Johann stał pod wysokim, ogołoconym z liści drzewem rosnącym naprzeciwko wielkiego domu, w którym spędził lata dziecięce. W ręce trzymał butelkę białego wina. Spoglądał na okno na pierwszym piętrze, znajdujące się na prawo od barokowych ozdób nad drzwiami wejściowymi. Pamiętał, że niemal każdego ranka otwierał je zaraz po przebudzeniu i wystawiał głowę, żeby sprawdzić pogodę na dworze.
Wydawało mu się, że wraz z upływem lat jego dom rodzinny stał się mniejszy. Kiedy był dzieckiem, zawsze sądził, że jest wielki. Wiedział, że są w nim dwie dodatkowe sypialnie, prawie nigdy nie używane, w których mógł bawić się, kiedy tylko miał ochotę. Okno jednej z nich było teraz oświetlone. Przed kilkoma miesiącami rodzice za namową Johanna przyjęli sublokatora, cichego niepozornego mężczyznę z Wurzburga, który płacił im co miesiąc niewielką sumę.
Mimo zimna, na ulicy nie opodal domu kilku chłopców grało w piłkę. Johann spojrzał w ich stronę, przyglądając się przez chwilę, jak biegają za piłką, i słuchając ich podnieconych nawoływań. Sceny takie pamiętał bardzo dobrze. Przed piętnastu czy dwudziestu laty sam był takim chłopcem w czerwonej czapce, przewyższającym rówieśników niemal o głowę.
Stojąc i spoglądając na grających chłopców, przypomniał sobie nagle rozmowę z Evą, jaka się przydarzyła na początku ich znajomości. Eva narzekała wówczas, że kiedy dorastała, ojciec znacznie więcej czasu poświęcał jej bratu. W pewnej chwili przestała narzekać i zwróciła się do Johanna.
— Wiesz co? — powiedziała. — Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek narzekał, że w dzieciństwie spotkało cię coś złego. Czy naprawdę było takie idealne?
Było prawie idealne — pomyślał Johann, zbierając całą odwagę i podchodząc do drzwi. — Każdego dnia po skończonych lekcjach biegłem szybko do domu, pragnąc jak najszybciej zobaczyć się z matką i opowiedzieć jej o wszystkim, co zdarzyło się w szkole. Kiedy późnym popołudniem wracał z pracy ojciec, z uśmiechem witaliśmy go na progu. — Na chwilę zatrzymał się i ciężko westchnął. — Z całą pewnością nie wydarzyło się nic, co by mnie przygotowało na te ciężkie czasy.
Drzwi otworzyła matka, serdecznie go objęła i uściskała. Johann wręczył jej butelkę wina.
— Max! — zawołała uradowana. — To Johann! I ma ze sobą butelkę schłodzonego Piesportera! Po kilku sekundach w pokoju pojawił się ojciec. Miał na sobie wymiętą koszulę, workowate spodnie i zniszczone kapcie.
— Jak się masz, synu? — zapytał, lekko się uśmiechając. — To wspaniale, że możemy cię u nas gościć.
Ojciec go nie objął. Mężczyźni w rodzinie Eberhardtów nigdy tego nie robili. Prawdę mówiąc, rzadko okazywali jakiekolwiek uczucia.
— Oglądam właśnie dziennik — powiedział Max Eberhardt. — Nie chciałbyś się przyłączyć?
— Porozmawia z tobą po obiedzie — oświadczyła Frau Eberhardt. — Teraz chcę go mieć dla siebie… Chodź, Johann, pójdziemy do kuchni. Chciałabym, żebyś opowiedział mi, jak ci się wiedzie.
Ruszył za matką do kuchni, a gdy poczuł nęcący zapach Kartoffelsuppe, chciał powiedzieć jej i o podwójnej spirali w Tiergarten, i o Bakirze, i nawet o pożałowania godnej kłótni z Evą. Doszedł jednak do wniosku, że taka rozmowa jest niemożliwa. Nigdy nie rozmawiał z matką o tym, co naprawdę myśli i czuje. Teraz było za późno, by zaczynać.
