Beatrice i Vivien zdążyły na pociąg niemal w ostatniej chwili. Westbourne Gate minęły zaledwie na dziesięć minut przed czasem planowanego odjazdu. Pospieszyły ulicami Londynu w stronę Paddington Station, zwalniając tylko wtedy, kiedy Beatrice chciała ugryźć kolejny kęs kanapki z ogórkiem. Mniej więcej po pół minucie od zajęcia przez obie michalitki miejsc w wagonie, pociąg ruszył i peron zaczął zostawać w tyle.
— Niewiele brakowało, a byśmy się spóźniły — stwierdziła Beatrice.
— Nie możesz się odżywiać w taki sposób — zganiła ją Vivien.
— A miałam inne wyjście? — zapytała Beatrice. — Nie mogłam przecież powiedzieć bratu Hugonowi, że nie mam czasu porozmawiać z burmistrzem Manchesteru.
— Owszem, mogłaś — odparła Vivien i pokręciła z dezaprobatą głową. — B, zapewne to nie moja sprawa, ale jeśli nie nauczysz się mówić „nie”, zestarzejesz się, zanim skończysz trzydziestkę. Spójrz na siebie. Jest dopiero wpół do drugiej, a ty ledwo żyjesz.
— Masz rację, Vivien — odezwała się po kilku sekundach Beatrice. — Jestem zmęczona. To był bardzo nerwowy ranek… Wiem dobrze, że taki stres mi szkodzi. Martwię się jednak, że jeżeli nie zrobię tych wszystkich rzeczy sama…
— Nie będą zrobione, jak trzeba — dokończyła za nią Vivien. — Słyszałam już kiedyś ten argument. — Ujęła dłoń Beatrice. — Dlaczego nie spróbujesz się trochę przespać? — zapytała łagodnie. — Zanim dojedziemy do Esher, minie czterdzieści minut.
Kilka następnych chwil jechały, nie mówiąc ani słowa. Przez okno było widać liczne dowody na to, w jakim stopniu kryzys gospodarczy dotknął Londyn. Większość domów na terenach fabryk w pobliżu Paddington Station została opuszczona i miała teraz okna zabite deskami. Te budynki, które wciąż jeszcze zajmowały funkcjonujące firmy, pilnie wymagały remontu i odmalowania. Na terenach wielu nieczynnych przedsiębiorstw zbudowano byle jak sklecone z dykty i tektury domki, zamieszkiwane teraz przez bezdomnych. Na niewielkim boisku szkolnym stała grupa dwudziestu kilku nędznie ubranych osób, przestępujących z nogi na nogę i grzejących się wokół ogniska, w którym płonęły zebrane śmieci.
Vivien rozłożyła składany stolik i włączyła pulpit, chcąc zapoznać się z zestawem rozrywek, proponowanych przez kolej. Przejrzała szybko spis i wybrała nagranie wideo z popularnym ostatnio piosenkarzem. Na miniaturowym ekranie ukazał się obraz dziwacznie ubranego chłopaka, z pomalowaną na trzy kolory twarzą. Śpiewał długą, rytmiczną piosenkę wzywającą wszystkich starych ludzi, żeby ustąpili z drogi „nowej fali”.
Zanim Beatrice usnęła, pociąg zdążył osiągnąć normalną prędkość podróży. Vivien skończyła oglądać dziennik, a potem wstała i ruszyła korytarzem, chcąc odszukać wagon dla palących. Usiadłszy na wolnym miejscu przy jakimś oknie, zaczęła powoli, w zamyśleniu, palić papierosa, nie zwracając uwagi na innych ludzi.
W tym czasie śpiącej Beatrice przyśnił się dziwny sen. Usłyszała, jak woła ją jej ojciec:
— Kristin, obudź się, kochanie — mówił. Powoli otworzyła oczy. Stał przy drzwiach jej sypialni. Był bardzo wysokim mężczyzną. Miał na sobie niebieski garnitur.
— Dzień dobry, tato — odrzekła, uśmiechnąwszy się do niego. Jej ojciec przeszedł przez sypialnię i pocałował ją w czoło.
— Znów dzisiaj pada śnieg, księżniczko — oznajmił. — Pamiętaj o tym, kiedy będziesz się ubierała.
Błyszczące oczy ojca spoglądały na nią z miłością i czułością. Dolatywała od niego woń lasu.
