Służba domowa zjawiła się o ósmej rano. Był tam główny zarządca – Fritz Arling, czterech dozorców, którzy pod jego nadzorem utrzymywali posiadłość Harrisa w nieskazitelnej czystości, dwaj ogrodnicy i kucharz, Emil Sercassian.
Choć Susan odnosiła się do nich przyjaźnie, zazwyczaj gdy wypełniali obowiązki, zajmowała się swoimi sprawami. Tego ranka przebywała w gabinecie.
Obdarzona talentem do cyfrowej animacji, pracowała akurat na komputerze, wyposażonym w pamięć dziesięciu gigabajtów. Pisała i realizowała scenariusze rzeczywistości wirtualnej, które sprzedawała centrom rozrywkowym w całym kraju. Miała prawa autorskie do wielu gier, zarówno tradycyjnych jak i komputerowych, rozgrywających się w rzeczywistości wirtualnej, a jej animowane sekwencje były niezwykle realistyczne.
Późnym rankiem Susan musiała przerwać pracę, gdyż zjawili się przedstawiciele firmy ochroniarskiej i instalującej systemy automatyczne, by ustalić przyczynę krótkiego alarmu, który zakłócił spokój zeszłej nocy i sam się wyłączył. Nie stwierdzili żadnych usterek w komputerze czy w programie. Jedyną prawdopodobną przyczyną wydawała się drobna awaria w czujniku ruchu działającym na podczerwień, które to urządzenie zostało wymienione.
Po lunchu Susan usiadła na balkonie głównej sypialni, w letnim słońcu, by czytać powieść Annie Proubc. Była ubrana w białe szorty i niebieską koszulkę bez rękawów. Nogi miała gładkie i opalone. Skóra zdawała się promieniować odbitym światłem. Piła lemoniadę z kryształowej szklanki. Po jej skórze pełzły z wolna, jakby chciały ją objąć, cienie wielkiej palmy. Lekka bryza muskała jej kark i czesała leniwie złote włosy. Zdawało się, że sam dzień j ą kocha.
Kiedy czytała, z odtwarzacza kompaktowego “Sony" płynęły dźwięki piosenek Chrisa Isaaka: Forever Blue, Heart Shaped World, San Francisco Days. Czasem odkładała książkę, by skoncentrować się na muzyce.
Miała opalone i gładkie nogi.
Później służba i ogrodnicy opuścili dom.
Znów była sama. Sama. Przynajmniej wierzyła, że znów jest sama.
Wzięła długi prysznic, rozczesała mokre włosy, włożyła szafirowo błękitny szlafrok i poszła do przytulnego pokoiku obok sypialni. Na środku tego małego pomieszczenia stał wykonany specjalnie na zamówienie czarny, skórzany fotel. Po lewej stronie, na stoliku z kółkami, znajdował się komputer.
Z garderoby wyjęła specjalistyczny sprzęt własnego projektu, dzięki któremu mogła przenieść się w wirtualną rzeczywistość: superlekki, wentylowany hełm z podnoszonymi okularami i parę miękkich, sięgających do łokci rękawic. Wszystko było podłączone do procesora reagującego na impulsy nerwowe.
Usiadła w fotelu i zapięła uprząż przypominającą pasy samochodowe: jeden rzemień obejmował ją w talii, drugi biegł od lewego ramienia do prawego biodra.
Hełm na razie trzymała na kolanach.
Stopy spoczywały na obciągniętych materiałem wałkach, które były przytwierdzone do podstawy fotela, jak oparcie nóg przy fotelu dentystycznym. Była to ruchoma taśma do chodzenia w miejscu, która pozwalała symulować poruszanie się, jeśli wymagał tego scenariusz.
Przystąpiła do realizacji programu o nazwie „Terapia", który sama napisała.
Nie była to gra ani program menadżerski czy edukacyjny, lecz dokładnie to, co zapowiadała nazwa. Terapia. Program przewyższał seanse psychoanalityczne u wszystkich uczniów Freuda razem wziętych.