Frau Eberhardt nadal przyrządzała, potrawy własnoręcznie, mimo wielu automatycznych urządzeń znajdujących się w kuchni. Nabrała małą łyżką trochę zupy z ogromnego garnka i podała synowi, żeby spróbował.
— Mmm, jak zawsze wyśmienita — przyznał Johann.
— Założę się, że Eva nie potrafiłaby ugotować garnka takiej zupy — stwierdziła jego matka.
— Nie, mamo — przyznał Johann. — Naprawdę dobrej kartoflanki nie da się ugotować przy użyciu automatu.
Frau Eberhardt napawała się przez chwilę tą pochwałą. Później popatrzyła na Johanna, mieszając w milczeniu zupę.
— Dziękuję ci, że jednak do nas przyjechałeś — odezwała się w końcu. — Twój ojciec i ja bardzo cieszymy się z twoich odwiedzin.
Johann obejrzał się przez ramię i podszedł nieco bliżej do matki.
— Powiedziałaś, że chcesz porozmawiać ze mną o czymś ważnym — rzekł cicho. — Dlaczego nie miałabyś zrobić tego teraz, kiedy jesteśmy sami, żeby przez resztę wieczoru mieć święty spokój?
Twarz matki wykrzywił grymas bólu.
— Myślałam, że to może poczekać — odparła. — Przynajmniej do chwili, aż skończymy jeść obiad. Nie chciałam psuć miłej atmosfery.
Powiedziawszy to, Frau Eberhardt wręczyła Johannowi dużą drewnianą łyżkę.
— Nie przestawaj mieszać, bo się przypali — poleciła. — Wrócę za minutę. Kiedy zjawiła się z powrotem, trzymała w dłoni kopertę.
— Tutaj jest wszystko, ale sądzę, że możesz przeczytać tylko ostatni dokument — rzekła. Wyjęła jakieś pismo i wręczyła Johannowi. Było wydrukowane na papierze firmowym ze znakami urzędu podatkowego Brandenburgii. Johann przekazał matce łyżkę i zaczął czytać.
Pismo zaczynało się informacją, że podatki z tytułu własności nieruchomości pana Eberhardta nie wpływają do kasy urzędu od trzech lat, a obietnice zapłacenia chociaż części należności nie są dotrzymywane. W związku z tym urząd podatkowy, chociaż niechętnie, zmuszony jest przejąć budynek, wystawić go na licytację i potrącić należne sumy z uzyskanego dochodu. Pieniądze pozostałe po odliczeniu podatków, pokryciu kosztów licytacji i potrąceniu opłat manipulacyjnych zostaną przekazane dotychczasowemu właścicielowi. List nosił datę dwudziestego lutego 2141 roku i został podpisany przez naczelnika urzędu, Herr Wilhelma Drommera.
— Czy możesz w to uwierzyć? — zapytała zdenerwowana Frau Eberhardt. — Herr Drommer i twój ojciec studiowali kiedyś razem na uczelni.
— Mamo — odezwał się Johann, kiedy skończył czytać pismo po raz drugi i zaczął przychodzić do siebie po przeżytym wstrząsie. — Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej?
— To absurdalne — odrzekła matka, mieszając zupę i nie patrząc na Johanna. — Nie jesteśmy jedynymi ludźmi zalegającymi z podatkami. Frau Hirsch powiedziała mi niedawno, że Miillerowie nie płacą podatków od dwóch lat, od czasu śmierci ich syna, Georga. — Wybuchnęła płaczem. — Och, Johann, co teraz mamy robić? Coś takiego z pewnością przyprawi twojego ojca o atak serca.
Johann podszedł do matki i ujrzał łzy spływające jej po policzkach.
— Ile tego jest, mamo? — spytał cicho. — Ile musicie im zapłacić?