W swoim śnie Beatrice nałożyła niebieski habit i kornet, a potem zeszła po długich schodach znajdujących się w środku domu. Jej rodzice już jedli śniadanie. Nie zwrócili uwagi na habit. Matka uśmiechnęła się, widząc ją i wyszła do kuchni.
— Kristin — odezwał się jej ojciec, podnosząc wzrok znad gazety. — Wiesz dobrze, jak bardzo jesteśmy z ciebie dumni. Twoja matka i ja pragniemy tylko twojego szczęścia.
Jego twarz świadczyła o tym, że coś go trapi. Beatrice poczuła, jak ogarnia ją niepokój.
— Nie możemy zrozumieć, dlaczego zrezygnowałaś ze śpiewania — ciągnął. — Wczoraj wieczorem ponownie dzwonił do nas pan Herbert. Oświadczył, że taki głos jak twój spotyka się raz na sto lat. Powiedział, że tę główną rolę w sztuce wybrano specjalnie dla ciebie, żeby lepiej uwypuklić twój wielki talent…
Tak, ojcze — pomyślała we śnie Beatrice. — Zrobię to, na czym ci zależy. Znów będę twoją księżniczką.
Płatki śniegu na dworze były wilgotne i bardzo duże. Kiedy stała na przystanku pod latarnią, czuła, jak osiadają na jej ustach i policzkach. Niebieski habit był schowany teraz pod narciarskim kombinezonem. Kiedy wielki pomarańczowy autobus skręcił w końcu w jej ulicę, ujrzała na jego boku wypisany czarnymi literami napis: EDINA PUBLIC SCHOOLS. W tej samej chwili u jej boku pojawił się Howie.
— Cześć, Kristin — powiedział onieśmielony. Howie był o rok od niej młodszy. Podkochiwał się w niej od czasu, kiedy ukończyła szkołę podstawową. — Wczoraj wieczorem byłaś naprawdę wspaniała — powiedział. — Wszyscy tak mówią, nawet moja mama i mój tata.
— Dziękuję ci, Howie — odparła we śnie Beatrice.
Autobus wożący dzieci do szkoły zatrzymał się i Beatrice wsiadła do niego. Za kierownicą siedział święty Michał, odziany w niebieski habit.
Uśmiechnął się do niej ciepło i zwrócił na nią łagodne, błękitne oczy.
— Dzień dobry — powiedział. — Czy jesteś gotowa na spotkanie kolejnego dnia wypełnionego ciężką pracą?
Była trochę zdezorientowana. Odwróciła się, ale nie dojrzała już Howiego. Autobus wypełniali młodzi ludzie, mężczyźni i kobiety, odziani w niebieskie habity. Śpiewali „Kyrie elejson”.
— Usiądź — odezwał się do niej łagodnie święty Michał. — Mamy dzisiaj bardzo dużo pracy. Beatrice usiadła na fotelu, który stał na samym przedzie przy oknie. Szyba była zamarznięta, ale kiedy oczyściła ją z warstwy szronu, stwierdziła, że na dworze przez cały czas padają duże płatki śniegu. Nie było już ciemno. Na następnym przystanku do środka weszła pani Shields, także ubrana w niebieski habit.
Beatrice poczuła we śnie, jak Michał położył jej dłoń na ramieniu.
— Muszę teraz iść — powiedział. Odwróciwszy się od niej, zszedł na na pierwszy stopień i włożył marynarkę.
— Nie odchodź — poprosiła go Beatrice, czując, jak zaczyna ją ogarniać trwoga. Uśmiechnął się do niej.
— Nie bój się, dasz sobie radę — odparł. — Pamiętaj tylko o wszystkim, o czym mówiliśmy. Drzwi pojazdu się otworzyły, a on wyszedł na pokrytą śniegiem ulicę.
Na fotelu kierowcy nikt nie siedział, ale silnik autobusu wciąż pracował. Beatrice odwróciła się i spojrzała za siebie, na tył autobusu. Tuż za nią siedzieli jej rodzice, także ubrani w niebieskie habity. Większość pozostałych pasażerów stanowiły dzieci.
Kierownica autobusu była bardzo duża, tak że Beatrice nie mogłaby otoczyć jej ramionami. Odetchnąwszy głęboko, usiadła i włączyła pierwszy bieg. Usłyszała, jak za jej plecami rozległy się znów śpiewy „Kyrie elejson, Kyrie elejson”. Słysząc je, trochę się odprężyła i także zaczęła, śpiewać.