Susan wpadła na pomysł rewolucyjnego, nowego zastosowania techniki rzeczywistości wirtualnej. Któregoś dnia mogłaby nawet opatentować ten pomysł i wprowadzić go na rynek. Na razie jednakże „Terapia" służyła tylko jej. Podłączyła sprzęt do komputera, po czym nałożyła hełm. Okulary były podniesione i znajdowały się z dala od oczu. Nałożyła rękawice i rozluźniła palce.
Na ekranie komputera ukazało się kilka opcji. Posługując się myszą, wybrała „Zacznij".
Odwracając się od komputera i przyjmując wygodną pozycję, Susan opuściła okulary, które przylegały idealnie do źrenic. Soczewki były w rzeczywistości parą miniaturowych, dopasowanych do oka ekranów wideo o wysokiej rozdzielczości.
Jest teraz skąpana w uspokajającym niebieskim świetle, które stopniowo ciemnieje, aż w końcu staje się czarne.
By spełnić warunki scenariusza w świecie wirtualnej rzeczywistości, oparcie fotela opuściło się do pozycji poziomej. Susan leżała teraz na plecach. Ręce skrzyżowała na piersiach, a dłonie zacisnęła.
W czerni ukazuje się j eden punkcik światła: miękki, żółtoniebieski blask po drugiej stronie pokoju, przy samej podłodze. Przybiera postać nocnej lampki w kształcie Kaczora Donalda, podłączonej do kontaktu w ścianie.
Schowana w małym pokoiku sąsiadującym z sypialnią, przypięta pasami do fotela, w pełnym rynsztunku najnowocześniejszego sprzętu, Susan wydawała się nieświadoma obecności rzeczywistego świata. Pomrukiwała jak śpiące dziecko. Lecz był to sen pełen napięcia i groźnych cieni.
Drzwi się otwierają.
Do jej sypialni od strony górnego korytarza wdziera się, budząc ją, ostrze światła. Gdy Susan siada z westchnieniem na łóżku, kołdra zsuwa się, a zimny przeciąg plącze jej włosy.
Spogląda w dół, na swe ręce, na małe dłonie. Ma sześć lat i jest ubrana w ulubioną piżamę z wizerunkiem misia. Czuje na skórze miękki dotyk flaneli.
Jakaś cząstka świadomości podpowiada Susan, że to tylko realistycznie ożywiony scenariusz, który sama stworzyła – a mówiąc dokładnie, odtworzyła z pamięci – i dzięki któremu, wykorzystując magię wirtualnej rzeczywistości, może być jednocześnie w różnych czasach. Jednakże to, co przeżywa, wydaje jej się tak prawdziwe, że może niemal zatracić się w kolejnych odsłonach dramatu.
W drzwiach, oświetlony od tyłu, stoi wysoki mężczyzna o szerokich ramionach.
Serce Susan bije jak oszalałe. Zasycha jej w ustach.
Trąc zaspane oczy, udaje, że jest chora.
– Nie czuję się dobrze.
Mężczyzna bez słowa zamyka drzwi i przemierza po ciemku pokój.
Gdy się zbliża, mała Susan zaczyna drżeć.
Intruz siada na brzegu łóżka. Materac wydaje westchnienie, sprężyny jęczą pod ciężarem ciała. To duży mężczyzna.
Jego woda kolońska pachnie cytryną i ziołami.
Mężczyzna oddycha powoli, głęboko, jakby napawając się jej dziecięcym zapachem, wonią zaspanej, obudzonej w środku nocy dziewczynki.
Mam grypę – Susan podejmuje żałosną próbę obrony. Mężczyzna zapala nocną lampkę.
Bardzo ciężką grypę - powtarza Susan.
Mężczyzna ma dopiero czterdzieści lat, ale już siwieje na skroniach. Jego oczy są szare, nieskazitelnie szare i tak zimne, że kiedy dziewczynka napotyka ich spojrzenie, przenika ją straszliwy dreszcz.
– Boli mnie brzuszek – kłamie.
Kładąc dłoń na głowie Susan, ignorując jej skargi, mężczyzna gładzi zmierzwione od snu włosy dziecka.
– Nie chcę tego robić – mówi dziewczynka.
