11

Johann bardzo długo nie mógł zasnąć. Przez jakiś czas wsłuchiwał się w szmer głosów obu rozmawiających w sąsiednim pokoju zakonnic. Wprawdzie nie rozumiał, o czym mówią, ale dźwięk ich głosów sprawiał, że był zachwycony. Nieczęsto się zdarzało, że dzielił swój apartament z kimś innym, a zwłaszcza z kobietami.

Leżąc w łóżku z zamkniętymi oczami, czuł, jak jego myśli przeskakują od jednego wydarzenia do drugiego. Przypominał sobie wszystko, czego był świadkiem w ciągu ostatnich dwóch dni. Siostry Beatrice nie dziwiły metamorfozy wstęgi i to, że przybierała figury, które Johann już kiedyś widział.

— Nie ma w tym nic zaskakującego, bracie Johannie — powiedziała. — Aniołowie wiedzą przecież o wszystkich twoich poprzednich spotkaniach z innymi aniołami nawet wówczas, kiedy miały miejsce na innej planecie. Aniołowie porozumiewają się ze sobą, gdziekolwiek są, a ukazywanie się ludziom jest czymś niezwykłym nawet w ich świecie… Jeżeli chcesz znać moje zdanie, najbardziej zdumiewa mnie fakt, że dzięki tak wielu kontaktom z nimi spadło na ciebie wiele błogosławieństw, a ty nadal nie chcesz albo nie możesz pojąć, iż twoim życiem kieruje ręka Boga.

W końcu Johann zasnął, nie przestając myśleć o siostrze Beatrice. Była główną postacią jego wszystkich snów, których większość dotyczyła przyziemnych szczegółów codziennego życia. W jednym śnie Beatrice towarzyszyła mu podczas rutynowej inspekcji placówki. Przypominał sobie później, jak w tym śnie wydawało mu się oczywiste, że oboje spędzają czas i pracują razem. Poczuł nagle, że ktoś delikatnie potrząsa go za ramię.

— Bracie Johannie — usłyszał kobiecy głos. — Obudź się, proszę… Wydarzyło się coś niezwykłego.

Przez jakiś czas nie wiedział, gdzie jest i co robi. Później usiadł na łóżku i odruchowo zerknął na stojący obok niego elektroniczny budzik. Dochodziła właśnie czwarta nad ranem.

— Przepraszam, że cię budzę, bracie Johannie — mówiła Beatrice — ale coś dziwnego dzieje się w sąsiedztwie Valhalli. Byłam w obserwatorium i miałam zacząć medytacje, kiedy na tle ciemnego nieba zobaczyłam nagle dwie jasne, spadające gwiazdy. Zastanawiałam się, czy mogły spaść blisko placówki, gdy ujrzałam trzy następne podążające mniej więcej tym samym torem, co dwie poprzednie.

Rozespany Johann wpatrywał się w piękne, szeroko otwarte oczy znajdujące się o niecały metr od jego głowy. W pierwszej chwili chciał powiedzieć siostrze Beatrice, by zajęła się swoimi medytacjami czy czymkolwiek innym i wróciła po trzech godzinach, żeby wtedy opowiedzieć mu o tych rzekomo spadających z nieba gwiazdach. Ale nie — powiedział sobie w myślach. — Pójdę z nią do obserwatorium i wygłoszę standardową mowę na temat roju meteorytów… To może być nawet całkiem dobry ubaw.

Nie zapalając światła, wyślizgnął się z łóżka, narzucił koszulę i włożył kapcie. Oboje przeszli cicho na palcach przez salon, by nie zbudzić śpiącej Vivien, i zaczęli wspinać się po kręconych schodach wiodących do jedynego obserwatorium, jakie miała Valhalla.

— Nie mogłam wcale zasnąć — dobiegł go z góry szept wchodzącej przed nim Beatrice. — Nie potrafiłam przestać myśleć o tym wszystkim, co mówiłeś nam wieczorem.

Johann musiał zwolnić, żeby nie nadepnąć na skraj nocnej koszuli zakonnicy. W pewnej chwili, pod wpływem jakiegoś łobuzerskiego odruchu, chciał unieść rąbek jej szaty, by zobaczyć, co ma pod spodem, ale w końcu udało mu się zapanować nad sobą.

