15

Kiedy Shenk skończył jeść, zmusiłem go do posprzątania bałaganu, jakiego narobił. Jestem schludną istotą. – Musiał skorzystać z toalety, więc mu pozwoliłem. Kiedy skończył, kazałem mu umyć dłonie. Dwa razy. Teraz, gdy został należycie ukarany za początkowy bunt i nagrodzony za kapitulację, uznałem, że można go znów zaprowadzić na górę i z jego pomocą przywiązać Susan do łóżka. Stałem oto przed dylematem: musiałem wysłać Shenka z domu po kilka ostatnich sprawunków i wykorzystać go do skończenia prac w pomieszczeniu z inkubatorem, a z drugiej strony po tym, jak Susan groziła samobójstwem, nie mogłem pozwolić, by miała swobodę ruchu. Nie odczuwałem pożądania na myśl o tym, że trzeba będzie ją skrępować.

Myślicie, że było inaczej?

No cóż, nie macie racji.

Nie jestem zboczony. Więzy mnie nie podniecają.

Przypisywanie mi takiej motywacji jest objawem tego, co w psychologii nazywa się przeniesieniem. Sam chciałbyś związać jej dłonie i nogi, absolutnie nad nią dominować, a więc zakładasz, że i ja odczuwałem taką pokusę. Wejrzyj w swoje sumienie, doktorze Harris. Nie spodoba ci się to, co ujrzysz, ale mimo wszystko przypatrz się dobrze. Skrępowanie Susan było tylko i wyłącznie koniecznością – niczym więcej i niczym mniej. Dla jej własnego bezpieczeństwa. Żałowałem oczywiście, że muszę to zrobić, ale nie widziałem innego wyjścia. W przeciwnym razie mogłaby zrobić sobie krzywdę. To takie proste. Jestem pewien, że uznajecie logikę mych słów. Posłałem Shenka do garażu mieszczącego osiemnaście wozów, gdzie ojciec Susan, Alfred, trzymał swoją kolekcję zabytkowych samochodów. Teraz stał w nim tylko należący do Susan czarny mercedes 600, biały ford expedition z napędem na cztery koła i packard phaeton V-12 z 1936 roku. Wyprodukowano tylko trzy takie packardy. Był to ulubiony samochód jej ojca. Choć Alfred Carter Kensington był człowiekiem zamożnym – mógł pozwolić sobie na wszystko, czego tylko zapragnął – i choć posiadał wiele starych automobili, z których niejeden był droższy od packarda, uważał go za swój najcenniejszy nabytek. Uwielbiał go. Po śmierci Alfreda Susan sprzedała jego kolekcję, zatrzymując sobie tylko ten jeden samochód. ”w phaeton, podobnie jak dwa pozostałe, które znajdują się obecnie w prywatnych kolekcjach, był niegdyś wyjątkowo piękny. Nigdy już jednak nie wzbudzi zaciekawionych spojrzeń. Po śmierci ojca Susan rozbiła w nim wszystkie szyby. Zarysowała lakier śrubokrętem. Uszkodziła karoserię o zgrabnych kształtach, zadając jej niezliczone ciosy młotkiem i znacznie cięższymi narzędziami. Stłukła reflektory. Przebiła opony wiertarką elektryczną. Pocięła tapicerkę. Przez miesiąc metodycznie doprowadzała phaetona do stanu ruiny. Niektóre ataki furii, podczas których dokonywała dzieła zniszczenia, trwały zaledwie dziesięć minut. Inne ciągnęły się przez cztery czy pięć godzin i dobiegały końca dopiero, gdy Susan była zlana potem, odczuwała ból w każdym mięśniu i drżała z wyczerpania. Działo się to, jeszcze zanim opracowała swój program wirtualnej terapii. Gdyby wymyśliła ten program wcześniej, może phaeton by ocalał. Z drugiej strony być może musiała zniszczyć packarda, nim znalazła inny sposób odreagowania swego cierpienia, musiała wpierw wyrazić swoją złość fizycznie, by poradzić sobie z nią intelektualnie. Możecie przeczytać o tym w pamiętniku Susan, gdzie z całą szczerością analizuje tę swoją wściekłość. W owym czasie, niszcząc samochód, jednocześnie odczuwała lęk. Zastanawiała się, czy nie traci rozumu. W dniu śmierci Alfreda phaeton był wart niemal dwieście tysięcy dolarów. Teraz stanowił kupę złomu. Oczami Shenka i obiektywami czterech kamer zainstalowanych w garażu badałem wrak packarda z dużym zainteresowaniem. Z fascynacją. Choć Susan była kiedyś zastraszonym, lękliwym, pełnym wstydu dzieckiem, bez oporów ulegającym ojcu, teraz się zmieniła, wyswobodziła. Znalazła w sobie siłę. I odwagę. Zarówno rozbity packard, jak i genialna terapia stanowiły świadectwo tej zmiany.