Wypowiedziała te słowa nie tylko w świecie wirtualnym, ale i w tym rzeczywistym. Jej głos był cichutki, niepewny, choć nie dziecinny.
Kiedy była małą dziewczynką, nie umiała powiedzieć „nie".
Nigdy.
Ani razu.
Strach zamieniał się stopniowo w nałóg uległości.
Ale teraz miała szansę przezwyciężyć przeszłość. To była właśnie terapia, program wirtualnego doświadczenia, który opracowała, by sobie pomóc i który okazał się nadzwyczaj skuteczny.
Nie chcę tego robić, tatusiu – mówi.
Spodoba ci się.
Aleja tego nie lubię.
Z czasem polubisz.
Nie, nigdy.
Sama się zdziwisz.
Proszę, nie rób tego.
Aleja chcę – nalega.
Proszę, nie rób tego.
Są nocą sami w domu. Służba o tej porze już nie pracuje, a dozorca i jego żona przebywają po kolacji w swoim mieszkaniu obok basenu. Pojawiają się w głównej rezydencji tylko na wezwanie.
Matka Susan od ponad roku nie żyje.
Dziewczynka bardzo tęskni za matką.
A teraz, w tym osieroconym świecie, ojciec Susan głaszcze japo włosach i mówi:
Chcę tego.
Powiem o tym – odpowiada Susan, próbując odsunąć się od niego.
Jeśli spróbujesz komuś powiedzieć, to będę musiał dopilnować, żeby nikt więcej cię nie usłyszał. Nigdy. Rozumiesz, kochanie? Będę cię musiał zabić – w jego miękkim, chrapliwym głosie kryje się perwersyjna żądza.
Susan przekonuje o jego szczerości spokój, z jakim wypowiada groźbę, i niekłamany smutek w oczach na myśl o morderstwie.
– Nie każ mi tego robić, cukiereczku. Nie doprowadzaj do tego, żebym musiał cię zabić jak twoją matką.
Matka Susan zmarła nagle na jakąś chorobę; dziewczynka nie zna dokładnej nazwy, choć słyszała słowo „ infekcja ". Teraz jej ojciec mówi:
– Wsypałem jej do wieczornego drinka środek usypiający, żeby nie poczuła ukłucia igły. A w nocy, kiedy spała, wstrzyknąłem jej bakterie. Rozumiesz, kochanie? Zarazki. Strzykawka pełna zarazków. Wstrzyknąłem twojej matce zarazki, chorobę – bardzo głęboko.
Złośliwa infekcja mięśnia sercowego. Zaatakowała mocno i szybko. Błędna diagnoza i w ciągu dwudziestu czterech godzin w organizmie matki dokonało się spustoszenie.
Susan jest zbyt mała, by rozumieć wszystkie wyrażenia, ale pojmuje to, co najważniejsze, i wyczuwa, że ojciec mówi prawdę.
Jej tata zna się na igłach. Jest doktorem.
– Czy mam iść po igłę, cukiereczku? Jest zbyt przestraszona, by odpowiedzieć. Igły ją przerażają.
On wie, że igły ją przeraża ją.
Wie.
Wie, jak posługiwać się igłami i jak zastraszyć dziecko.
Czy zabił jej matkę?
Wciąż głaszcze ją po włosach.
– Dużą, ostrą igłę? – pyta.
Ona trzęsie się, nie mogąc wydusić słowa.
– Duża, lśniąca igła wbita w twój brzuszek? – nie przestaje jej dręczyć.
Nie. Proszę.
Żadnych igieł, cukiereczku?
Nie.
Więc, będziesz musiała zrobić to, czego chcę. Przestaje głaskać jej włosy.
Szare oczy wydają się nagle promieniować, połyskiwać zimnym ogniem. Prawdopodobnie jest to tylko odbicie światła lampki nocnej, ale teraz przypominają oczy jakiegoś robota z filmu grozy, jakby mężczyzna był maszyną, maszyną, która wymyka się spod kontroli.
Dłoń ojca zsuwa się na j ej piżamę. Rozpina pierwszy guzik.
Nie – mówi ona. – Nie. Nie dotykaj mnie.
Tak, kochanie. Tego właśnie chcę. Gryzie go w rękę.
