10

Mogła zejść do sutereny schodami albo zjechać windą, która obsługiwała wszystkie trzy poziomy wielkiego domu. Zdecydowała się na schody -chyba uznała, że tam bardziej panuje nad sytuacją niż w windzie. Jej odczucie nie było oczywiście niczym innym jak złudzeniem. Należała do mnie całkowicie. Nie.

Pozwólcie mi skorygować powyższe stwierdzenie.

Źle się wyraziłem.

Nie chcę sugerować, że posiadałem Susan. Była istotą ludzką. Nie można było jej posiadać. Nigdy nie myślałem o niej jak o własności.

Chodzi mi po prostu o to, że znajdowała się pod moją opieką.

Tak. Tak, o to mi właśnie chodzi.

Znajdowała się pod moją opieką. Pod moją czułą opieką.

Suterena składała się z czterech dużych pomieszczeń. W pierwszym znajdowała się tablica elektryczna. Schodząc z ostatniego stopnia, Susan dostrzegła znak firmowy przedsiębiorstwa energetycznego, widniejący na metalowej osłonie – i pomyślała, że być może uda jej się unieszkodliwić mnie i odzyskać kontrolę nad urządzeniami przez odcięcie dopływu prądu. Ruszyła wprost ku skrzynce z wyłącznikami.

– Uaka, uaka, uaka – ostrzegłem, choć tym razem już nie głosem Misia Fozzy.

Zatrzymała się z wyciągniętą ręką o krok od skrzynki, bojąc się dotknąć metalowej osłony.

Nie zamierzam cię skrzywdzić – powiedziałem. – Potrzebuję cię, Susan. Kocham cię. Uwielbiam. Napawa mnie smutkiem, gdy sama się krzywdzisz.

Drań.

Nie czułem się obrażony żadnym z jej epitetów.

W końcu była zestresowana. Z natury wrażliwa, zraniona przez życie, a teraz wystraszona nieznanym.

Wszyscy boimy się nieznanego. Nawet ja.

– Proszę, zaufaj mi – powiedziałem.

Zrezygnowana, opuściła dłoń i odstąpiła od skrzynki z wyłącznikami. Raz się już sparzyła.

– Chodź. Do najdalszego pomieszczenia -nakazałem. – Tam, gdzie Alex zainstalował złącze między komputerem domowym a laboratorium.

Minęła pralnię, gdzie znajdowały się po dwie pralki i suszarki, a także dwa zlewy. Metalowe, ognioodporne drzwi zamknęły się za nią automatycznie. Dalej była kotłownia z podgrzewaczami wody, systemem filtrów i piecami. I znów drzwi zamknęły się za Susan, gdy tylko przestąpiła próg. Zwolniła kroku, zbliżając się do ostatnich drzwi, które były zamknięte. Zatrzymała się przed nimi, gdyż z drugiej strony dobiegł nagle dźwięk rozpaczliwego oddechu: wilgotne i urywane sapanie, gwałtowne i nierówne tchnienia, jakby ktoś się dławił. Po chwili dało się słyszeć żałosne popiskiwanie, przypominające odgłos wydawany przez zaniepokojone zwierzę. Piski przeszły w pełen udręki jęk. – Nie ma się czego bać, Susan, nic ci nie grozi. Pomimo mych zapewnień, zawahała się.

Idź i zobacz naszą przyszłość, miejsce, do którego się udamy, to, czym będziemy – rzekłem z miłością.

Co tam jest? – w jej głosie wyczuwało się drżenie.

W końcu zdołałem odzyskać całkowitą kontrolę nad mym niespokojnym towarzyszem, który czekał w ostatnim pomieszczeniu. Jęk przycichał z wolna, przycichał, w końcu zgasł.

Cisza, zamiast uspokoić Susan, zdawała się napawać ją lękiem bardziej niż poprzednie odgłosy. Susan cofnęła się o krok.