— Urzędnik w biurze podatkowym powiedział, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni musimy zapłacić zaległe podatki za co najmniej sześć miesięcy — odrzekła nie przestając szlochać. — I musimy się zobowiązać na piśmie, że następne raty będziemy płacili regularnie co miesiąc.
Johann ujął matkę za ramiona i obrócił ku sobie, żeby móc spojrzeć jej w oczy.
— Ile tego jest, mamo? — zapytał po raz drugi.
— Ponad siedem tysięcy marek — odparła, a z oczu popłynęły jej nowe łzy. Przytuliła się do Johanna, ukrywając twarz na jego piersi.
Machinalnie gładził matkę po plecach, zastanawiając się, czy się nie przesłyszał. Ponad siedem tysięcy marek — powtórzył w myślach kilka razy. — W ciągu najbliższych dwóch tygodni. Jak, u diabła, zdołam zebrać aż tyle forsy w tak krótkim czasie?
Przed kilkoma sekundami rozważał możliwość pozostawienia rodziców na łasce losu. Chciał w ten sposób zmusić ich do sprzedaży domu i przeznaczenia części pieniędzy na spłatę zaległości. Myśli te dyktowane były złością i oburzeniem. Teraz jednak uważał, że nie może poddawać się tym uczuciom ani chwili dłużej. To byłoby niewłaściwa reakcja — powiedział sobie. — Muszę zrobić wszystko, żeby im pomóc.
Kiedy Max Eberhardt skończył jeść ostatni kęs czekoladowego piernika, z zadowoleniem mlasnął wargami.
— No cóż, Johannie — powiedział. — Muszę przyznać, że z wielu powodów cieszę się z twoich odwiedzin… Twoja matka nigdy nie piecze takich pyszności tylko dla nas dwojga.
Johann skwitował uwagę ojca uprzejmym uśmiechem, ale nie odezwał się ani słowem. Wciąż rozmyślał, jak zdobyć siedem tysięcy marek. Podczas obiadu rozmawiał z rodzicami uprzejmie, ale starał się unikać tematów niebezpiecznych. Wymienił z nimi poglądy na temat pogody, zawodów sportowych, Evy, obecnego zajęcia i perspektyw przyszłej pracy, a także dowiedział się o losach kilku swoich kolegów ze szkoły, którzy nadal mieszkali w Poczdamie. Nikt nie wspomniał ani słowem, że ojciec nie ma pracy, nikt też nie poruszył problemów finansowych związanych z domem. Matka Johanna szczególnie interesowała się pracą syna. Odetchnęła z wyraźną ulgą, gdy Johann oświadczył, że kiedy obecny kontrakt dobiegnie końca, Guntzel i Stern będą mieli dla niego parę innych poważnych ofert pracy.
— A teraz — odezwał się w pewnej chwili ojciec — chyba wiem, co byłoby doskonałym zakończeniem tego miłego wieczoru. Czy nie chciałbyś przejść z nami do salonu? Myślę, że zeszłoroczne wystawienie Siegfrieda w Bayeruth jest w końcu dostępne w płatnej telewizji.
Jedyną prawdziwą namiętnością w życiu Maxa Eberhardta były opery Richarda Wagnera. Znał muzykę i słowa wszystkich i często gwizdał jakąś melodię podczas porannego spaceru albo pracy. Wielokrotnie mówił synowi, kiedy ten dorastał, że Richard Wagner jest największym geniuszem wszystkich czasów, przewyższającym Beethovena, Bacha, Bismarcka, Fryderyka Wielkiego, Marcina Lutra, Goethego, Mozarta i wszystkich innych, którym zwykle przyznawano miejsce w niemieckim panteonie.
