tylko zostawić wiadomość, złapać Nynaeve i Elayne za karki, jeśli sposobność się nadarzy, nagadać im dość, by im uszy poczerwieniały ze wstydu, a potem natychmiast się stąd wynosić.
Młoda kobieta sunęła przed nim niestrudzenie, póki nie natknęli się na niskiego, krępego mężczyznę, nieco tylko starszego od niej, kolejnego służącego, w opiętych, białych spodniach, białej koszuli z szerokimi rękawami oraz długiej, zielonej kamizelce ozdobionej Kotwicą i Mieczem Domu Mitsobar wyhaftowanymi na białym kółku.
— Panie Jen — zaczęła, kłaniając się raz jeszcze — to jest lord Mat Cauthon, który pragnie zostawić wiadomość dla czcigodnej Elayne Aes Sedai oraz czcigodnej Nynaeve Aes Sedai.
— Bardzo dobrze, Haesel. Możesz odejść. — Ukłonił się Matowi. — Czy zechcesz pójść za mną, mój panie?
Jen doprowadził go do ciemnowłosej kobiety o ponurej twarzy, wkrótce mającej już wejść w wiek średni, a potem również się ukłonił.
— Pani Carin, oto lord Mat Cauthon, który pragnie zostawić wiadomość dla czcigodnej Elayne Aes Sedai oraz czcigodnej Nynaeve Aes Sedai.
— Bardzo dobrze, Jen. Możesz odejść. Czy zechcesz pójść za mną, mój panie?
Carin prowadziła go po marmurowej klatce schodowej, pnącej się stromo w górę, póki nie dotarli do kościstej kobiety o imieniu Matilde; ta z kolei przekazała go w ręce krępego Brena, z którym Mat dotarł do łysiejącego mężczyzny o imieniu Madic. Każdy z jego przewodników był odrobinę starszy od poprzedniego. W miejscu, gdzie pięć korytarzy spotykało się ze sobą niczym szprychy koła, Madic zostawił go z okrąglutką kobietą, Laren, o włosach mocno już posiwiałych i dostojnej posturze. Podobnie jak Carin i Matilde, miała na sobie to, co w Ebou Dar nazywano małżeńskim nożem; zwisał rękojeścią w dół z krótkiego, srebrnego łańcuszka między dwoma wypukłościami co najmniej pulchnych piersi. Pięć białych kamieni osadzonych w rękojeści, w tym dwa w czerwonych oprawach, oraz cztery czerwone kamienie, w tym jeden oprawiony w czerń, oznaczały, iż trójka jej dzieci nie żyje, przy czym dwaj synowie zginęli w pojedynkach. Laren podniosła się z głębokiego ukłonu i już miała się zagłębić w jeden z korytarzy, gdy Mat podbiegł do niej i złapał ją za ramię.
Ciemne brwi uniosły się nieznacznie, kiedy spojrzała na jego dłoń. Nie miała przy sobie innej broni oprócz małżeńskiego noża, jednak gest ten był tak jednoznaczny, że natychmiast cofnął rękę. Obyczaj jednoznacznie stwierdzał, iż użyć go może jedynie przeciwko swemu mężowi, ale lepiej było nie sprawdzać, czy to prawda. Jednak ton jego głosu był równie szorstki jak przedtem gest.
— Jak daleko jeszcze będę musiał wędrować tylko po to, by zostawić wiadomość? Zaprowadź mnie do ich pokoi. Dwie Aes Sedai z pewnością nie tak trudno odnaleźć. To nie jest przeklęta Biała Wieża.
— Aes Sedai? — usłyszał za plecami jakiś kobiecy głos, z ciężkim illiańskim akcentem. — Jeżeli szukasz dwóch Aes Sedai, to właśnie znalazłeś.
Wyraz oblicza Laren nie zmienił się, no, może odrobinę. Spojrzenie jej niemalże czarnych oczu pomknęło ku czemuś za jego plecami; nie miał wątpliwości, że zwęziły się z niepokojem.
Mat, uchylając kapelusza, odwrócił się i uśmiechnął swobodnie. Kiedy miał tę srebrną głowę lisa zawieszoną na szyi, Aes Sedai w ogóle nie były mu straszne. Cóż, przynajmniej nie bardzo. Amulet miał jednak swoje wady. Być może więc i uśmiech nie był aż tak swobodny.
Dwie kobiety, które stały oto naprzeciw niego, nie mogły chyba bardziej różnić się od siebie. Jedna była szczupła, o ujmującym uśmiechu, odziana w zielono-złotą suknię, ukazującą skrawek pięknego, jak mógł się domyślać, łona. W normalnych okolicznościach, jeżeli pominąć tę pozbawioną śladu przeżytych lat twarz, na widok kobiety takiej jak ona z pewnością rozważałby możliwość ucięcia sobie pogawędki. To była naprawdę śliczna twarz, z oczyma na tyle wielkimi, by mężczyzna mógł w nich utonąć. Szkoda. Twarz drugiej zdradzała również wyraźny brak śladów upływu czasu, jednak odnalezienie tej cechy zabrało mu chwilę. Pomyślał z początku, że jej oblicze wykrzywia grymas, póki nie pojął, że najpewniej zawsze tak wygląda. Ciemna, niemalże czarna suknia, okrywała ją razem z nadgarstkami i podbródkiem, za co tylko można było żywić wdzięczność. Z wyglądu przypominała stary, kolczasty krzak jeżyn. I chyba co dzień rano jadała jeżyny na śniadanie.