Na przedniej szybie zaczęły zamarzać kryształki lodu. Próbowała je usuwać, włączając wycieraczkę, ale za każdym razem, kiedy udało się jej oczyścić szybę, pojawiały się znowu. Pochyliła się, chcąc lepiej widzieć drogę przez nie oblodzony kawałek szyby, ale ten z każdą sekundą robił się coraz mniejszy. Nagle, mimo wciąż padającego gęstego śniegu, zobaczyła przed sobą dwa pojazdy stojące na samym środku drogi. Ogarnięta paniką, nadepnęła z całej siły na hamulec. Autobus wpadł w poślizg, zarzucił i zsunął się po pochyłym poboczu. W pewnej chwili zaczął staczać się koziołkując.
— Nie! — krzyknęła rozpaczliwie Beatrice. — Nie!
Potrząsnęła głową i się obudziła. W pierwszej chwili mgła przesłaniająca jej oczy nie pozwoliła jej się zorientować, gdzie się znajduje.
Gdzie ja jestem? — pomyślała, rozglądając się po niemal pustym wagonie. Tylko jakiś czterdziestokilkuletni mężczyzna wyglądający na przedsiębiorcę i siedzący po drugiej stronie przejścia przyglądał się jej z niepokojem. Beatrice zmusiła się do uśmiechu, głęboko odetchnęła i spojrzała na krajobraz przesuwający się za oknami.
— Uważamy, że to, co robicie, jest wspaniałe — odezwała się pani Washburn. Przesunęła worek golfowy męża i buty w taki sposób, żeby Vivien mogła zmieścić w bagażniku wszystkie plansze, nie musząc ich zginać. — Właśnie dzisiaj rano mówiłam Bradowi, że to, czego dokonałyście w Hyde Parku, jest naprawdę fantastyczne.
Samochód był duży i wygodny. Beatrice zajmowała miejsce z przodu obok pani Washburn. Vivien siedziała sama z tyłu.
— No cóż — powiedziała pani Washburn, kiedy odjeżdżały sprzed dworca kolejowego w Esher. — Czy miałyście spokojną podróż?
— Owszem, podróż minęła nam spokojnie — odrzekła uprzejmie Vivien. — Nie było wcale tłoku.
— Ostatnio prawie nigdy nie ma — stwierdziła pani Washburn. — Brad się martwi, że liczba pociągów znów zmaleje, jako że kolej przynosi straty i tak dalej, i tak dalej. Zostaniemy praktycznie odcięci od reszty świata.
Kiedy Beatrice i pani Washburn zajęły się omawianiem szczegółów planowanego zebrania, Vivien wyjrzała przez okno. Wytworne przedmieścia Esher sprawiały wrażenie, jak gdyby panująca recesja, najgorsza, jaką pamiętali ludzie, nie wywarła na nich dużego wpływu. Tylko bardzo spostrzegawcze oko mogłoby dostrzec, że ogrody nie były już tak wypielę gnowane jak kiedyś, a drzewa tak porządnie przycięte. Także większość samochodów wyglądała na znacznie starsze niż jeszcze przed dziesięciu laty. Tu i ówdzie na trawnikach przed okazałymi rezydencjami widniały tablice informujące, że ich właściciele wystawili je na sprzedaż.
Skręcili na długi podjazd i minęli garaż, w którym mogły zmieścić się trzy samochody.
— Najważniejszym problemem, który ostatnio nurtuje wszystkich — bo tak wiele słyszy się o tym w telewizji — jest nasze bezpieczeństwo — mówiła pani Washburn. — To, co dzieje się w tej chwili w Ameryce, jest naprawdę przerażające. Dobrze wiem, że nie masz na to większego wpływu, ale bardzo by pomogło, gdybyś w dzisiejszym wystąpieniu wspomniała, że w Anglii nie grasują uzbrojone po zęby gangi, które mogłyby do spółki z bezdomnymi opanować całe przedmieścia i dzielnice…
Zza chmur wyszło w końcu słońce. O wpół do trzeciej termometry na dworze pokazywały dwadzieścia stopni Celsjusza. Beatrice i pani Washburn postanowiły więc, że grupa około trzydziestu kobiet, w większości pięćdziesięcio — i sześćdziesięcioletnich, będzie się czuła swobodniej, jeżeli zakonnica wygłosi swoją mowę na trawniku znajdującym się na tyłach domu.