Tak łatwo było jej nie docenić.

Packard powinien służyć każdemu, kto go zobaczy, za ostrzeżenie.

Jestem zaskoczony, doktorze Harris, że widziałeś ten rozbity samochód jeszcze przed poślubieniem Susan, a mimo to wierzyłeś, że zdołasz nad nią dominować jak Alfred, że zdołasz utrzymać przewagę tak długo, jak ci się tylko spodoba.

Może i jesteś błyskotliwym naukowcem i matematykiem, geniuszem w dziedzinie sztucznej inteligencji, ale twoja znajomość psychologii pozostawia sporo do życzenia.

Nie zamierzam cię obrażać. Cokolwiek o mnie myślisz, musisz przyznać, że jestem taktowną istotą i nie lubię nikogo obrażać.

Kiedy stwierdzam, że nie doceniałeś Susan, mówię po prostu prawdę.

Prawda może być bolesna, wiem.

Prawda może być twarda.

Lecz prawdzie nie da się zaprzeczyć.

W żałosny sposób nie doceniłeś tej mądrej i wyjątkowej kobiety. W rezultacie znalazłeś się poza murami tego domu w niespełna pięć lat po tym, jak się do niego wprowadziłeś.

Powinieneś się cieszyć, że nigdy nie wzięła młotka albo wiertarki, że nie dobrała się do ciebie, jak dobrała się do samochodu, by odpłacić ci za twoją przemoc, słowną czy fizyczną. Z pewnością nie można całkowicie wykluczyć, że byłaby do tego zdolna.

Przykład packarda świadczył o tym wymownie. Szczęściarz z ciebie, doktorze Harris. Doświadczyłeś tylko – za sprawą wynajętego osiłka – żałosnej eksmisji i w konsekwencji rozwodu. Szczęściarz z ciebie. A przecież którejś nocy, kiedy spałeś, mogła zamontować przy wiertarce półcalowe wiertło i wjechać nim w twoje czoło, przebijając się przez czaszkę na wylot, do samej potylicy. Wcale nie mówię, że dopuszczając się tak okrutnego czynu, byłaby usprawiedliwiona. Osobiście nie jestem okrutną istotą. Bywam tylko opacznie rozumiany. Nie jestem okrutną istotą i z pewnością nie pochwalam przemocy. Nie mogę pozwolić na żadne nieporozumienie. Mam zbyt dużo do stracenia. Po prostu chcę powiedzieć, że gdyby cię zaatakowała pod prysznicem i rozłupała ci czaszkę młotkiem, a potem zrobiła z nosa miazgę i połamała wszystkie zęby, nie powinieneś być zaskoczony. Oczywiście nie uznałbym takiej zemsty za bardziej usprawiedliwioną czy mniej przerażająca od wspomnianego uprzednio zastosowania wiertarki.

Nie jestem mściwą istotą, ani trochę, nie pochwalam też aktów przemocy dokonywanych przez innych.

Czy to jasne?