Fotel znów zmienił położenie oparcia, tak że Susan siedziała teraz wyprostowana z wyciągniętymi nogami. Jej głęboki niepokój, nawet rozpacz, uwidaczniały się w szybkim, płytkim oddechu.
– Nie. Nie. Nie dotykaj mnie – powiedziała i choć głos drżał jej ze strachu, pobrzmiewało w nim zdecydowanie.
Kiedy miała sześć lat, a od tamtej pory upłynęło już tyle brzemiennego lękiem czasu, nigdy nie potrafiła oprzeć się ojcu. Źródłem lęku i onieśmielenia była niewiedza, gdyż pragnienia dorosłego mężczyzny wydawały się jej wówczas równie tajemnicze, jak tajemnicze byłyby teraz dla niej wszelkie zawiłości biologii molekularnej. Poniżający strach i okropne poczucie bezradności sprawiały, że ulegała. I napawały ją wstydem. Wstyd, ciężki jak płaszcz z żelaza, zmiażdżył Susan i wtrącił w objęcia ponurej rezygnacji, więc pozbawiona możliwości oporu, skupiła się jedynie na przetrwaniu.
A teraz, w przemyślnie zrealizowanej wirtualnej wersji tamtych wydarzeń, znów była dzieckiem, lecz tym razem dysponowała wiedzą dorosłego człowieka i ciężko wypracowaną siłą, która płynęła z trzydziestu lat hartującego doświadczenia i wyczerpującej autoanalizy.
– Nie, tato, nie. Nigdy więcej, nigdy więcej, nigdy więcej mnie nie dotykaj – powiedziała do ojca, w świecie rzeczywistym już dawno zmarłego, lecz w jej pamięci i w elektronicznym świecie przybierającego postać wciąż żywe go demona.
Jej umiejętności animatora i twórcy wirtualnych scenariuszy nadawały odtworzonym chwilom przeszłości taką trójwymiarowość i bogactwo wrażeń zmysłowych – taką realność – że przeciwstawienie się ojcu dawało emocjonalną satysfakcję i działało terapeutycznie. Półtora roku takich seansów oczyściło Susan z irracjonalnego wstydu.
Oczywiście o wiele lepiej byłoby naprawdę podróżować w czasie, naprawdę być dzieckiem i przeciwstawić się ojcu, zapobiec krzywdzie, jeszcze nim się dokonała, a potem dorastać w szacunku do samej siebie, nietkniętej. Lecz podróż w czasie nie istniała – z wyjątkiem tej namiastki w wirtualnym samolocie.
– Nie, nigdy, nigdy – powiedziała.
Jej głos nie był ani głosem sześcioletniego dziecka, ani też do końca głosem dorosłej Susan, lecz groźnym pomrukiem pantery.
– Nieeeeee – powtórzyła i cięła powietrze zakrzywionymi palcami osłoniętej rękawicą dłoni.
Cofa się przed nią. Zrywa się z krawędzi łóżka i przysuwa do twarzy ugryzioną dłoń.
Nie ukąsiła go do krwi. Mimo to jest zaskoczony jej buntem.
Próbowała ciąć go w prawe oko, lecz zadrapała jedynie policzek.
Szare oczy rozwierają się szeroko: jeszcze przed chwilą zimne, nieludzkie, promieniujące groźbą, a teraz nawet dziwniejsze, ale już nie tak przerażające. Pojawia się w nich coś nowego. Ostrożność. Zaskoczenie. Może nawet odrobina strachu.
Mała Susan przyciska plecy do poduszki i patrzy wojowniczo na ojca.
Wydaje się taki wielki. Przytłaczający.
Dziewczynka manipuluje nerwowo przy kołnierzu piżamy, próbując zapiąć guzik.
Ma taką małą dłoń. Susan jest często zaskoczona, odnajdując się w ciele dziecka, lecz te krótkie chwile dezorientacji nie umniejszają poczucia realności, które towarzyszy doświadczeniom w wirtualnym świecie.
Przesuwa guzik przez dziurkę.
Milczenie między nią a ojcem jest głośniejsze od krzyku.