Vivien ustawiła plansze na stojaku. Beatrice omówiła nie tylko obecny stan miasteczka namiotów na terenie Hyde Parku, ale i perspektywy rozwoju, a później zajęła się najważniejszą sprawą.
— Ze strony naszych wiernych sympatyków oczekujemy wsparcia dwojakiego rodzaju — powiedziała. — Po pierwsze środków umożliwiających nam przetrwanie. Te pieniądze są nam potrzebne na zarządzanie i utrzymanie miasteczka w Hyde Parku i pięciu innych mniejszych ośrodków dla bezdomnych w samym Londynie i jego okolicach. Muszę przyznać, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy mieliśmy trochę szczęścia, dzięki czemu uzyskane fundusze zapewniły nam działalność i trochę większą samowystarczalność. W związku z tym uważamy, że ofiarowywane opłaty mogą być o dwadzieścia trzy procent mniejsze niż przed sześcioma miesiącami.
Beatrice kiwnęła głową w stronę Vivien, żeby ta pokazała pierwszą planszę.
— Żeby jednak rozszerzyć naszą działalność na teren Kensington Gardens — powiedziała — zakładając, oczywiście, że władze wyrażą zgodę na wykorzystanie tego miejsca w taki sposób, będziemy potrzebowały prawie miliona nowych funtów. Postawiłyśmy sobie za cel uzyskanie połowy tej sumy z zupełnie innych źródeł. Wiem, że to będzie bardzo trudne, ale ufam, że sobie poradzimy. Możemy na przykład nazwać nazwiskiem jakiegoś dobroczyńcy szkołę dla dzieci, jaką chcemy tam utworzyć. Pozostałą połowę tej sumy mamy nadzieję uzyskać od naszych dotychczasowych wiernych przyjaciółek i przyjaciół. Przyjmując za podstawę wysokość poprzednich ofiar, całkowita suma, o jaką chciałybyśmy prosić teraz waszą grupę, jest uwidoczniona na tej planszy.
Beatrice przerwała, a jej wzrok prześlizgnął się po oczach wszystkich uczestniczących w zebraniu kobiet.
— Patrzę na was i widzę, że w myślach dokonujecie obliczeń — ciągnęła, a jej głos był teraz o ton wyższy. — Tak, prosimy was o trzydzieści jeden procent więcej w porównaniu z tym, co ofiarowałyście nam przed pół rokiem… Zgadzam się, że to duża suma. Proszę jednak chociaż przez chwilę pomyśleć o tym, co będziemy mogły dzięki niej zrobić. Wasze pieniądze pomogą nam stworzyć niezwykły raj dla biednych, zaniedbanych dzieci, z których większość nigdy w życiu nie poczuła, co to znaczy nie martwić się o dzień jutrzejszy. Zamieszkają we własnym domu, w którym będą nakarmione, odziane, chronione i kochane. Zapewnimy im miejsce, w którym będą mogły dorastać, bawić się i uczyć, w którym spełnią się ich marzenia i w którym będą mogły puścić wodze swojej wyobraźni…
Kiedy Beatrice skończyła mówić, uśmiechnęła się lekko do pań z Esher, a potem uklęknęła na trawie ze złożonymi dłońmi i zaczęła się głośno modlić.
— Dobry Boże — powiedziała. — Pozwól nam wszystkim zrozumieć, jak bardzo los jednego człowieka zależy od innego. Pomóż nam także pamiętać, jak to było, kiedy my same byłyśmy niewinnymi dziećmi. Pomóż nam znaleźć radość w tym, że możemy uwolnić choć niektóre z tych niewinnych dzieci od rozpaczy, jaką niesie za sobą skrajna nędza. Pobłogosław uczucia życzliwości i miłości bliźniego w sercach wszystkich zgromadzonych tutaj dzisiaj osób. Pobłogosław nasze dzieło, jakie wykonujemy w Twym imieniu, kiedy przypominamy sobie słowa Twego syna Jezusa, który powiedział: „Zaprawdę, powiadam wam, cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych moich braci, nanieście uczynili”. W imię świętego Michała. Amen.
— Czy znacie się od dawna? — odezwała się do Vivien siwowłosa kobieta stojąca u jej boku.
— Jestem jej asystentką od prawie pięciu miesięcy — odrzekła Vivien, kiedy skończyła jeść kawałek ciasta. Było wyśmienite.