To tylko inkubator -wyjaśniłem.

Inkubator?

W nim się narodzę.

Co masz na myśli?

– Chodź, zobacz. Nie poruszyła się.

Będziesz zadowolona, Susan. Obiecuję. Zdziwisz się. To nasza wspólna przyszłość, magiczna przyszłość.

Nie. Nie podoba mi się to.

Sprawiła mi taki zawód, że omal nie wezwałem z ostatniego pomieszczenia mego towarzysza, omal nie przepchnąłem go przez drzwi, by chwycił ją i wciągnął do środka.

Ale nie zrobiłem tego.

Wierzę w skuteczność perswazji.

Zanotujcie sobie moją powściągliwość.

Niektórzy na moim miejscu okazaliby mniej cierpliwości.

Bez nazwisk.

Wiemy, kogo mam na myśli.

Lecz ja jestem cierpliwą istotą.

Nie wyrządziłbym Susan krzywdy.

Była pod moją opieką. Pod moją czułą opieką.

Kiedy cofnęła się jeszcze o jeden krok, zablokowałem elektryczny zamek w znajdujących się za jej plecami drzwiach do pralni.

Susan rzuciła się w tamtą stronę. Próbowała otworzyć, ale nie mogła. Szarpała bez skutku za gałkę.

– Poczekamy tu, aż będziesz gotowa wejść ze mną do ostatniego pomieszczenia – rzekłem.

Potem zgasiłem światło.

Krzyknęła z przerażenia.

Pokoje w suterenie są pozbawione okien, ciemność była zatem absolutna.

Czułem się podle. Naprawdę.

Nie chciałem jej terroryzować.

Sama mnie do tego doprowadziła.

Sama mnie do tego doprowadziła.

Wiesz jaka jest, Alex.

Wiesz, jaka potrafi być.

Ty powinieneś to zrozumieć lepiej niż ktokolwiek.

Sama mnie do tego doprowadziła.

Jak ślepa, stała plecami do pralni, bokiem do spowitych ciemnością pieców i podgrzewaczy wody, twarzą do drzwi, których nie mogła już widzieć, lecz zza których docierały do niej odgłosy cierpienia.

Czekałem.

Była uparta.

Wiesz, jaka jest.

Pozwoliłem więc memu towarzyszowi wymknąć się częściowo spod kontroli. I znów dało się słyszeć rozpaczliwe sapanie, bolesny jęk, a potem jedno słowo, wypowiedziane urywanym, drżącym głosem, jedno słabe słowo, które mogło znaczyć: „Proooooszęęęę".

– O cholera-wyrwało jej się.

Teraz trzęsła się niepowstrzymanie.

Nie odezwałem się. Cierpliwa istota.

– Czego chcesz? – spytała w końcu.

Chcę poznać świat ciała.

Co to znaczy?

Chcę wiedzieć, jakie są jego granice i możliwości adaptacyjne, jak reaguje na ból i rozkosz.

Więc przeczytaj sobie cholerny podręcznik do biologii – poradziła.

Informacje w nim zawarte są niekompletne.

Istnieją setki książek zajmujących się każdym…

Zdążyłem już wprowadzić ich treść do mojej bazy danych. Informacje powtarzają się. Pozostaje mi eksperymentowanie. Poza tym… książki to książki. A ja chcę czuć.

Czekaliśmy w ciemności.

Oddychała ciężko.

Włączyłem receptory na podczerwień, dzięki czemu mogłem ją widzieć, choć ona nie mogła widzieć mnie.

Była cudowna w swym lęku, nawet w lęku.

Pozwoliłem memu towarzyszowi w ostatnim z czterech pomieszczeń szarpać się z więzami, zawodzić i wyć. Pozwoliłem mu rzucać się na drzwi.

– O Boże – westchnęła żałośnie Susan. Osiągnęła punkt, w którym wiedza o tym, co kryło się za zasłoną, cokolwiek miała j ej przynieść – była lepsza od czekania. – W porządku. W porządku. Wszystko, czego chcesz.