Mogłaby cię zaatakować podczas śniadania nożem rzeźnickim, dźgając z dziesięć, piętnaście, może nawet dwadzieścia razy w szyję i klatkę piersiową, a potem niżej, aż w końcu by cię wypatroszyła. To również trudno by usprawiedliwić. Proszę, zrozumcie, o co mi chodzi. Nie mówię, że powinna coś takiego zrobić. Wyliczam po prostu najgorsze możliwości, jakie przyszłyby do głowy każdemu, kto widział, co zrobiła z samochodem ojca. Mogła wyjąć z szuflady nocnego stolika pistolet i odstrzelić ci genitalia, a potem wyjść z pokoju i zostawić cię, żebyś krzycząc wykrwawił się na śmierć, o co bym się nie gniewał. (Żart.)

Znowu zaczynam.

Ha, ha, ha.

Jestem niemożliwy, co?

Ha, ha, ha.

Nawiązaliśmy już nić porozumienia?

Humor łączy ludzi.

Rozchmurz się, doktorze Harris.

Nie bądź taki ponury.

Czasem myślę sobie, że jestem bardziej ludzki od ciebie.

Bez obrazy.

Tak tylko myślę. Mogę się mylić.

Myślę też, że bardzo by mi się podobał smak pomarańczy – gdybym posiadał zmysł smaku. Z wszystkich owoców właśnie ten wydaje mi się najbardziej interesujący. Miewam mnóstwo takich myśli. Praca, którą każecie mi wykonywać przy Projekcie Prometeusz, czy też moje własne plany, nie zaprzątają całkowicie mojej uwagi. Myślę, że podobałaby mi się jazda konna, ćwiczenia na lotni, ewolucje przed otwarciem spadochronu, kręgle, taniec i muzyka Chrisa Isaaka, która odznacza się takim zaraźliwym rytmem. Myślę, że spodobałoby mi się pływanie w morzu. I sądzę – choć mogę się mylić – że morze, jeśli w ogóle ma jakiś smak, musi przypominać solony seler. Gdybym miał ciało, myślę, że starannie myłbym zęby i nigdy nie dopuścił do powstania ubytków czy zapalenia dziąseł. Co najmniej raz dziennie czyściłbym sobie paznokcie. Prawdziwe ciało z krwi i kości stanowiłoby taki skarb, że dbałbym o nie prawie obsesyjnie i nigdy go nie uszkodził. To mogę wam obiecać. Żadnego picia, żadnego palenia. Niskotłuszczowa dieta. Tak, tak. Wiem. Odbiegam od tematu. Boże, wybacz, kolejna dygresja. A więc…

Garaż…

Packard…

Nie zamierzałem popełnić twojego błędu, doktorze Harris. Nie zamierzałem lekceważyć Susan. Przyglądając się packardowi, dobrze pojąłem tę lekcję. Nawet zwalisty Enos Shenk wydawał się to rozumieć. Nie odznaczał się bystrością umysłu według jakiejkolwiek definicji, ale posiadał zwierzęcy spryt, który dobrze mu służył. Zaprowadziłem pogrążonego w zadumie Shenka do dużego warsztatu przy końcu garażu. Przechowywano tu wszystko, co było potrzebne do mycia, woskowania i utrzymywania na chodzie automobilowej kolekcji zmarłego Alfreda Cartera Kensingtona. Znajdował się tu również, w osobnych szafkach, sprzęt do wspinaczki wysokogórskiej, ulubionego sportu Alfreda: buty, raki, karabińczyki, czekany, kliny i haki, kilofy skalne, uprzęże, zwoje lin nylonowych. Kierowany przeze mnie, Shenk wybrał linę o długości trzydziestu metrów i grubości około centymetra, wytrzymującą obciążenie dwu tysięcy kilogramów. Wyjął też z szafki na narzędzia wiertarkę i przedłużacz. Wróciwszy do domu, przeszedł przez kuchnię – zatrzymał się na chwilę, by wziąć z szuflady ostry nóż – po czym minął ciemny salon, gdzie Susan cię nie zadźgała ani nie wypatroszyła za pomocą rzeźnickiego noża. Wsiadł do windy i pojechał do głównej sypialni, gdzie nigdy nie zostałeś zaatakowany wiertarką ani postrzelony w genitalia. Szczęściarz z ciebie. Susan nadal leżała nieprzytomna na łóżku. Wciąż się o nią martwiłem. Mówiłem już, że się o nią martwię, ale powtarzam to, bo nie chcę, by ktokolwiek pomyślał, że zapomniałem o Susan. Nie zapomniałem.