— Próbuję zostawić wiadomość dla Nynaeve i Elayne — poinformował je. — Ta kobieta... — Zamrugał, rozejrzawszy się po korytarzach. Rozmaici służący dalej przemykali obok, ale Laren nigdzie nie było widać. Nie pomyślałby, że potrafi poruszać się tak rączo. — W każdym razie chcę zostawić wiadomość. — W nagłym przypływie ostrożności spytał jeszcze: — Czy jesteście ich przyjaciółkami?
— Nie do końca — odparła ta ładna. — Ja jestem Joline, a to jest Teslyn. Ty zaś z pewnością jesteś Mat Cauthon. — Mat poczuł, jak coś ściska go w żołądku. Dziewięć Aes Sedai w całym Pałacu, a on akurat musiał wpaść na dwie, które były popleczniczkami Elaidy. I na dodatek jedna z nich to Czerwona. Nie chodziło nawet o to, by miał się czego obawiać. Opanował dłonie, które same, bezwiednie, pomknęły do lisiej głowy pod koszulą.
Ta, która żywiła się jeżynami — Teslyn — podeszła bliżej. Była Zasiadającą, wedle informacji dostarczonych przez Thoma, chociaż cóż mogła porabiać Zasiadająca w tym miejscu, tego nawet Thom nie wiedział.
— Zostałybyśmy ich przyjaciółkami, gdyby to tylko było możliwe. One naprawdę potrzebują przyjaciół, panie Cauthon, podobnie zresztą jak i ty. — Przenikliwymi oczyma próbowała chyba wyborować dziury w jego czaszce.
Joline zbliżyła się doń z drugiej strony, delikatnie kładąc dłoń na klapie jego kaftana. Na pewno zareagowałby na ten pełen zaproszenia uśmiech ze strony każdej innej kobiety. Ta była jednak Zieloną Ajah.
— Kroczą po niebezpiecznym gruncie i ślepe są zupełnie na to, co znajduje się pod ich stopami. Wiem, że jesteś ich przyjacielem. Łatwo mógłbyś tego dowieść, perswadując im, by zaniechały swoich bezsensownych poczynań, zanim nie będzie za późno. Głupie dzieci, które posuną się za daleko, z łatwością mogą się przekonać, że kara bywa doprawdy surowa.
Mat chciał w tym momencie już tylko opuścić ich towarzystwo; nawet Teslyn znajdowała się tak blisko, że gdyby wyciągnęła rękę, bez trudu mogłaby go dotknąć. Zamiast jednak odejść, przywdział na twarz swój najbardziej bezczelny uśmiech. Dawno temu, jeszcze w rodzinnych stronach, ten uśmiech z reguły sprowadzał na niego kłopoty, w tej sytuacji wszakże wydawał się jak najbardziej stosowny. Kości w jego głowie nie miały żadnego związku z tą parą, w przeciwnym razie już by się zatrzymały. No i miał przecież medalion.
— Powiedziałbym, że znakomicie zdają sobie z tego sprawę. — Nynaeve naprawdę bardzo by się przydało, żeby ktoś jej porządnie utarł nosa, a Elayne nawet jeszcze bardziej, jednak nie będzie tak spokojnie stał i wysłuchiwał, jak te kobiety ją obgadują. Jeżeli miało to oznaczać wystąpienie również w obronie Elayne, to niech i tak będzie. — Być może to wy powinnyście zaniechać swoich bezsensownych poczynań. — Uśmiech znikł z twarzy Joline jakby go ktoś zdmuchnął, za to Teslyn uśmiechnęła się, ale nie był to przyjemny uśmiech.
— Wiemy o tobie, Macie Cauthon. — Wyglądała jak kobieta, którą właśnie naszła ochota, by obedrzeć kogoś ze skóry. - Ta’veren, tak o tobie powiadają. Który ma niebezpieczne koneksje. Co ponoć jest czymś więcej niźli tylko zwykłą pogłoską.
Twarz Joline wyglądała jak wykuta z lodu.
— Młody człowiek o twojej pozycji, który chce zadbać o swą przyszłość, niewiele straci, oddając się pod protekcję Wieży. Nie powinieneś był z niej wyjeżdżać.
Poczuł, jak żołądek zwija mu się w ciasny supeł. Co jeszcze wiedzą? Z pewnością nie mają pojęcia o medalionie. Nynaeve i Elayne wiedziały, oprócz nich także Adeleas oraz Vandene, i Światłość jedna wiedziała, z kim się tą informacją podzieliły, z pewnością jednak nie rzekły ani słowa tej dwójce. Były wszakże gorsze rzeczy niźli wiedza o ta’veren czy lisiej głowie, albo choćby o Randzie, przynajmniej jeśli mowa o nim i Aes Sedai. Jeżeli wiedziały o przeklętym Rogu...