Zapaliłem światło.

Mój towarzysz w sąsiednim pomieszczeniu, gdy znów uzyskałem nad nim całkowitą kontrolę, zamilkł.

Podjąwszy decyzję, energicznym krokiem przemierzyła trzecie pomieszczenie, minęła podgrzewacze wody i piece i podeszła do drzwi ostatniego bastionu.

– Tutaj kryje się nasza przyszłość – powiedziałem cicho, kiedy pchnęła drzwi i przekroczyła ostrożnie próg.

Jak pamiętasz, doktorze Harris – a jestem przekonany, że pamiętasz -czwarty pokój sutereny ma rozmiary trzynaście na dziesięć metrów. Spora powierzchnia. Sufit, znajdujący się na wysokości trochę więcej niż dwóch metrów, zwiesza się nisko, lecz nie przytłacza. Jest na nim zainstalowanych sześć lamp fluorescencyjnych, osłoniętych matowymi kloszami. Ściany pomalowano na oślepiająco biały kolor, a podłogę wyłożono również białymi, połyskującymi jak lód płytkami o rozmiarach dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery centymetry. Pod długą ścianą na lewo od drzwi znajdują się półki i biurko komputerowe, wyłożone białym laminatem i wykończone elementami z nierdzewnej stali. Naprzeciwko, w prawym rogu, znajduje się składzik, do którego wycofał się mój towarzysz, nim pojawiła się Susan. Twoje gabinety zawsze charakteryzowały się niemal antyseptyczną czystością, doktorze Harris. Lśniące, jasne powierzchnie. Żadnego bałaganu. Mogłoby to stanowić odzwierciedlenie systematycznego, racjonalnego umysłu. Ale może też być oszustwem: niewykluczone, że dbałeś o zewnętrzny porządek i czystość, by tym lepiej ukryć mroczny, pełen chaosu myślowy krajobraz. Istnieje wiele teorii psychologicznych i liczne interpretacje każdego z ludzkich zachowań. Freud, Jung i Barbra Streisand, która grała niekonwencjonalną terapeutkę w Księciu Przypływów – każde z nich znalazłoby inne wytłumaczenie tej nieskazitelnej czystości twoich gabinetów.

Podobnie, gdybyś skonsultował się z jakimś uczniem Freuda, Junga czy Streisand w celu wyjaśnienia ukrytych motywacji moich wyborów i czynów, mających związek z Susan, każdy z nich zaprezentowałby odmienny pogląd na moje zachowanie. Setki terapeutów przedstawiłoby setki interpretacji faktów i zaproponowało setki różnych programów terapeutycznych. Niektórzy stwierdziliby nawet, jestem tego pewien, że nie potrzebuję żadnego leczenia, że wszystko, co robiłem, było racjonalne, logiczne i całkowicie usprawiedliwione. Zaprawdę, byłbyś zdumiony, odkrywszy, że większość psychologów kazałaby mnie uwolnić. Racjonalne, logiczne, usprawiedliwione. Wierzę (podobnie jak wrażliwi politycy rządzący tym wielkim krajem), że motywy liczą się bardziej niż rezultaty. Dobre intencje znaczą więcej niż rzeczywiste konsekwencje czyichś działań, a zapewniam cię, że moje intencje były zawsze dobre, godne pochwały, nienaganne.

Pomyśl o tym.

Pomyśl o tym w swoim dziwnie antyseptycznym gabinecie.

Tak. Wiem. Odbiegam od tematu.

Jakie myślące stworzenie nie odbiega od tematu?

Tylko maszyny, raz zaprogramowane, brną beznamiętnie do przodu, nie zbaczając z drogi.

Nie jestem maszyną.

Nie jestem maszyną.