— Wydaje się taka młoda — stwierdziła kobieta stojąca z przeciwnej strony. — Idę o zakład, że nie ma nawet trzydziestki.
Vivien napiła się łyk herbaty i nie zareagowała na tę uwagę.
— Co sprawiło, że zdecydowałaś się zostać zakonnicą? — zapytała ją pierwsza kobieta. — A może powinnam nazywać cię kapłanką?
— Jesteśmy kapłankami — przyznała Vivien. — Prawdę mówiąc, jestem wciąż nowicjuszką. Nie złożyłam jeszcze zakonnych ślubów. A zostałam zakonnicą, gdyż chciałam zrobić coś dla innych ludzi.
— Twój akcent zdradza, że nie jesteś Amerykanką — stwierdziła druga kobieta. — Skąd pochodzisz?
— Z Essex — odpowiedziała z uśmiechem Vivien. — Mój ojciec jest angielskim ziemianinem. Moja matka urodziła się na Jamajce.
— Hmm — chrząknęła kobieta. — To ciekawa kombinacja.
W przeciwległym kącie pokoju stała Beatrice, otoczona wianuszkiem kobiet bombardujących ją różnymi pytaniami. Vivien postanowiła przyjść jej na ratunek. Zatrzymała się przy stole, nalała herbaty do filiżanki i na mały talerzyk nałożyła kilka pszennych ciasteczek.
— Przepraszam panie — powiedziała, przeciskając się przez tłum kobiet do koleżanki. — Siostra Beatrice też musi coś zjeść.
— Dziękuję — odezwała się wdzięczna za pamięć Beatrice, natychmiast upijając duży łyk herbaty.
— Och, przepraszam, siostro Beatrice — powiedziała stojąca u jej boku pani Washburn.
— Nic nie szkodzi, pani Washburn — uspokoiła ją Beatrice.
— Ale nasze problemy są krańcowo różne od tych, z jakimi borykają się w Ameryce — ciągnęła surowo wyglądająca kobieta, której pojawienie się Vivien przerwało potok mowy. — Każdy jest tam albo biedny, albo bogaty. Ponieważ ich klasa średnia jest tak mała, a ich rząd niemal się nią nie opiekuje, różnice są wyraźniejsze niż u nas. W dodatku, nawet mimo tych nowych ustaw, byle idiota może bez trudu zaopatrzyć się w broń palną.
— Czy widziałaś w telewizji Reginalda Townsenda wczoraj wieczorem? — zapytała z podnieceniem w głosie pani Blake. — Przeprowadzał wywiad z tym Murzynem, przywódcą gangu z Ohio, który sam siebie każe nazywać Szóstka-Szóstka-Szóstka. Ten człowiek podczas wywiadu bez przerwy wymachiwał pistoletem maszynowym. To było coś okropnego.
— A co powiesz o tym domu, w którym mieszka ze swoją przyjaciółką? — zapytała ją jeszcze inna kobieta. — Jest większy od mojego.
— Reginald zapytał go o to — odrzekła pani Blake. — Tamten człowiek odpowiedział, że on i jego gang wprowadzili się do okolicznych domów po tym, jak poprzedni ich mieszkańcy „wynieśli się gdzie pieprz rośnie”. Pan Szóstka-Szóstka-Szóstka rozzłościł się bardzo, gdy Reginald pokazał mu nagrania wideo, dokonane, kiedy gang napadł na Shaker Heights przed miesiącem.
— Najbardziej przeraziło mnie to, że wcale nie obchodził go los tych wszystkich ludzi, którzy przecież zostali wyrzuceni silą ze swoich domów — oburzyła się kobieta.
— A dlaczego ja miałabym się o nich troszczyć? — W głosie pani Blake zabrzmiała nagana. — Są białymi, bogatymi ludźmi. Zamieszkają z pewnością gdzieś u innych bogatych ludzi.
Powiodła spojrzeniem po twarzach innych kobiet.
— Może jednak pomysł Niemców nie jest najgorszy — dodała. — Ich władze nawet nie usiłują troszczyć się o imigrantów, którzy nie chcą lub nie mogą znaleźć sobie pracy. Wsadzają ich do pociągów i wywożą do rodzinnych krajów, do Egiptu, do Turcji czy dokądkolwiek… My byśmy tego nigdy nie zrobili. My, Anglicy, jesteśmy na to zbyt cywilizowani.