— Wszystkie światła pojawiały się w pierwszej chwili tu, w tym sektorze nieba — odezwała się Beatrice, gdy znaleźli się w obserwatorium.

Pokazała Johannowi gromadę gwiazd świecących w pobliżu niewielkiego księżyca planety, Deimosa. Ich widok zapierał Johannowi dech w piersi. Valhalla była jednym z nielicznych miejsc na Marsie, których kopuły ochronne wyposażono w specjalne okna umożliwiające astronomom obserwacje nieboskłonu. Dwa takie okna znajdowały się nad głowami Johanna i Beatrice.

— Na początku wyglądało, jakby świecące gwiazdy kierowały się prosto na nas — rzekła zakonnica. — Dopiero w ostatniej chwili skręcały i znikały niedaleko Valhalli. Przypuszczam, że było to gdzieś tam, na zachodnim płaskowyżu.

Johann odwrócił się ku niej, chcąc uraczyć ją wykładem na temat roju meteorytów, kiedy ujrzał, jak jej twarz promieniuje odbitym światłem.

— Spójrz, bracie Johannie! — wykrzyknęła podniecona siostra Beatrice. — Jeszcze jedna! Mężczyzna uniósł głowę i popatrzył w okno. Cholera jasna — pomyślał. W pierwszej chwili chciał zanurkować, żeby ukryć się pod stołem, gdyż jasno świecąca smuga naprawdę sprawiała wrażenie, jakby coś, co ją zostawiało, zamierzało roztrzaskać kopułę. A jednak po kilku następnych sekundach wszystko się skończyło. Cokolwiek było źródłem jasnego światła, zapewne uderzyło w powierzchnię Marsa o kilka kilometrów na zachód od Valhalli, blisko miejsca, gdzie, zdaniem siostry Beatrice, mogły rozbić się poprzednie gwiazdy.

— Orbita planety musi przecinać trajektorię jakiegoś roju meteorytów — stwierdził Johann, kiedy trochę ochłonął po przeżytym wstrząsie. — Ale widok był rzeczywiście wspaniały.

— Czy możemy wyjechać na zewnątrz i obejrzeć miejsce, w którym lądowały? — zapytała zakonnica.

Johann popatrzył na nią z prawdziwym niedowierzaniem.

— Teraz? — zdziwił się. — O czwartej nad ranem? Beatrice się uśmiechnęła.

— Mnie to nie przeszkadza, więc jeżeli i tobie nie…

Kiedy znaleźli się w śluzie i Johann sprawdził łazik oraz wszystkie jego systemy pomocnicze, poczuł nagle, że nie może powstrzymać się od śmiechu. Beatrice, która usłyszała jego chichot w słuchawkach kosmicznego hełmu, podeszła trochę bliżej i stanęła przed nim.

— Co się stało? — zapytała.

Johann popatrzył na nią przez szyby obu hełmów.

— To wszystko jest kompletnym szaleństwem — powiedział walcząc z sobą, żeby znów nie wybuchnąć śmiechem. — To najbardziej zwariowany pomysł w moim życiu. Dałbym wiele, żeby być tutaj i widzieć twarz Naronga, który po obudzeniu przez alarm będzie słuchał nagranej przeze mnie informacji: „Drogi Narongu, mniej więcej o czwartej nad ranem ja i siostra Beatrice ujrzeliśmy jakieś niezwykle jasne światła. Uruchomiliśmy łazik 14A i pojechaliśmy nim na zachodni płaskowyż, by zobaczyć, co się tam dzieje”.

Po minucie Johann nadal chichotał, choć z krótszymi lub dłuższymi przerwami. On i zakonnica siedzieli teraz w kabinie łazika obok siebie i czekali, aż warunki w śluzie upodobnią się do panujących na powierzchni Marsa.

— Czy stroisz sobie ze mnie żarty, bracie Johannie? — zapytała go Beatrice. — Nawet jeżeli tak, wcale mi to nie przeszkadza — dodała. — Nie mam ci tego za złe. Doceniam to, co robisz, żeby zaspokoić moją ciekawość.

Johann odwrócił się w jej stronę.

— Wcale nie… No, może trochę — przyznał w końcu. — Po prostu nigdy przedtem nie spotkałem nikogo chociaż trochę podobnego do ciebie.