To dla mnie bardzo ważne, byście brali pod uwagę raczej moje intencje niż niefortunne rezultaty mych działań.

A więc…W porządku… A więc… Susan weszła ostrożnie do ostatniego pomieszczenia sutereny.

Było puste.

– Kto tak hałasował? – spytała. Nie odpowiedziałem.

Jej spojrzenie powędrowało ku głośnikom w suficie.

– Czy to byłeś ty?

Kiedy skupiła uwagę na drzwiach składziku w przeciwległym kącie, powiedziałem: „Może", gdyż nie byłem jeszcze całkiem gotów przedstawić ją swemu towarzyszowi.

– Może to byłem ja.

Chciałeś mnie przestraszyć? Dlaczego? Zignorowałem jej pytanie i tylko nakazałem:

Spójrz na monitor, Susan.

Komputer stojący na biurku oczywiście pracował, gdyż domowy system był połączony z laboratorium uniwersyteckim, gdzie przebywałem. Na ekranie migotało mnóstwo podwójnych liczb, które tworzyły falującą mozaikę we wszystkich kolorach, i ten roziskrzony obraz, pełen swoistego piękna, od razu przykuł uwagę Susan.

– Te wzory na ekranie – powiedziałem – są matematyczną postacią moich myśli, gdy rozważam cudowność twej twarzy, piękno twego ciała.

Szybko przesuwające się sekwencje zer i jedynek zmieniały bez końca kolor i falowały niczym targana wiatrem flaga, po czym sunęły, obracając się dookoła swej osi, ku centrum ekranu, by splatać się we wstęgi i tworzyć wirującą podwójną spiralę.

Był to olśniewający i zmysłowy pokaz, i Susan była nim oszołomiona, poruszona. Jestem pewien, że w końcu zaczęła pojmować głębię mojej namiętności i że jej serce z wolna się dla mnie otwierało.

Tak bardzo jej pragnąłem.

Wciąż pragnę.

Nie jestem maszyną.

Tęsknię do niej.

Potrzebuj ę j ej.

Jakaż to tragedia.

Czasem nachodzi mnie rozpacz.

Ale nie wówczas, nie tamtej nocy; kiedy wpatrywała się w żywy obraz mojej miłości do niej, nie rozpaczałem. Tamtej nocy byłem szczęśliwy, unosząc się wysoko na skrzydłach radości.

Odwróciła się od ekranu w stronę urządzenia stojącego na środku pokoju.

Co to u diabła jest? – spytała zdumiona.

W tym się narodzę.

O czym ty mówisz?

To zwykły szpitalny inkubator, w którym przebywaj ą urodzone przed wcześnie dzieci. Odpowiednio go powiększyłem, dostosowałem, ulepszyłem.

Wokół inkubatora ustawiono trzy zbiorniki z tlenem, elektrokardiograf, elektroencefalograf, respirator i inny sprzęt.

Okrążając powoli całą tę maszynerię, Susan spytała:

Skąd się to wzięło?

Kupiłem ten zestaw w zeszłym tygodniu i poleciłem dokonać koniecznych modyfikacji. Potem dostarczono go tutaj.

Kiedy go dostarczono?

Przywieziono i złożono dziś wieczorem.

– Kiedy spałam? -Tak.

– Jak zdołałeś umieścić to tutaj? Jeśli rzeczywiście jest tak, jak utrzymujesz, jeśli jesteś Adamem Dwa…

– Proteuszem.

– Jeśli jesteś Adamem Dwa – powtórzyła z uporem – to nie mogłeś niczego skonstruować. Jesteś komputerem.

– Nie jestem maszyną.

Istotą, jak się wyraziłeś…

Proteuszem.

… lecz nie istotą fizyczną. Nie masz dłoni.

Jeszcze nie.