— Drogie panie — odezwała się Beatrice, korzystając z chwilowej przerwy w rozmowie. — Jak powiedziałyśmy sobie wcześniej, istoty ludzkie są najbardziej skomplikowane ze wszystkich stworzeń, zdobię do nieprzewidywalnych czynów. Agresja i wrogość pojawiają się zawsze tam, gdzie żyją osobnicy, którym ciągle odmawiano podstawowych środków egzystencji. W swoim
Wielkanocnym kazaniu nad brzegiem jeziora Bolsena święty Michał powiedział, że ostateczna ewolucja nie zacznie się, dopóki każdemu człowiekowi nie zapewni się żywności i miłości, dachu nad głową i odzienia, opieki lekarskiej i odpowiedniego wykształcenia. My staramy się to wszystko zapewnić.
— Siostro — wtrąciła się pani Blake. — Podziwiam to wszystko, czemu poświęciłaś życie. Muszę jednak oświadczyć, że czasem ty i twoje towarzyszki jesteście beznadziejnie naiwne. Złoczyńcy tacy jak Szóstka-Szóstka-Szóstka nie będą słuchali twojego nabożnego szwargotu nawet przez chwilę… Mój mąż i ja wspieramy finansowo waszą pracę nie dlatego, że wierzymy, iż jesteśmy częścią boskiego planu ani ostatecznej ewolucji czy czymkolwiek jest to, co tak nazywasz, ale tylko dlatego, iż nie chcemy, żeby nasze okolice nawiedziły armie głodnych, zrozpaczonych ludzi pod przywództwem uzbrojonych po zęby zbirów.
Oczy wszystkich skierowały się na Beatrice, by przekonać się, jak zareaguje na wybuch pani Blake. Nawet pani Washburn przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zakonnica zbliżyła się do pani Blake.
— Dziękuję ci, że zechciałaś podzielić się ze mną swoimi uczuciami — powiedziała, bez mrugnięcia powieką wpatrując się w twarz starszej od niej kobiety. — Dobrze wiem, jak łatwo, zwłaszcza w tych ciężkich, bolesnych czasach, na chwilę stracić wiarę w Boga i w innych ludzi.
Wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła dłonią ramienia pani Blake.
— Moja głęboka wiara nie pomoże przywrócić ci twojej — oznajmiła. — Jedynie ty jesteś tą osobą, która może to zrobić. Chciałabym więc zaprosić ciebie i twojego męża do spędzenia ze mną chociaż kilku godzin na terenie naszego miasteczka w Hyde Parku. Mogłabyś przekonać się naocznie nie tylko o tym, co robimy, ale również w jaki sposób… Spodziewam się, że to doświadczenie pozwoliłoby ci zmienić zdanie na temat naszej naiwności. Ufam także, że zostałaby przywrócona chociaż część twojej wiary w Boga i w ludzkość.
— Jestem pewna, że społeczność Esher zbierze w końcu te pieniądze — oświadczyła Vivien swojej towarzyszce, kiedy obie jechały pociągiem do Wimbledonu. — A chcesz wiedzieć dlaczego? Nie z powodu twojej sprytnej mowy czy modlitwy, choć dokładnie przemyślałaś sobie i jedno, i drugie, żeby skłonić te kobiety do szybszego otwarcia portmonetek…
— W przemówieniu wyrażałam to, co naprawdę czuję — przerwała jej Beatrice, stawiając na stoliku przed sobą otwartą puszkę z coca-colą. — Chyba nie sugerujesz, iż mogłabym celowo…
— Oczywiście, że nie, B — zapewniła ją Vivien. — Dobrze wiem, może lepiej niż ktokolwiek inny, że to, co słyszały i widziały kobiety z Esher, stanowiło szczere wyznanie twojej wiary… I to właśnie zdumiewa mnie najbardziej. Jakoś nie widzę siebie na twoim miejscu. Wybuchnęłabym gromkim śmiechem ubawiona własną hipokryzją. Ty jednak naprawdę wierzysz w te wszystkie bzdury.
— A ty nie? — zapytała ją Beatrice. — Wiedząc, że masz tylko dziesięć dni na podjęcie decyzji, czy chcesz złożyć ślubowanie?
— Och, ja także w to wierzę — odparła niedbale Vivien. — Ale na swój własny sposób… Przypuszczam, że w głębi duszy tkwi we mnie niepoprawny cynik. — Przerwała na chwilę, o czymś rozmyślając, a potem ciągnęła: — Wierzę w to, że zakon świętego Michała robi dla ludzi więcej niż to możliwe.