— Ja mogłabym powiedzieć to samo o tobie, bracie Johannie — odparła.

Jechali w milczeniu na zachód, oświetlani pierwszymi promieniami słońca, które w tym okresie późnego lata wschodziło na niebie dokładnie za ich plecami. Był cudowny poranek. Blask słońca wznoszącego się łagodnym łukiem na marsjańskim niebie z każdą chwilą coraz bardziej gasił ogniki milionów gwiazd nad ich głowami.

— Będę tęskniła za tą planetą — odezwała się Beatrice, kiedy Johann skierował łazik na łagodne zbocze kończące się na wierzchołku płaskowyżu. — To dzikie i niegościnne miejsce; właściwie nie nadaje się dla ludzi, ale jest pełne surowego piękna.

— Pewnego dnia — powiedział Johann, podskakując na fotelu, kiedy łazik zatrząsł się na nierówności gruntu — rozwiążemy wszystkie nasze problemy na Ziemi, a wówczas ta planeta stanie się prawdziwym rajem.

— Jeżeli taka będzie wola Boga, bracie Johannie — poprawiła go zakonnica. Wierzchołek płaskowyżu znajdował się o kilkaset metrów ponad poziomem miejsca, w którym zbudowano Valhallę. Spojrzawszy za siebie, w stronę wschodzącego słońca, Johann zobaczył jej kopuły i pomyślał, jak bardzo razi go ich widok w takim miejscu. Przekonał się, że na płaskowyżu zalega o wiele więcej kamieni i odłamków skał niż w najbliższym sąsiedztwie placówki. Niektóre były całkiem duże, wskutek czego od czasu do czasu zasłaniały im widok. Często tylko z najwyższym trudem Johann wybierał dalszą drogę między skalnymi blokami.

— Te wszystkie skały to ejektamenta — oznajmił. — Zostały wyrzucone dawno, przed milionami lat, przez coś, co spadło tutaj z nieba. W pobliżu znajduje się olbrzymi krater.

W pewnej chwili skręcił ostro w lewo, by nie musieć przejeżdżać przez teren usiany chaotycznie rozrzuconymi wielkimi głazami. Kierowali się teraz na południe, ale przejechali zaledwie kilkaset metrów, kiedy rdzawobrązowe niebo nad ich głowami przecięła kolejna jasna błyskawica. Spojrzeli w górę i zobaczyli, jak smuga światła mierzy prosto w łazik. Siostra Beatrice schwyciła mężczyznę za ramię, ale spadająca gwiazda nie trafiła w ich pojazd, lecz uderzyła o jakiś kilometr przed nim.

Johann prowadził łazik tak szybko, jak pozwalał mu na to niebezpieczny teren. Kiedy minęli niewielkie wzniesienie na wierzchołku płaskowyżu, ich oczom ukazał się widok, którego mieli już nigdy nie zapomnieć. Ujrzeli, jak dziwaczny, przypominający wielką białą kulę obiekt wysunął ze środkowej części podobne do nożyc urządzenie i właśnie wydostawał się ze środka, wycinając otwór w wielowarstwowej powłoce mającej niewątpliwie amortyzować siłę jego uderzenia o powierzchnię Marsa.

Ogromna biała kula spoczywała po ich prawej stronie, na samym skraju niewielkiej, oczyszczonej z głazów kotliny. W kilku zagłębieniach terenu było widać porzucone inne powłoki z ziejącymi, czarnymi otworami, a także wiele różnych białych przedmiotów o gładkich powierzchniach i zaokrąglonych kształtach, z widocznymi tu i ówdzie czerwonymi paskami lub innymi oznaczeniami tej samej barwy. Większość tych dziwnych przedmiotów pozostawała bez ruchu, ale nie wszystkie. Ustawione w różnych miejscach, wyciągniętymi wyrostkami czy chwytakami porządkowały teren, wynosząc zaśmiecające go głazy jak najdalej od dwóch nie ukończonych ogromnych konstrukq'i znajdujących się w samym środku kotliny.

Nad każdą unosiła się długa wstęga pełna jasno świecących kulek. Obie wstęgi były o wiele większe niż formacje, które Johann widział przedtem. Z tak dużej odległości wydawały się jednak dokładnie takie same jak ta, która towarzyszyła jemu i Tanzańczykowi w drodze powrotnej do Valhalli po wyprawie na lodowiec.