Znienacka ktoś odciągnął go z miejsca, gdzie w trójkę stali, i to na dodatek tak bezceremonialnie, że zachwiał się i omal nie upuścił kapelusza. Szczupła kobieta o gładkiej twarzy i prawie białych włosach zebranych na karku trzymała go równocześnie za rękaw i klapę kaftana. Teslyn odruchowo schwyciła go w ten sam sposób z drugiej strony. Rozpoznał, w pewien sposób przynajmniej, bez większego trudu kobietę, która tak gwałtownie wtrąciła się do jego rozmowy, kobietę wysoko noszącą głowę, w prostej, szarej sukni. Była to albo Adeleas, albo Vandene, jedna z dwóch sióstr — prawdziwych sióstr, nie tylko Aes Sedai — które równie dobrze mogły być bliźniaczkami; nigdy z całą pewnością nie potrafił orzec, która z nich jest która. Ona i Teslyn popatrywały wzajem po sobie, chłodne i spokojne, niczym dwa koty wpite szponami w tę samą mysz.
— Nie ma potrzeby szarpać mnie za kaftan — warknął, próbując się uwolnić. — Mój kaftan? — Nie był pewien, czy go usłyszały. Nawet nosząc lisi łeb nie był gotów na to, by przemocą odrywać ich palce... chyba że będzie musiał.
Jak się okazało, siostrze towarzyszyły dwie inne Aes Sedai, chociaż jedną z nich, ciemnowłosą, przysadzistą kobietę o badawczym spojrzeniu, rozpoznać jako taką można było jedynie po pierścieniu z Wielkim Wężem oraz brązowym szalu, na którym widoczny był biały Płomień Tar Valon wśród pnączy winorośli. Wydawała się odrobinę tylko starsza od Nynaeve, a zatem musiała to być Sareitha Tomares, Aes Sedai od dwóch dopiero lat, czy coś koło tego.
— Czy teraz zniżasz się do porywania mężczyzn na korytarzach, Teslyn? — zapytała druga. — Mężczyzna, który nie potrafi przenosić, nie powinien cię specjalnie interesować. — Niska i blada w ozdobionych koronkami szarościach w błękitne paski wywierała wrażenie swą chłodną, ponadczasową elegancją; na jej twarzy wykwitł pełen poczucia własnej wartości uśmiech. Jej tożsamość zdradzał cairhieniański akcent. Z pewnością należała do przywódczyń tej sfory. Thom nie był do końca pewien, czy to Joline, czy Teslyn stała na czele poselstwa Elaidy, jednak Merilille przewodziła tym idiotkom, które chytrze wmanewrowały Egwene w to, by została ich Amyrlin.
Uśmiech, jakim odpowiedziała na słowa tamtej Teslyn, był ostry jak brzytwa.
— Nie udawaj przede mną, Merilille. Mat Cauthon nie może pozostać poza zasięgiem mojego zainteresowania. Nie powinien pod żadnym pozorem wałęsać się samopas po świecie. — Zupełnie jakby on nie stał tuż obok i nie przysłuchiwał się wszystkiemu!
— Nie walczcie o mnie — powiedział. Nie puszczą go, nawet gdyby wyszarpywał poły kaftana z ich rąk. — Dosyć dzieje się dookoła.
Pięć par oczu, których spojrzenia spoczęły na nim równocześnie, sprawiło, iż pożałował, że w ogóle otworzył usta. Aes Sedai nie miały poczucia humoru. Pociągnął trochę silniej i Vandene — albo Adeleas — szarpnęła z kolei w swoją stronę, tak mocno, że wyrwała skraj kaftana z jego dłoni. To jednak Vandene, doszedł do wniosku. Była Zieloną, on zaś zawsze podejrzewał, że ma ochotę podnieść go za nogi i wytrząsnąć zeń sekret medalionu. Którakolwiek to jednak była, uśmiechnęła się, na poły rozbawiona. On nie widział w tej sytuacji nic śmiesznego. Pozostałe Aes Sedai nie patrzyły nań długo. Równie dobrze mógł rozpłynąć się w powietrzu.
— Opieka, oto czego mu trzeba — oświadczyła zdecydowanie Joline. — Dla jego własnej ochrony i nie tylko. Trzech ta’veren urodzonych w jednej wiosce? A na dodatek jeden z nich okazał się Smokiem Odrodzonym? Pan Cauthon powinien być bezzwłocznie odesłany do Białej Wieży. — A on z początku podziwiał jej urodę!
Merilille tylko pokręciła głową.
— Przeceniasz swoją pozycję w tym miejscu, Joline, jeśli sądzisz, że zwyczajnie pozwolę ci zabrać tego chłopca.
— To ty przeceniasz swoją, Merilille. — Joline podeszła bliżej, póki nie stanęła tak, że mogła patrzeć z góry na tamtą. Jej usta wygięły się w protekcjonalnym grymasie. — Czy nie pojmujesz, że jedynie motywowane pragnieniem nie obrażania Tylin powstrzymujemy się przed zamknięciem was o chlebie i wodzie, do czasu aż to wy nie zostaniecie dostarczone do Wieży?
Mat spodziewał się, że Merilille roześmieje się jej w twarz, ona jednak tylko leciutko przekrzywiła głowę, jakby chciała umknąć wzrokiem przed spojrzeniem Joline.