— A dlaczego Wagner był taki wielki? — Ojciec Johanna często zadawał mu to retoryczne pytanie, chociaż syna wcale to nie ciekawiło. — Dlatego że tylko on umiał uchwycić samą kwintesencję niemieckiego ducha. Żaden prawdziwy Niemiec nie może oglądać „Pierścienia Nibelunga” i nie poczuć się nie poruszonym do głębi.
Za każdym razem, kiedy Johann przyjeżdżał do rodziców, a w którymś z kanałów płatnej telewizji nadawano coś ciekawego, wsuwał do czytnika swoją kartę identyfikacyjną, żeby koszty oglądania mogły być potrącone z jego konta. Wystawienie Siegfrieda, które zamierzali obejrzeć, uznawano powszechnie za jedno z najlepszych i dlatego koszty oglądania były dość wysokie. Kiedy przedstawienie się zaczęło, matka Johanna podziękowała szeptem synowi, a potem wyślizgnęła się z pokoju, żeby wstawić naczynia do zmywarki.
Wielki ekran o powierzchni metra kwadratowego zawieszony był na ścianie salonu. Gdy muzyka przybrała na sile, kamera pokazała zbliżenie jaskini, w której karzeł Mime, stróż młodego
Siegfrieda od jego narodzin, mozolił się, wykuwając nowy miecz dla podopiecznego. Później akcja potoczyła się wartko. Przez cztery godziny nieustraszony Siegfried, wcielenie wszystkich cnót każdego Niemca, walczył ze zdradą, potworami i nawet bogami, żeby w końcu wkroczyć na przeznaczoną mu od dawna drogę chwały. Ostateczną nagrodą czekającą na. niego u kresu wędrówki był pełen namiętności związek z pół-boginką Brunhildą, najpiękniejszą kobietą na ziemi i w niebie.
Od samego początku przedstawienia Johann częściej przyglądał się ojcu, niż patrzył na ekran. Dobrze znał akcję. Oglądał Siegfrieda trzy razy, z czego dwa podczas corocznych wakacyjnych pielgrzymek całej rodziny do Bayreuth. Oprócz tego dyskutował z ojcem na temat tej opery przynajmniej kilkanaście razy; bez trudu mógł więc śledzić tok akcji, po prostu wsłuchując się w motywy przewodnie niezapomnianej muzyki.
Z fascynacją przyglądał się ojcu, który siedział całkowicie pochłonięty oglądaniem przedstawienia. On, Johann, nie potrafił chociażby na minutę zapomnieć o nurtujących go problemach. A jednak siedzący w sąsiednim fotelu ojciec, człowiek pozbawiony środków do życia i właściciel domu, który miał być wkrótce sprzedany na licytacji, potrafił w pełni poświęcić się oglądaniu baśniowej akcji. Jak można tak się oderwać od rzeczywistości? — pomyślał Johann, trochę mu zazdroszcząc. Kiedy jednak zastanowił się nad tym dłużej, doszedł do wniosku, że potrafi odpowiedzieć sobie na to pytanie. — Bo inaczej w ogóle nie mógłby żyć.
Kiedy zaczął się drugi akt, Frau Eberhardt przyniosła im dwa duże kufle piwa. Została przez chwilę z nimi, by obejrzeć ulubioną scenę, w której Siegfried czarodziejskim mieczem uśmierca giganta Fafnera, kiedy ten walczy z nim, przebrany za smoka. Wkrótce potem Johann, zmęczony długim i obfitującym w emocje dniem, zasnął w fotelu, a obudził się, dopiero gdy Siegfried przeżywał z Brunhildą chwile pełne triumfu. Zorientował się natychmiast, że Max Eberhardt przez cały ten czas nie oderwał spojrzenia od ekranu. Kiedy Johann patrzył na niego, ojciec wydał mu się osobą nie żyjącą w Poczdamie ani nawet w Niemczech. Wyglądał na wojownika Siegfrieda stojącego na wierzchołku wysokiej góry, skąd mógł widzieć całą ziemię, i doświadczającego uczucia niewymownej radości z powodu miłości do jednej z najbardziej godnych pożądania kobiet. Johann pomyślał, że tylko w takich chwilach na twarzy ojca malują się prawdziwe emocje.