— Na razie wystarczy mi to za wyznanie twojej wiary — rzekła Beatrice. — Prawdę mówiąc, chciałaś mi powiedzieć o czymś innym…
— Tak — przyznała Vivien. — O paniach z Esher… Tym, co wywarło na nich największe wrażenie, była twoja odpowiedź na uwagi pani Blake. Widać to było w ich oczach. Byłaś cicha i pełna miłości, ale równocześnie stanowcza.
— Mam nadzieję, że naprawdę spędzi trochę czasu w naszym miasteczku — rzekła Beatrice. — Było mi jej naprawdę żal. Serdecznie jej współczułam. To musi być coś strasznego, żyć w takim ciągłym strachu.
— Nie ma mowy — stwierdziła Vivien. — Nie przyjedzie… A poza tym powiedziała tylko to, o czym w głębi ducha myślało wiele innych kobiet.
Obie zakonnice siedziały przez jakiś czas, nic nie mówiąc. Później siostra Beatrice pochyliła się i dotknęła dłoni Vivien.
— Uważam, że ta chwila jest równie dobra jak każda inna — powiedziała. — Chciałabym porozmawiać z tobą o twoim wyświęceniu.
Zmarszczywszy brwi, Vivien popatrzyła na swoją opiekunkę.
— Czy to także zostało zaplanowane? — zapytała. — Nie przypominam sobie, żebyś w harmonogramie dzisiejszych zajęć miedzy szesnastą trzydzieści a siedemnastą miała zapisaną rozmowę z Vivien na temat jej wyświęcenia. I to w pociągu jadącym do Wimbledonu.
— Nie — odparła Beatrice uśmiechając się. — Prawdę mówiąc, przyszło mi to do głowy dopiero w tej chwili. Ale myślę, że może masz problemy, w których mogłabym ci chociaż trochę pomóc?
— Kilka setek — przyznała Vivien, wzruszając ramionami. — Nie sądzę jednak, by rozmowa na ich temat mogła mi w jakikolwiek sposób pomóc.
— Przy okazji… Chciałabym, żebyś wiedziała, iż złożyłam oświadczenie popierające twoją kandydaturę — oznajmiła Beatrice. — Jedynym koniecznym wymogiem jest teraz twoje osobiste oświadczenie. Kiedy je złożysz, wybór terminu będzie zależał wyłącznie od ciebie.
Na twarzy Vivien odmalowało się zadowolenie zmieszane z zaskoczeniem.
— Więc naprawdę uważasz, że mogłabym być dobrą zakonnicą? — zapytała. — Mimo że jestem taka uparta, zawzięta i nie bardzo mająca coś, co inni by określili mianem religijnej duszy?
— W zakonie potrzebujemy osób umiejących myśleć niezależnie. Rozwijamy się bardzo szybko i pragniemy, żeby przyłączyli się do nas ludzie nie stroniący od trudnych pytań. — Uśmiech Beatrice stal się wyrazistszy. — Oczywiście, nie byłabym wobec ciebie szczera, gdybym nie przyznała, że twoje poświęcenie i skromność, nie mówiąc już o innych cechach, powinny ulec znacznej poprawie.
Vivien szczerze się roześmiała.
— Hej, z czymś takim nawet ja mogłabym się zgodzić — powiedziała.
Ich uwagę odwrócił na chwilę komunikat, że zbliżają się do Wimbledon Station.
— Dziękuję, B — rzekła Vivien, zaczynając pakować swoje rzeczy. — Dziękuję za to, że mi zaufałaś, a także za twoją przyjaźń.
Beatrice objęła ją i uściskała.
— Przypomnij mi, co właściwie mamy tutaj do roboty — odezwała się Vivien, jak zwykle starając się dotrzymać kroku Beatrice. Zbliżali się do dużego budynku, zarządzanego przez michalitów. Słońce zaszło i lutowe powietrze znów stawało się chłodne.
— Jeden z moich najlepszych przyjaciół zakonników, brat Terry, zajmuje się tu prowadzeniem zajęć. Byłam razem z nim we Włoszech i słuchałam nauk świętego Michała… choć pamiętam, że Terry nie wstąpił do zakonu, zanim papież wysłał Michała do klasztoru… Tak czy inaczej, Terry prosił mnie, bym zechciała tu przyjechać i wygłosić przemówienie do nowicjuszy.