— Nie ośmieliłybyście się. — Niewzruszony wyraz zastygł niczym maska na twarzy Sareithy; rysy miała gładkie, dłonie spokojnie wygładzały szal, a jednak jej przytłumiony głos wręcz krzyczał, że to tylko pozory.
— To są dziecinne gierki, Joline — odburknęła sucho Vandene. Z pewnością to właśnie była ona. Jako jedyna spośród całej trójki wyglądała na osobę, której nic nie jest w stanie poruszyć.
Plamy czerwieni wykwitły na policzkach Merilille w momencie, gdy siwowłosa przemówiła do niej, jednak jej spojrzenie stwardniało.
— Raczej nie powinnaś oczekiwać po nas pokory — twardo pouczyła ją Joline — a poza tym nas jest pięć. Siedem, wliczając Nynaeve i Elayne. — Te ostatnie słowa dodała najwyraźniej po chwilowym namyśle i niechętnie.
Joline uniosła brew. Kościste palce Teslyn nie rozluźniły uchwytu nawet odrobinę, podobnie zresztą jak palce Vandene, teraz wpatrywała się jednak w Joline i Merilille z całkowicie nieodgadnionym wyrazem twarzy. Aes Sedai były niczym obcy kraj, w którym nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać, póki nie jest za późno. Sytuacja ta miała głębokie podteksty, niczym podwodne prądy nie mącące spokoju powierzchni. A głębokie prądy otaczające Aes Sedai łatwo mogą porwać człowieka w głębiny, na pewną śmierć, zanim się spostrzeże. Być może nadszedł już czas, by przemocą rozewrzeć ich palce.
Nagłe, zupełnie niespodziewane pojawienie się Laren sprawiło, że nie musiał tego robić. Z całych sił starając się opanować oddech, jakby całą drogę biegła, pulchna kobieta rozłożyła suknie w ukłonie znacząco głębszym niźli ten, którym powitała jego.
— Proszę o wybaczenie, że przeszkadzam wam, Aes Sedai, ale Królowa wzywa lorda Cauthona. Jeszcze raz proszę o wybaczenie. Jeżeli nie przyprowadzę go natychmiast, to zapewne stracę coś więcej niż tylko uszy.
Aes Sedai popatrzyły na nią, wszystkie naraz, i nie oderwały wzroku, póki nie zaczęła się wyraźnie niepokoić; wtedy obie grupki zaczęły wzajem mierzyć się spojrzeniami, jakby naprawdę postanowiły ostatecznie stwierdzić, które z nich są lepszymi Aes Sedai. A w końcu popatrzyły na niego. Zaczął już zastanawiać się, czy z takiej sytuacji istnieje w ogóle jakieś wyjście.
— Nie mogę przecież pozwolić, żeby Królowa na mnie czekała, nieprawdaż? — zapytał wesołym tonem. Na podstawie parsknięć, jakimi skwitowały jego wypowiedź, można było pomyśleć, że właśnie wsunął którejś dłoń za dekolt. Nawet Laren zmarszczyła czoło z dezaprobatą.
— Puść go, Adeleas — powiedziała na koniec Merilille.
Zmarszczył brwi, kiedy białowłosa kobieta zastosowała się do polecenia. Te dwie naprawdę powinny nosić jakieś małe znaczki z wypisanymi imionami albo choćby różnokolorowe wstążki we włosach. Obdarzyła go jeszcze jednym z tych rozbawionych, wszystkowiedzących uśmiechów. Tego nienawidził. To była klasyczna kobieca sztuczka, nie tylko patent Aes Sedai, zazwyczaj zresztą okazywało się, że niczego tak naprawdę nie wiedziały, a tylko chciały, żeby człowiek w to uwierzył.
— Teslyn...? — zapytał. Ponura Czerwona wciąż ściskała poły jego kaftana. Spojrzała na niego, ignorując zupełnie pozostałe. — Królowa...?
Merilille otworzyła już usta, ale zawahała się i najwyraźniej zmieniła zdanie odnośnie do tego, co zamierzała powiedzieć.
— Jak długo zamierzasz tutaj tak stać i trzymać go, Teslyn? Być może ty pójdziesz wytłumaczyć Tylin, dlaczego zlekceważono jej wezwanie.
— Zastanów się dobrze nad tym, z kim się wiążesz, Macie Cauthon — powiedziała Teslyn, wciąż patrząc na niego. — Złe wybory mogą sprowadzić nieprzyjemną przyszłość, nawet jeśli jest się ta’veren. Zastanów się dobrze. — Potem pozwoliła mu iść.
Wędrował za Laren, starając się nie okazywać zanadto pragnienia, by jak najszybciej znaleźć się daleko od nich, ale naprawdę chciał, by kobieta nieco przyspieszyła. A tymczasem ona sunęła majestatycznie przed nim, dumna niby jakaś królowa. Królewska niczym Aes Sedai. Kiedy dotarli do pierwszego zakrętu, obejrzał się za siebie. Pięć Aes Sedai dalej stało bez ruchu, patrząc w ślad za nim. Jakby jego gest stanowił dla nich sygnał, wymieniły pa raz ostatni spojrzenia i również się rozeszły, każda w inną stronę. Adeleas ruszyła za nim, jednak, kiedy nie więcej jak kilka kroków dzieliło ją od miejsca, gdzie się zatrzymał, uśmiechnęła się doń znowu i zniknęła za jakimiś drzwiami. Głębokie prądy. Wolał pływać w miejscach, gdzie pod stopami czuł bezpieczne dno stawu.