Johann spędził tę noc w bardzo długim łóżku, które jego rodzice kupili specjalnie dla niego, kiedy ukończył czternaście lat. Miał wówczas dokładnie dwa metry wzrostu. Nie spał jednak dobrze w łóżku, w którym sypiał, kiedy dorastał. Sen zakłócały mu dziwaczne koszmary.
Najdłuższy z nich się zaczął, kiedy Johann znajdował się w swoim pokoju w Berlińskim Instytucie Gospodarki Wodnej. On i Bakir dyskutowali o projekcie systemu, który umożliwiłby skuteczniejsze i wydajniejsze sterowanie i kontrolowanie urządzeń berlińskiej stacji uzdatniania wody. Proponowany system nie wymagał nadzorowania go przez ludzi dopóty, dopóki wartości zbioru określonych parametrów pozostawały w granicach uznanych za dopuszczalne, a w przypadku awarii istniejące systemy reagowania musiały wykryć i umiejscowić uszkodzenia w rozsądnym czasie. Bakir powiedział mu we śnie, że podobny do tego system, który sprawdził się w Brukseli trzy lata po zainstalowaniu, miał średni czas międzyawaryjny wynoszący siedem miesięcy. Pozwoliło to na znaczne zmniejszenie wydatków miasta na jego konserwację.
Bakir oświadczył mu, że kiedy taki nowy system zostanie zainstalowany i w Berlinie, miejski instytut gospodarki wodnej nie będzie potrzebował do jego obsługi aż pięciu pełnoetatowych pracowników. Później miejsce akcji we śnie uległo nagłej zmianie. Johann brał udział w bardzo ważnych zawodach i pokonywał właśnie dystans czterystu metrów. Choć prowadził, a do końca wyścigu zostały mu już tylko dwie długości basenu, przez gogle widział, jak zawodnicy płynący na obu sąsiednich torach z każdą chwilą powoli, ale nieubłaganie się zbliżają. Czuł, że ramiona majak z ołowiu, wskutek czego obaj rywale na ostatnich dziesięciu metrach przegonili go i zostawili w tyle.
Kiedy wyszedł z basenu, zobaczył stojącą na brzegu Evę.
— Chodź — odezwała się do niego. — Musimy się pospieszyć.
Była zupełnie rozebrana, co trochę Johanna krępowało, ale nie wyglądało na to, żeby jakiś inny zawodnik czy trener to zauważył. Eva zresztą już zdążyła się odwrócić i teraz szła szybko w kierunku szatni. Musiał nawet podbiec, by dotrzymać jej kroku.
Kiedy się ubierał, Eva przez cały czas coś mówiła, ale nic z tego nie miało najmniejszego sensu. Jej słowa przypominały mu jakiś dziwny żargon. W pewnej chwili ich uwagę zwróciło jakieś zamieszanie w drugim kącie szatni. Johann popatrzył w tamtą stronę i ujrzał tę samą śpiewaczkę, która w Siegfriedzie grała rolę Brunhildy. Była ubrana tylko w dziwny dwuczęściowy skąpy kostium, podobny do kąpielowego, ale zrobiony ze stalowych łusek. Pozowała kilkunastu stojącym przed nią mężczyznom nie kryjącym zachwytu z powodu jej oczywistych wdzięków. Jednym z nich był jego ojciec, stał w pierwszym rzędzie i trzymał w dłoni kilkanaście róż. Kiedy Johann i Eva podeszli trochę bliżej, zauważyli stojącą w samym kącie po prawej stronie samotną kobietę odzianą w łachmany. Była to jego matka, która ze łzami w oczach przyglądała się wyrazowi uwielbienia na twarzy męża.
Johann chciał coś powiedzieć, żeby ją pocieszyć, ale Eva przepchnęła go przez znajdujące się za nią drzwi.