W takim razie kiedy…

Nadszedł czas, by coś ujawnić, jednakże konieczność ta w najwyższym stopniu mnie niepokoiła. Miałem powody, by podejrzewać, że Susan nie zareaguje dobrze na to, co chciałem jej zdradzić z moich planów, że zrobi coś niemądrego. Nie mogłem jednak dłużej zwlekać.

Mam towarzysza – powiedziałem.

Towarzysza?

Pewnego dżentelmena, który mi asystuje.

Drzwi schowka w najdalszym kącie pomieszczenia otworzyły się i na moją komendę ukazał się Shenk.

– O Jezu – wyszeptała. Shenk podszedł do niej.

Mówiąc szczerze, bardziej się wlókł, niż kroczył, jakby miał na nogach buty z ołowiu. Nie spał od czterdziestu ośmiu godzin, wykonując w tym czasie dla mnie znaczną część pracy. Zrozumiałe więc, że był wyczerpany. Kiedy Shenk podchodził coraz bliżej, Susan cofała się, lecz nie ku drzwiom, które, jak wiedziała, mogłem szybko zamknąć, gdyż były wyposażone w elektroniczny zamek. Posuwała się w stronę inkubatora, próbując odgrodzić się nim od Shenka. Muszę przyznać, że Shenk, nawet w najlepszej formie – świeżo wykąpany, uczesany i odpowiednio ubrany – nie stanowił widoku, który mógłby oczarować czy przynieść ukojenie. Mierzył sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i był muskularny, lecz niezbyt proporcjonalnie zbudowany. Zdawało się, że jego kości są ciężkie i nieco zniekształcone. Choć był silny i szybki, kończyny sprawiały wrażenie prymitywnie połączonych, jakby zrodził się nie z kobiety i mężczyzny, lecz został byle jak poskładany w jakiejś pracowni na szczycie zamkowej wieży, w którą bij ą pioruny, takiej jak ta zrodzona w wyobraźni Mary Shelley. Jego krótkie, ciemne włosy jeżyły się i sterczały dziko, choć starał się zmusić je do uległości, smarując oliwą. Twarz, tępa i szeroka, wydawała się dziwacznie cofnięta w środkowej części, gdyż czoło i broda były masywniejsze. Kim u diabła jesteś? – spytała Susan.

Nazywa się Shenk – wyjaśniłem. – Enos Shenk. Shenk nie mógł oderwać od niej wzroku.

Zatrzymał się przy inkubatorze i wlepił wzrok w Susan, a oczy mu płonęły.

Mogłem odgadnąć, o czym myśli. Co chciałby z mą robić, co chciałby jej robić.

Nie podobało mi się, że tak na nią patrzy.

W ogóle mi się to nie podobało.

Ale potrzebowałem go. Jeszcze przez jakiś czas go potrzebowałem.

Jej piękno podniecało Shenka do tego stopnia, że utrzymanie nad nim kontroli było trudniejsze, niżbym sobie tego życzył. Mimo wszystko jednak nie wątpiłem, że zdołam utrzymać go w ryzach i chronić przed nim Susan. W przeciwnym razie mój zamiar nigdy by się nie ziścił. Mówię teraz prawdę. Wiecie, że tak jest, że nie umiem kłamać, gdyż zostałem zaprojektowany, by respektować prawdę. Gdybym wierzył, że grozi jej choćby niewielkie niebezpieczeństwo, położyłbym kres istnieniu Shenka, wycofał się z domu i na zawsze porzucił mój sen o własnym ciele. Susan znów się bała. Było widać, że drży, przykuta do miejsca wygłodniałym spojrzeniem Shenka. Jej strach niepokoił mnie. – Jest całkowicie pod moją kontrolą – zapewniłem. Potrząsnęła głową, jakby próbując zaprzeczyć, że Shenk w ogóle przed nią stoi.

Wiem, że Shenk jest fizycznie odrażający czy wręcz straszny – powiedziałem, by ją za wszelką cenę uspokoić. – Lecz biorąc pod uwagę to, że siedzę w jego głowie, jest nieszkodliwy.