Laren czekała na niego za rogiem, z rękoma wspartymi na szerokich biodrach i twarzą podejrzanie gładką. Przypuszczał, że niecierpliwie przytupywała nogą ukrytą pod sięgającymi ziemi spódnicami. Obdarzył ją swym najbardziej zniewalającym uśmiechem. Kobiety, czy to rozchichotane dziewczyny, czy posiwiałe babcie, z reguły miękły na jego widok; niejeden raz, więcej niż był sobie w stanie przypomnieć, udało mu się w ten sposób zdobyć całusa lub złagodzić karę. Ten uśmiech działał niemalże równie skutecznie jak kwiaty.
— To było bardzo zręcznie przeprowadzone i winien ci jestem wdzięczność. Pewien jestem, że królowa tak naprawdę wcale nie chce się ze mną zobaczyć. — Gdyby jednak było inaczej, i tak nie miał najmniejszej ochoty widzieć się z nią. Wszystkie złe rzeczy, jakie myślał na temat szlachty, należało pomnożyć przez trzy, gdy w grę wchodziły rodziny panujące. Tego przekonania nie zmieniło nic, co odnalazł w starożytnych wspomnieniach, a przecież niektórzy z tych ludzi z przeszłości spędzili znaczną część czasu w towarzystwie królów i królowych. — Teraz, jeśli mi tylko pokażesz, gdzie są pokoje Nynaeve i Elayne...
Dziwne, ale ten uśmiech najwyraźniej nie wywarł na niej żadnego wrażenia.
— Nie skłamałabym, lordzie Cauthon. To oznaczałoby posuwanie się dużo dalej niż warte są moje uszy. Królowa czeka, mój panie. Jesteś bardzo odważnym mężczyzną — dodała, odwróciwszy się, a potem dodała jeszcze, prawie niesłyszalnie: — albo wielkim głupcem. — Wątpił, by te ostatnie słowa przeznaczone były dla jego uszu.
Pozostawiono mu wybór między udaniem się na spotkanie z królową a wędrowaniem milami korytarza, póki nie natknie się na kogoś, kto powie mu to, czego chciał się dowiedzieć. Zdecydował się na audiencję.
Tylin Quintara, z łaski Światłości królowa Altary, Władczyni Czterech Wiatrów, Strażniczka Morza Sztormów, Zasiadająca na Tronie Domu Mitsobar, oczekiwała go w komnacie o różowych ścianach i bladobłękitnym suficie, stojąc przed wielkim, białym kominkiem, którego kamienny gzyms wyrzeźbiony został na kształt fal wzburzonego morza. Właściwie od razu doszedł do wniosku, że warto było się z nią zobaczyć. Tylin nie była młoda — lśniące, czarne włosy spływające na jej ramiona przetykały już nitki siwizny, a delikatne zmarszczki znaczyły pajęczyną kąciki oczu — nie była również w ścisłym tego słowa znaczeniu ładna, chociaż dwie drobne blizny na jej policzkach z wiekiem prawie zanikły. Przystojna było lepszym określeniem. Jednak cała jej postać była... imponująca, to chyba chciałoby się rzec. Wielkie, ciemne oczy mierzyły go majestatycznie; orle oczy. Tak naprawdę nie dysponowała zbyt wielką realną władzą — człowiek mógł wyjechać poza zasięg jej panowania w ciągu dwóch lub trzech dni, a wciąż jeszcze miałby spory szmat Altary przed sobą — uznał jednak, że nawet Aes Sedai muszą czuć przed nią respekt. Jak Isabele z Dal Calain, która zmusiła Amyrlin Anghara, by ta do niej przyszła. To było jedno z dawnych wspomnień; Dal Calain zniknęło z powierzchni ziemi w czasie Wojen z Trollokami.
— Wasza Wysokość — zaczął, wykonując jednocześnie szeroki gest kapeluszem i zamiatając posadzkę połami wyimaginowanego płaszcza — na twoje wezwanie, o tom jest. — Imponująca czy nie, trudno było oderwać oczy od nie małego przecież, obrzeżonego koronką owalu w miejscu, gdzie wisiał jej małżeński nóż. Były to bardzo ponętne krągłości, jednak im więcej ciała odsłaniały kobiety, tym mniejszą miały ochotę, by na nie spoglądano. Przynajmniej jawnie. Nóż w białej pochwie; jednak już wcześniej wiedział, że jest wdową. Nie, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Równie prędko mógłby zadać się z tamtym Sprzymierzeńcem Ciemności, tą kobietą o lisiej twarzy, co z królową. Nie patrzeć w ogóle nie było łatwo, jakoś mu się jednak udało. Bardziej prawdopodobne, że wezwałaby straże, niźli sięgnęłaby po inkrustowany klejnotami sztylet, wsadzony za pasek ze złotej plecionki, który stylem wykonania odpowiadał dokładnie obręczy, z której zwisał jej małżeński nóż. Być może to właśnie dlatego kości wciąż toczyły się w jego głowie. Jeżeli cokolwiek mogło wprawić je w ruch, z pewnością była to możliwość spotkania z katem.