— Nie mamy czasu na takie głupstwa — oświadczyła mu we śnie. Wsiedli później we dwoje do wagonu metra. Eva nie była już rozebrana.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Johann.
— Sam zobaczysz — odparła.
Wysiedli na berlińskim Hauptbahnhof w tej samej chwili, w której na przeciwległy tor peronu wjeżdżał jakiś pociąg. Obojętny, elektroniczny głos w megafonie poinformował, że ekspres do Stambułu odjedzie za pięć minut. Johann zwrócił głowę w prawo i zobaczył długą procesję Turków schodzących po schodach na peron. Głowy wszystkich kobiet były owinięte tradycyjnymi szalami. Gromadzącym się na peronie Turkom towarzyszyło kilkunastu funkcjonariuszy SBK pod dowództwem tego samego młodego policjanta, który rano legitymował Johanna w parku. Wszyscy trzymali w dłoniach pałki.
W samym środku długiego węża imigrantów Johann i Eva zobaczyli Bakira, Sylvię i Annę. Podeszli do nich, żeby się przywitać.
— A więc jednak zmieniłeś zdanie — powiedział Bakir uśmiechając się przyjaźnie. Johann odwrócił się w stronę Evy, ale ona spoglądała na niego z nie ukrywaną pogardą.
— Wracać na miejsce! — zakomenderował ostro najbliższy policjant.
Kiedy Johann odwrócił się do Bakira, stwierdził, że jego przyjaciel zniknął. Zobaczył go znowu kilka chwil później, w drugim końcu peronu. Bakir z żoną i córką stali obok jednego z wagonów naprzeciwko drzwi, które właśnie się otwierały. Funkcjonariusze SBK rozkazali Turkom, żeby ustawili się w porządnych kolejkach przed każdymi drzwiami i na dany rozkaz zaczęli wsiadać. Obcokrajowcy odmówili. Jedna z Turczynek zaczęła lamentować. Jej zawodzący głos szarpał mu nerwy.
— Chodźmy — odezwała się Eva. — Ostatecznie po to tu przyjechaliśmy — dodała i ruszyli w stronę tłumu krnąbrnych imigrantów.
Na peronie nagle pojawiły się setki zwykłych Niemców, takich jakich widywało się co dzień na ulicach Berlina. Na podwyższeniu w środkowej części peronu stanął kuzyn Johanna, Ludwig. Miał na sobie nowiutki szary mundur z wyraźnymi naszywkami kapitana. W ręce trzymał megafon.
— Będę liczył do trzech — powiedział. — Na trzy powinniście wepchnąć ten motłoch do wagonów. Eva chwyciła Johanna za rękę.
— Musimy tam podejść — rzekła. — Będziemy mieli lepsze miejsce.
— Raz — zaczął liczyć Ludwig.
Falujący tłum naparł na Turków. Przewyższający innych o głowę Johann obserwował z daleka, jak w oczach Bakira pojawia się przerażenie. Jego przyjaciel ze wszystkich sił opierał się popychającym go ludziom.
— Dwa — odezwał się Ludwig.
Johann popatrzył w swoim śnie w górę i pod jedną z peronowych latarń ujrzał świecącą podwójną spiralę pełną białych, świetlistych kulek. Nie przestając na nie patrzeć, stwierdził, że spirala zmienia kształt i przybiera zarys rewolweru wymierzonego w długie szeregi Turków.
— Nie! — krzyknął Johann. — Nie! — powtórzył, szarpnięciem uwalniając rękę z uścisku Evy.
Obudził się i stwierdził, że znajduje się w swoim łóżku. Popatrzył na cyfrowy zegar stojący na szafce obok łóżka. Było wpół do piątej.
Nie zasnął przez całą resztę nocy, a o pierwszym brzasku wstał, podszedł do okna, otworzył je i wystawił głowę, żeby przekonać się, jaka jest pogoda.