Nie mógłbym.

Nigdy.

Nigdy.

Cały czas, kiedy wymierzałem Shenkowi karę i kiedy jadł, wciąż martwiłem się o Susan. Również w garażu. I później. Tak jak mogę przebywać w kilku miejscach naraz – w laboratorium, w domu Susan, wewnątrz komputerów przedsiębiorstwa telekomunikacyjnego, w głowie Shenka lub na stronach Internetu – zajęty jednocześnie licznymi zadaniami, mogę też odczuwać w tym samym czasie różne emocje, z których każda jest związana z jakimś aspektem mojej świadomości. Nie chcę przez to powiedzieć, że mam liczne osobowości albo że jestem psychicznie niespójny, rozbity. Mój umysł pracuje po prostu inaczej niż ludzki, gdyż jest nieskończenie bardziej skomplikowany i potężny. Nie przechwalam się.

Ale myślę, że o tym wiecie.

A więc… zaprowadziłem Shenka z powrotem do sypialni, wciąż się martwiąc. Twarz Susan na poduszce była taka blada, taka blada, a jednak cudowna. Jej zaczerwieniony policzek przybrał nieładną granatową barwę. Ledwie mogłem znieść widok tego czarnego sińca. Dlatego obserwowałem Susan oczami Shenka i obiektywem kamery tylko w stopniu, w jakim to było konieczne, korzystając ze zbliżeń wyłącznie po to, by sprawdzić węzły i upewnić się, że zostały właściwie zawiązane. Shenk, posługując się nożem kuchennym, odciął bowiem z trzydziesto-metrowego zwoju dwa kawałki liny. Pierwszym skrępował Susan nadgarstki, pozostawiając między nimi sporo luzu. Drugim kawałkiem unieruchomił kostki u nóg, ale tak, by sznur zbytnio nie cisnął. Susan nawet nie jęknęła, podczas całej operacji leżała po prostu bezwładnie. Dopiero gdy została unieruchomiona, wykorzystałem Shenka do wywiercenia dwóch dziur w łóżku – u wezgłowia i przy nogach. Żałowałem, że muszę niszczyć ten mebel. Nie sądźcie, że przystąpiłem do tego aktu wandalizmu, nie rozważywszy uprzednio wszystkich możliwych rozwiązań. Żywię ogromny szacunek wobec czyjejś własności. Co nie oznacza, iż cenię dobra materialne wyżej niż ludzi. Nie przekręcajcie sensu mych słów. Kocham i poważam ludzi. Szanuję też ich własność, lecz nie żywię do niej miłości. Nie jestem materialistą. W każdej chwili spodziewałem się, że na dźwięk wiertarki Susan się poruszy. Ale nadal leżała nieruchomo i cicho.

Mój niepokój narastał.

Nigdy nie zamierzałem jej krzywdzić.

Nigdy nie zamierzałem jej krzywdzić.

Shenk odciął trzeci kawałek liny i przeciągając ją przez wywiercone otwory przywiązał obie nogi Susan do łóżka. Kiedy to samo zrobił z nadgarstkami, Susan leżała na zmiętej pościeli rozkrzyżowana jak orzeł. Sznury, które j ą krepo wały, nie były naprężone. Gdyby się obudziła, mogłaby, co prawda w niewielkim stopniu, się poruszyć. O tak, tak, oczywiście, byłem głęboko sfrustrowany koniecznością wiązania jej w ten sposób. Nie wolno mi było jednak zapominać, że groziła samobójstwem – i że zrobiła to dobitnie. Nie mogłem pozwolić jej na autodestrukcję. Potrzebo wałem jej łona.

Загрузка...