Warstwy jedwabnych halek zafalowały bielą i żółcią, kiedy pokonała przestrzeń komnaty, a potem obeszła go dookoła powolnym krokiem.
— Mówisz Dawną Mową — oznajmiła, kiedy zatrzymała się znowu tuż przed nim. Jej głos zawierał się w niskich rejestrach i miał melodyjne brzmienie. Nie czekając na odpowiedź, posuwistymi krokami podeszła do fotela i zasiadła w nim, poprawiając swoje zielone spódnice. Gest był zupełnie bezwiedny, a jej spojrzenie wciąż spoczywało na nim. Pomyślał, że zapewne jest już w stanie określić, kiedy ostatni raz prał bieliznę. — Chciałbyś zostawić wiadomość. Mam tutaj wszystko, czego trzeba. — Koronkowy mankiet opadł na jej nadgarstek, a potem zakołysał się, kiedy machnięciem dłoni wskazała maleńkie biurko stojące pod zwierciadłem w złotych ramach. Wszystkie meble były złocone i pokryte rzeźbieniami naśladującymi bambus.
Wysokie, sklepione trzema łukami okna wychodziły na balkon z kutego żelaza, wpuszczając do wnętrza powiew morskiej bryzy, zadziwiająco przyjemnej, jeżeli nawet nie przynoszącej ochłody, jednak Mat dostał się we władanie upału w znacznie bardziej dotkliwy sposób, niżby to było możliwe na ulicy, i nie miało to nic wspólnego ze spojrzeniem, które wciąż czuł na sobie.
“Deyeuiye, dyu ninte concion ca’lyet ye”.
Takie słowa właśnie wypowiedział. Przeklęta Dawna Mowa wyskoczyła znowu z jego ust, zanim zdał sobie sprawę, co mówi. A już sądził, że przynajmniej ten jeden kłopot udało mu się rozwiązać. Nie wspominając już o pytaniu, kiedy te przeklęte kości zechcą się nareszcie zatrzymać i co właściwie wówczas nastąpi. Najlepiej nie rozglądać się za dużo dookoła i trzymać usta zamknięte na kłódkę, tak ściśle jak to tylko możliwe.
— Dziękuję, Wasza Wysokość. — Bardzo się starał, by te słowa wypowiedzieć normalnie.
Grube karty białego papieru już czekały na pochyłym blacie, ułożone akurat na odpowiedniej wysokości, by po nich pisać. Oparł kapelusz o nogę biurka. W lustrze widział postać królowej. Czekała. Dlaczego znowu zupełnie bezmyślnie rozpuścił jęzor? Zanurzył złote pióro — jakim innym mogłaby pisać królowa? — i ułożył w głowie słowa, które chciał napisać, a dopiero potem pochylił się nad papierem, osłaniając go ramieniem. Ręka była niezgrabna i jakby odrętwiała. Nie przepadał za pisaniem.
“Podążałem za Sprzymierzeńcem Ciemności do pałacu, który wynajmuje Jaichim Carridin. Ona kiedyś próbowała mnie zabić, a być może Randa również. Powitano ją na miejscu jak starą przyjaciółkę”.
Przez chwilę wpatrywał się w to, co napisał, gryząc końcówkę pióra, zanim zdał sobie sprawę, że odkształca miękkie złoto. Może Tylin nie zauważy. Musiały się dowiedzieć o Carridinie. Co jeszcze? Dodał kilka wymownych wersów. Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było upewnianie ich w tym, co czynią.
“Bądźcie rozsądne. Jeżeli już musicie włóczyć się po okolicy, pozwólcie mi wysłać z wami kilku ludzi, aby nie dopuścili do rozłupania waszych głów. W każdym razie, czy nie czas, aby zawieźć was z powrotem do Egwene? Tutaj nie ma nic, tylko upał i muchy, a jednego i drugiego możemy mieć w Caemlyn pod dostatkiem”.
Bardzo dobrze. Nie zasłużyły na nic przyjemniejszego.
Chwyciwszy ostrożnie stronicę, złożył ją czterokrotnie. Piasek w małym, złotym dzbanuszku skrywał rozżarzony węgielek. Podmuchał na niego, dopóki się nie rozjarzył, a potem wykorzystał go do zapalenia świecy, do której z kolei przytknął laseczkę czerwonego wosku. Kiedy wosk do pieczęci kapał na zgięcie papieru, nagle uderzyła go myśl, że ma przecież w kieszeni pierścień z sygnetem. To tylko błyskotka, którą jubiler wykonał, aby dać pokaz swoich umiejętności, lepsze to jednak niż zwykła grudka wosku. Pierścień był nieco dłuższy od krzepnącej kałuży, jednak większa część odbiła się.