On j ą przytłacza swą wielkością. Jest taki duży.
Czasem wszystko się kończy w tym momencie. Innym razem… ojciec nie pozwala się tak łatwo odepchnąć.
Czasem udaje jej się skaleczyć go do krwi.
W końcu ojciec wychodzi z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi tak mocno, że dzwonią szyby w oknach,
Susan siedzi samotnie i drży, po trosze ze strachu, a po trosze z poczucia triumfu.
Pokój stopniowo pogrąża się w ciemności.
Nie skaleczyła go do krwi.
Może następnym razem.
Pozostała w fotelu w pokoiku obok sypialni, osłonięta hełmem i rękawicami, przez ponad pół godziny. Zmagała się z widmem człowieka, który był od dawna martwy, próbowała przeciwstawić się groźbie przemocy i gwałtu.
Skomplikowana terapia zawierała dwadzieścia dwie sceny, spośród mnóstwa innych, które się naprawdę rozegrały, zanim Susan skończyła siedemnaście lat- sceny, które sobie przypomniała i odtworzyła z bolesną dokładnością. Niczym mnogie warianty gier na CD-ROM-ie, każda z tych sytuacji mogła skończyć się w różny sposób, zależnie od tego, co Susan postanowiła mówić i robić, ale też od pewnych przypadkowych okoliczności, które wprowadziła do programu. W konsekwencji nigdy nie wiedziała do końca, co się wydarzy.
Napisała nawet odrażającą sekwencję, w której ojciec ją mordował, dźgając raz po raz nożem. Jak dotąd, w ciągu osiemnastu miesięcy terapii, Susan nie znalazła się w pułapce tego śmiertelnego scenariusza. Myślała ze strachem o takiej możliwości – i miała nadzieję, że nigdy nie wplącze się w ten koszmar.
Umieranie w świecie wirtualnej rzeczywistości nie oznaczałoby, naturalnie, śmierci w prawdziwym świecie. Tylko na głupich filmach wydarzenia w świecie wirtualnym mogły wpływać na to, co dzieje się naprawdę.
Niemniej jednak animacja tej krwawej sekwencji była jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek robiła – a przeżycie tej sceny, gdyby nie była jej twórczynią, z pewnością mogło być niszczące. Nie umiała przewidzieć, jakie piętno odcisnęłoby to na jej psychice.
Pozbawiona elementu ryzyka, terapia byłaby jednak mniej efektywna. Podczas każdej sesji, przebywając w wirtualnym świecie, Susan musiała wierzyć, że groźby ojca są przerażająco realne i że naprawdę mogą się jej przytrafić straszne rzeczy. Opór miał ciężar moralny i wartość emocjonalną tylko wówczas, gdy wierzyła, że przeciwstawienie się woli ojca może mieć nieobliczalne konsekwencje.
Fotel zmieniał położenie, aż w końcu Susan stanęła wyprostowana, przywiązana do pionowego, skórzanego siedziska pasami. Poruszyła stopami. Wałki na ruchomej podstawce pozwalały jej symulować ruch. Przebywająca w wirtualnym świecie mała Susan – dziecko czy nastolatka – atakowała ojca albo się przed nim cofała.
– Nie – powiedziała. – Trzymaj się z daleka. Nie.
Chwilowo ślepa i głucha na rzeczywisty świat, przytrzymywana w miejscu pasami, wyczuwając jedynie ruchy wirtualnego samolotu, wyglądała w swym rynsztunku wzruszająco bezbronnie. I taka bezbronna wciąż dzielnie zmagała się z przeszłością, samotna w wielkim domu, jeśli nie liczyć duchów dawno minionych dni.
Wyglądała tak delikatnie i krucho, a zarazem z taką determinacją poszukiwała odkupienia przez wymyśloną terapię, że domowy komputer przemówił, choć się do niego nie zwrócono, przemówił zsyntezowanym głosem Alfreda, przemówił z niekłamanym uczuciem i sympatią:
– Nie jesteś już samotna.
Słyszała jedynie głosy w świecie wirtualnym – głos swój własny i ojca. Można było zatem bez obaw powiedzieć:
– Kocham cię, Susan.