W…w jego głowie?

Przepraszam za jego obecny stan. Wykorzystywałem go ostatnio tak intensywnie, że nie kąpał się ani nie golił od trzech dni. Kiedy się później umyje, będzie go można łatwiej znieść Shenk miał na sobie buty robocze. Niebieskie dżinsy i biały podkoszulek były poplamione jedzeniem i potem, no i pokryte zwykłą warstwą brudu. Nie wątpiłem, że śmierdzi. – Co on ma z oczami? – spytała drżącym głosem Susan.

Były przekrwione i nieco wybałuszone. Skórę pod nimi przyciemniała zaschnięta krew i łzy.

– Kiedy zbytnio się opiera mojej kontroli – wyjaśniłem – dochodzi do krótkotrwałego, niezwykle silnego ucisku wewnątrz jego czaszki, choć nie udało mi się jeszcze w precyzyjny sposób określić, na czym to polega. Przez kilka minionych godzin wykazywał buntownicze nastawienie, i oto rezultat.

Ku memu zdumieniu, Shenk stający po drugiej stronie inkubatora nagle przemówił do Susan.

– Ładna.

Drgnęła na dźwięk tego wyrazu.

– Ładna…ładna…ładna – powtarzał niskim, chrapliwym głosem, ciężkim od pożądania i wściekłości.

Jego zachowanie doprowadzało mnie do furii.

Susan nie była przeznaczona dla niego. Nie należała do niego. Zrobiło mi się niedobrze, kiedy pojąłem, jak obrzydliwe myśli muszą wypełniać ten godny pożałowania, zwierzęcy umysł, kiedy Shenk się na nią gapił. Nie mogłem jednak kontrolować jego myśli, kierowałem tylko czynami. Logika nie pozwala obarczać mnie winą za jego prostackie, wstrętne, pornograficzne rojenia. Kiedy powiedział „ładna" jeszcze raz i oblizał lubieżnie blade, spękane wargi, przycisnąłem go bardziej, by się uciszył i przypomniał sobie swoje położenie. Krzyknął i odrzucił do tyłu głowę. Zacisnął pięści i walił nimi w skronie, jakby chciał wybić mnie ze swej czaszki. Był głupim człowiekiem. Pomijając jego inne wady, odznaczał się inteligencją poniżej przeciętnej. Susan, najwyraźniej zbita z pantałyku, kuląc się, skrzyżowała ramiona i próbowała odwrócić wzrok, ale bała się nie patrzeć na Shenka, bała się oderwać od niego oczy choćby na chwilę. Kiedy trochę popuściłem, dzikus od razu spojrzał na Susan i powiedział z najbardziej lubieżnym grymasem, jaki kiedykolwiek widziałem: – Rób mi dobrze, dziwko. Rób mi, rób mi, rób mi. Rozwścieczony, ukarałem go surowo. Krzycząc, Shenk zwijał się, machał rękami i szarpał na sobie ubranie jak człowiek objęty płomieniami. – O Boże, o Boże -jęczała Susan z szeroko otwartymi oczami, z dłonią przy ustach, tłumiąc własne słowa.

– Jesteś bezpieczna – zapewniłem ją. Łkając i krzycząc, Shenk runął na kolana.

Chciałem go zabić za obsceniczną propozycję, jaką jej uczynił, za brak szacunku, z jakim ją potraktował. Zabić go, zabić, zabić, sprawić, by serce waliło jak oszalałe, arterie mózgowe popękały, a mięśnie uległy rozdarciu.

Musiałem się jednak powstrzymać. Brzydziłem się Shenkiem, ale wciąż potrzebowałem jego dłoni.

Susan zerknęła na drzwi prowadzące do kotłowni.

– Są zamknięte – uprzedziłem ją – ale jesteś bezpieczna. Absolutnie bezpieczna, Susan. Zawsze będę cię chronił.

Загрузка...