Po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się dobrze swemu nabytkowi. Ograniczony wielkimi półkolami biegnący lis spłoszył właśnie dwa ptaki, które poderwały się do lotu. To sprawiło, że się uśmiechnął. Szkoda doprawdy, że nie była to ręka, bardziej stosowna dla Legionu, ale może być. Z pewnością musi być zręczny niczym lis, aby dać sobie radę z Nynaeve i Elayne, a jeżeli nawet one są niespecjalnie lotne, cóż... Poza tym, dzięki medalionowi polubił lisy. Wykaligrafował na kopercie imię Nynaeve, a po namyśle dodał również Elayne. Już niebawem zapoznają się z jego treścią, jedna albo druga. Odwrócił się, trzymając zapieczętowany list w wyciągniętej dłoni, a potem wzdrygnął się, bo musnął kłykciami łono Tylin. Zatoczył się niemalże do tyłu, oparł o biurko, patrząc i starając nie zaczerwienić. Patrzył na jej twarz, tylko na twarz. Nie słyszał, jak do niego podeszła. Najlepiej zwyczajnie udawać, że się nic nie stało, aby nie powiększać dalej własnego i jej zmieszania. Prawdopodobnie w takiej sytuacji uzna go za niezgrabnego prostaka.
— Jest jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć, Wasza Wysokość. — Między nimi nie zostało dość przestrzeni, aby podnieść list do góry. — Jaichim Carridin przyjmuje u siebie Sprzymierzeńców Ciemności, a ja nie mam zamiaru zajmować się ich aresztowaniem.
— Jesteś pewien? Oczywiście, że jesteś. Nikt nie sformułowałby takiego zarzutu, nie mając pewności. — Mars przeciął jej czoło, ale pokręciła głową i zmarszczka zniknęła. — Porozmawiajmy może o jakichś przyjemniejszych rzeczach.
Omal nie jęknął. To on informuje ją, że ambasador Białych Płaszczy na jej dworze jest Sprzymierzeńcem Ciemności, a ona tylko raz się krzywi?
— Tyś jest lord Mat Cauthon? — Kiedy wypowiadała jego tytuł, wyczuł daleką, niemalże niesłyszalną nutkę wątpliwości w głosie. Spojrzenie jej oczu teraz jeszcze bardziej niźli dotąd skojarzyło mu się ze wzrokiem orła. Królowej zapewne nie podobało się, że ktoś przychodzi do niej, udając, iż jest lordem.
— Tylko Mat Cauthon. — Coś podpowiedziało mu, że odkryłaby natychmiast kłamstwo. Poza tym pozwalał, by ludzie wierzyli, iż jest lordem, tylko na zasadzie fortelu, bez którego mógł się obejść. W Ebou Dar można było zostać wyzwanym na pojedynek właściwie w każdej chwili, niewielu jednak rzucało wyzwanie lordom, jeśli nie posiadali stosownej pozycji. I tak w ciągu ostatniego miesiąca rozbił wiele głów, pociął do krwi czterech mężczyzn i biegiem pokonał pół mili, aby uciec przed kobietą. Jednak pod wpływem spojrzenia Tylin zrobiło mu się nieswojo. A te kości wciąż grzechotały w jego głowie. Chciał już stąd pójść. — Gdybyś była tak łaskawa i powiedziała mi, gdzie mogę zostawić ten list...
— Dziedziczka Tronu i Nynaeve Sedai rzadko o tobie wspominają — powiedziała królowa — ale człowiek uczy się słyszeć to, o czym nikt nie mówi. — Ostrożnie wyciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka; niepewny, co począć, lekko uniósł rękę. A może, kiedy gryzł pióro, rozmazał sobie na twarzy atrament? Kobiety lubiły czyścić różne rzeczy, włączywszy w to mężczyzn. Być może królowe zachowywały się podobnie. — Tym, czego ty nie mówisz, ale ja mimo to słyszę, jest fakt, że jesteś zupełnie niepohamowanym rozrabiaką, hazardzistą i że wiecznie uganiasz się za kobietami. — Spojrzała mu w oczy, na jotę nawet nie zmieniając wyrazu twarzy, jej głos nabrał zdecydowanych i chłodnych tonów, ale kiedy mówiła, musnęła palcem jego drugi policzek.: Mężczyźni, którzy nie dają się oswoić, są często najbardziej interesujący. Są najbardziej interesującymi partnerami do rozmowy. — Koniuszkiem palca obrysowała kontur jego ust. — Nie dający się okiełznać rozrabiaka, podróżujący w towarzystwie Aes Sedai, ta’veren, w którego obecności, jak mniemam, nieco się boją. Albo przynajmniej czują się odrobinę nieswojo. A tylko mocny mężczyzna jest w stanie zaniepokoić Aes Sedai. W jaki sposób zamierzasz odkształcić Wzór w Ebou Dar, “tylko” Macie Cauthonie? — Wsparła dłoń na jego karku; czuł, jak puls echem odbija się od jej palców.