Kula, która lądowała jako ostatnia, wyłoniła się z ochronnej powłoki, a potem, schowawszy nożyce, potoczyła się w kierunku większej konstrukcji. Johann unieruchomił łazik i skierował obie kamery pojazdu na niesamowite sceny rozgrywające się w dole. Beatrice zaczęła się modlić. Mężczyzna nie odzywał się, dopóki nie skończyła.

W tym czasie kula kilka razy konwulsyjnie zadrżała, za każdym razem radykalnie zmieniając kształty. Ostatni, jaki przyjęła, przypominał wyposażony w gąsienice wagon towarowy, który właśnie holował sześć czy osiem innych białych przedmiotów z ich dotychczasowych miejsc w kierunku większej nie ukończonej konstrukcji.

— Gdybym nie widział tego na własne oczy — odezwał się Johann — nigdy bym w to nie uwierzył… Muszę podziękować ci za twój pomysł przyjechania tu tak wcześnie i zobaczenia, co się dzieje.

— To Bóg tu nas wezwał, bracie Johannie — odparła z prostotą Beatrice.

Wysiedli z łazika i stanęli obok siebie, nie przestając się przyglądać krzątaninie dziwnych obiektów w kotlinie. Stwierdzili, że białe, niezdarnie wyglądające przedmioty, wyposażone w zakończone czerpakami wysięgniki, wgryzają się w marsjański grunt i przenoszą wykopany piasek i żwir do czegoś, co przypominało pękate piece. Od czasu do czasu stojący w pobliżu wysoki, smukły, biały obiekt wsuwał długi wyrostek do któregoś pieca i wyciągał ze środka jakiś przedmiot, który później umieszczał na jednym ze stosów, jakich pełno było wokół dwóch wznoszonych konstrukcji.

Tylko mniejsza wyglądała, jakby była bliska ukończenia. Z wyglądu przypominała pudło na kapelusze ustawione na krótkich wspornikach. Johann zerknął na zegarek, a potem otworzył bagażnik łazika. Wyciągnął z niego narzędzia i tyle części, żeby móc zbudować z nich dwa przenośne trójnogi. Ostrożnie odkręcił obie kamery z gniazd w pojeździe, a potem zamocował je na trójnogach. Uruchomił też przenośny nadajnik i podłączył go do obu kamer w ten sposób, żeby wszyscy w Valhalli mogli na bieżąco obserwować, co dzieje się na płaskowyżu. Porozmawiał z wyrwanym ze snu Narongiem i upewnił się, że obrazy z obu kamer docierają do ośrodka łączności placówki.

W tym czasie Beatrice nie odrywała oczu od scen rozgrywających się w kotlinie. Kiedy Johann oświadczył jej, że czas wracać do Valhalli, była wyraźnie rozczarowana.

— Czy nie sądzisz, że powinniśmy zjechać na dół, bracie Johannie? — zapytała. — Żeby być pomiędzy aniołami, a nie tylko w pobliżu?

— Nie, nie sądzę — odparł zapytany. — Przypuszczam, że gdybyśmy mogli im jakoś pomóc, z pewnością otrzymalibyśmy jakiś znak, by to zrobić.

Beatrice obdarzyła go pełnym uznania uśmiechem.

— Masz rację, bracie Johannie — przyznała.

Nikt w Valhalli tego dnia nie pracował. Każdy siedział jak przyklejony przed jakimś telewizyjnym monitorem, jakich wiele rozmieszczono w różnych miejscach placówki. Na wszystkich ekranach rozgrywały się te same dziwaczne sceny. Po kilku godzinach na miejsce akcji wysłano zdalnie sterowane roboty z dodatkowymi kamerami, by zapewnić zarówno panoramiczny widok kotliny, jak i zbliżenia obu wznoszonych konstrukcji, nawet wówczas, gdyby któraś kamera uległa uszkodzeniu.

Na początku Johann osobiście nadzorował pracę centrum operacyjnego, rejestrując przesyłane obrazy i decydując, które mają być przekazywane do monitorów placówki. Siostra Beatrice nie zadowoliła się jednak tylko obserwacją. Ilekroć Johann unosił głowę lub rozmawiał z siedzącym obok niego dyżurnym technikiem łącznościowcem, widział ją, jak stoi po drugiej stronie szyby centrum.

Kiedy w końcu opuścił pomieszczenie, natychmiast podeszła do niego i zaczęła długo tłumaczyć, jak ważne jej zdaniem jest oglądanie na własne oczy wszystkiego, co robią aniołowie. Nie sposób było jej odmówić i Johann wyraził zgodę, by zajęła jedno z wolnych krzeseł za pulpitem sterowniczym. Postawił tylko warunek, że nie będzie dotykała żadnych przełączników ani decydowała w inny sposób o tym, które obrazy mają zostać przesłane do monitorów.

Późnym popołudniem praca przy mniejszym z dwóch urządzeń dobiegła końca. Wszystkie białe poruszające się obiekty koncentrowały teraz uwagę na większej konstrukcji. Małe białe pudło na kapelusze stało samotnie na dziwnych wspornikach, błyszcząc w promieniach zachodzącego słońca, o jakiś metr nad powierzchnią marsjańskiego gruntu. Obok niego było widać wąską, białą prostokątną płytę, wzdłuż której krawędzi biegła pojedyncza jaskrawoczerwona linia. Ustawiono ją bardzo szybko, gdy budowa pudła na kapelusze dobiegała końca. Jej płaszczyzna była zwrócona ku Valhalli, a w ustawianiu płyty brały udział dwa białe, podobne do żyraf obiekty.

Cel wzniesienia tego prostokąta stał się zrozumiały dopiero po zachodzie słońca, gdy zaczęły błyskać światła znajdujące się wokół płyty. Narong był pierwszą osobą, która odgadła prawidłowość rządzącą błyskami, i umiała trafnie przewidzieć, jaka będzie następna sekwencja błysków. Dokonawszy kilku obliczeń, wyjaśnił przebywającemu w centrum operacyjnym

Johannowi, że sekwencje osiągną swoje „logiczne zakończenie” po upływie nieco ponad godziny.

— Jak sądzisz, co to wszystko może oznaczać? — zapytał go mocno zaintrygowany Johann.

— Nie mam zielonego pojęcia — odparł Narong. — Może wszystkie przedmioty w ten sposób porozumiewają się ze sobą, a może tylko odmierzają upływ czasu.

— To z pewnością jakiś zegar — oświadczyła półgłosem siostra Beatrice. — Tylko odmierza czas nie dla nich, ale dla nas… Aniołowie porozumiewają się ze sobą w inny sposób. — Uśmiechnęła się do Johanna. — Jestem pewna, że kiedy sekwencje dobiegną końca, wydarzy się coś niezwykłego.

Obaj mężczyźni spojrzeli na nią, nie starając się nawet ukrywać zdziwienia.

— Co się wydarzy? — zapytał Narong.

— Nie wiem — odrzekła Beatrice. — Będziemy musieli uzbroić się w cierpliwość, a wówczas zobaczymy.

Z zapadnięciem nocy krzątanina wokół drugiej konstrukcji ustała całkowicie i mrok rozjaśniało tylko przepowiedziane błyskanie świateł. Johann i Narong postanowili skorzystać z chwilowej przerwy i udali się do baru samoobsługowego, by w pośpiechu coś zjeść. Siostra Beatrice nie chciała im towarzyszyć, wolała pozostać na swoim posterunku w centrum operacyjnym. Obiecała obu mężczyznom, że zadzwoni do nich i powie, gdyby miało się dziać coś niezwykłego.

— To zdumiewająca kobieta — odezwał się Narong, gdy razem z Johannem szli do baru. — By uwierzyć w siłę jej wiary, trzeba widzieć ją na własne oczy.

— A nie mówiłem? — odparł Johann. — Poczekaj, kiedy usłyszysz, jak śpiewa. Jej głos jest jeszcze bardziej niewiarygodny… o ile to w ogóle możliwe.

Nie zdążyli jednak dojść do baru, gdy odezwał się brzęczyk telefonu Johanna. Uśmiechnąwszy się porozumiewawczo do kolegi, mężczyzna sięgnął po zawieszony u pasa mikrotelefon.

— Tak, siostro Beatrice? — powiedział. — Co się stało?

— Tu Anna, Johannie — odezwał się w słuchawce podniecony kobiecy głos. — Jestem teraz w poczekalni. Pociąg wrócił.