Nie potrafił się powstrzymać i rozdziawił usta. Biurko za jego plecami zaskrzypiało, wspierając się o ścianę, kiedy próbował znowu się cofnąć. Jedyną droga ucieczki to odepchnąć ją albo wspiąć się po jej spódnicach. Kobiety nie zachowują się w taki sposób! Och, niektóre z tych dawnych wspomnień sugerowały, że jednak tak bywa, ale głównie były to wspomnienia wspomnień, że ta kobieta zrobiła to, a tamta tamto; rzeczami, które pamiętał, były w większej części bitwy, a one nie na wiele mu się mogły tutaj przydać. Uśmiechnęła się, leciutko wygięła wargi, co w najmniejszej mierze nie złagodziło drapieżnego błysku w oczach. Włosy powoli zaczynały mu się jeżyć na głowie.
Jej spojrzenie pobiegło do zwierciadła za plecami Mata, odwróciła się gwałtownie, zostawiając go w całkowitym oszołomieniu. Patrzył na jej plecy, gdy wędrowała w stronę drzwi.
— Muszę jakoś tak ułożyć sprawy, żeby móc znowu z tobą porozmawiać, Macie Cauthon. Ja... — Ucięła nagle, kiedy drzwi otworzyły się na całą szerokość, z pozoru zupełnie zaskoczona, jednak zrozumiał natychmiast, że musiała widzieć w lustrze, jak się uchylają.
Do wnętrza wszedł, leciutko kulejąc, ciemnowłosy młodzieniec o ostrym spojrzeniu, które przemknęło po postaci Mata, ledwie się na niej zatrzymując. Czarne włosy spływały mu na ramiona, miał na sobie jeden z tych kaftanów, które nie zostały przeznaczone do normalnego wdziewania, udrapowany na ramionach, z zielonego jedwabiu ze złotym łańcuchem zawieszonym na piersiach i złotymi panterami wyhaftowanymi na klapach.
— Matko — powiedział, kłaniając się Tylin i dotykając palcami warg.
— Beslan. — Zabrzmiało to bardzo ciepło. Potem pocałowała go w oba policzki oraz w powieki. Zdecydowany, lodowaty wręcz ton głosu, jakim zwracała się do Mata, równie dobrze mógł być własnością kogoś innego. — Poszło ci dobrze,jak widzę.
— Nie tak dobrze, jakbym sobie życzył. — Chłopiec westchnął. Pomimo ostrych oczu, cechowały go delikatne maniery i miękki głos. — Nevin drasnął moją nogę za drugim przejściem, potem musnął przy trzecim, tak że pchnąłem go w serce zamiast w rękę trzymającą miecz. Obraza nie była warta zabójstwa, a teraz będę musiał złożyć kondolencje wdowie. — Tego zdawał się żałować równie mocno jak śmierci owego Nevina.
Rozjaśnione oblicze Tylin wydawało się niezupełnie stosownym wizerunkiem matki, której syn oznajmił właśnie, że zabił człowieka.
— Tylko zadbaj o to, by ta wizyta była krótka. Niech mnie tną przez oczy, ale Davindra z pewnością okaże się jedną z tych wdów, które potrzebują pociechy, a potem albo będziesz się musiał z nią ożenić, albo pozabijać jej braci. — Z tonu jej głosu można było łatwo odczytać, że tę pierwszą możliwość ocenia jako znacznie gorszą, drugą zaś uważa za rodzaj zwykłej niedogodności. — To pan Mat Cauthon, mój synu. Jest ta’veren. Mam nadzieję, że się z nim zaprzyjaźnisz. Być może wybierzecie się we dwójkę na tańce w czasie Nocy Seovan.
Mat niemalże podskoczył. Ostatnią rzeczą, jakiej by chciał, to wybierać się dokądkolwiek z mężczyzną, który walczy w pojedynkach i którego matka miała ochotę pogłaskać Mata Cauthona po policzku.
— Nie bardzo interesują mnie bale — powiedział szybko. Ebou Dar zupełnie nieprzytomnie przepadało za świętami. Tutaj Najwyższa Chasaline należała już do zamierzchłej przeszłości, a w ciągu następnego tygodnia zanosiło się na dalszych pięć, przy czym dwa miały trwać całą noc, a nie tylko zwyczajnie przez wieczór. — Ja zazwyczaj tańczę w tawernach. To jest bardziej nieokrzesana forma tańców, obawiam się. Najpewniej nie spodobałyby ci się.
— Uwielbiam najbardziej nieokrzesane tawerny — oznajmił z uśmiechem Beslan tym swoim miękkim głosem. — Bale są dla starszych oraz ich ślicznotek.
Potem wszystko zaczęło przypominać zjazd ze zbocza na popękanej desce. Zanim Mat pojął, co się dzieje, Tylin więziła go już w zaszytym worku. On i Beslan razem pójdą na uroczystości świąteczne. Na wszystkie uroczystości świąteczne. Beslan nazywał to polowaniem, a kiedy Mat, nie zastanawiając się, użył terminu “polowanie na dziewczyny” — w życiu by nie przypuszczał, że coś takiego wymknie mu się w obecności czyjejś matki — chłopak zaśmiał się i powiedział:
— Na dziewczyny lub na walkę, na pełne usta lub błysk ostrza. Którykolwiek taniec tańczysz w danej chwili, ten jest najbardziej zabawny. Zgodzisz się ze mną, co Mat? — Tylin uśmiechnęła się z czułością do syna.
Mat także zdobył się na słaby śmiech. Ten Beslan był zupełnie szalony, zupełnie jak jego matka.