— Ten sam, który odjechał z Valhalli poprzedniej nocy? — chciał upewnić się Johann.

— Tak — odparła Anna. — Wrócili ze mną Yasin, Jaime i Torok, a poza tym cała obsługa pociągu… Dojechaliśmy tylko do kopuły BioTech City i kazano nam zawrócić. Yasin mówi, że musi jak najszybciej z tobą porozmawiać.

— W porządku — odrzekł Johann. — Przyprowadź go do mnie. Jestem teraz w barze. Kiedy Yasin i Anna ich odnaleźli, obaj mężczyźni kończyli jeść kanapki.

— To największa piaskowa burza w tym stuleciu, Asie — odezwał się Yasin, jeszcze zanim usiadł. — Zapewne w tej chwili dociera do BioTech City. Wszystko, co znajduje się na południe od tej osady, nie funkcjonuje albo jest w stanie kompletnego chaosu… W ogóle nie wpuścili nas do BioTech City, bo obawiali się, że może nie wystarczyć dla wszystkich żywności.

— Czy wiesz, jak szybko przemieszcza się burza? — zapytał go Johann.

— Dyrektor placówki w BioTech był pewien, że na początku przyszłego tygodnia obejmie zasięgiem całą planetę — odparł Yasin. — Zanim wysiadły czujniki w Mutchville, zarejestrowano prędkość wiatru równą ośmiuset kilometrom na godzinę. Chmury pyłu w okolicach równika wzbijają się na wysokość szczytów górskich Tharsis.

— Ile czasu zdołamy przeżyć bez światła słonecznego? — spytał Johann.

— Sześć tygodni, może dwa miesiące — odparł informatyk. — Najwyżej dziesięć tygodni, jeżeli będziemy mieli szczęście i nie wydarzy się żadna poważna awaria.

— Myślałem o tym, kiedy jechałem pociągiem — oświadczył Yasin. — Jeżeli teraz, zanim dotrze do nas burza, przedsięweźmiemy wszystkie niezbędne kroki, może uda się nam przeżyć jeszcze miesiąc dłużej. Trzeba będzie jednak całkowicie zatrzymać produkcję wody i użyć całego ciężkiego sprzętu do zaopatrywania placówki.

— W czasie burzy, jaka nawiedziła Valhallę w 2109 roku, na początku działalności placówki, światło słoneczne nie docierało przez całe dziewięćdziesiąt dwa dni — przypomniał zaniepokojony Narong. — Burza o takiej sile może sprawić, że wszyscy zginiemy.

Nagle z zegarka Naronga dobiegł cichy kurant.

— Zupełnie zapomniałem — powiedział odwracając się i pokazując na monitor umieszczony pod sufitem w kącie baru. — Nasza sekwencja błysków powinna się zakończyć dokładnie za minutę.

Pierwsze trzydzieści sekund Johann i Narong poświecih na wyjaśnianie Yasinowi, co zdarzyło się w Valhalli w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, jakie upłynęły od chwili odjazdu pociągu. Nie zdążywszy opowiedzieć mu o wszystkim, zamilknęli i wpatrzyli się w ekran monitora.

Obraz na ekranie przedstawiał prostokątną płytę z widocznymi na jej powierzchni błyskami światła, a w oddali mniejsze pudło na kapelusze. Można było je dostrzec tylko z wielkim trudem, gdyż na marsjańskiej równinie panowała teraz noc, a zdalnie sterowane kamery ze swoimi reflektorami znajdowały się dosyć daleko. Gdy sekwencja błysków dobiegła końca, pod pudłem na kapelusze błysnęło i po kilku sekundach cała konstrukcja uniosła się nad powierzchnię gruntu. Wszyscy patrzący na tę scenę wstrzymali oddechy. Czuwający w centrum operacyjnym technik łącznościowiec zachował przytomność umysłu i w następnym ułamku sekundy na monitorze ukazał się obraz filmowany przez kamerę z szerokokątnym obiektywem. Przez następne cztery czy pięć sekund wszyscy mieszkańcy Valhalli patrzyli w osłupieniu, jak pudło na kapelusze unosi się coraz szybciej i wyżej, by w końcu zniknąć z pola widzenia obiektywu.

Загрузка...