2

Skończywszy pakowanie, Johann zaniósł walizkę do salonu swojego małego mieszkania. Postawił ją na podłodze obok dwóch toreb, z których jedna zawierała szybę hełmu, a potem spojrzał na zegarek. Do odjazdu pociągu z Valhalli pozostały całe dwie godziny. Miał mnóstwo czasu, żeby zjeść spokojnie śniadanie, a potem spotkać się z Narongiem.

Narong spóźnił się o kilka minut.

— Przepraszam cię — powiedział nie kryjąc zatroskania. — Byłem w magazynach, gdzie sprawdzałem transport dostarczonych części. Niestety, na fakturze, którą przysłano wczoraj, nie było żadnego błędu. Oznacza to, że prawie we wszystkich kategoriach zamówionych podzespołów są jakieś braki, ale największe występują w grupie części zapasowych do procesorów. Dzwoniłem w tej sprawie do Mutchville, ale powiedzieli, że nic na to nie poradzą.

— A co z zamówionymi podzespołami HY442? — zapytał go Johann.

— Przysłali — odparł Narong. — Ale tylko trzy zamiast zamówionych sześciu… Jeżeli nie znajdziesz nikogo, kto potrafi naprawiać skomplikowane urządzenia, nigdy nie wykonamy planu ilości pompowanej wody.

— Wiem o tym — mruknął Johann, zmuszając się do uśmiechu. — Zatrudnienie kompetentnego specjalisty od przeglądów i napraw jest moją drugą co do ważności sprawą w Mutchville. Pierwszą, rzecz jasna, pozostaje znalezienie informatyka, który mógłby zastąpić ciebie. I tak siedzisz tu o rok dłużej niż powinieneś…

— Lucinda zna już całe najważniejsze oprogramowanie — przerwał mu Narong. — Może jest jeszcze młoda i niezbyt rozmowna, ale z pewnością ma duży talent. Jeżeli chodzi o nasz ośrodek, ważniejszy jest inżynier, który mógłby się zająć naprawami i przeglądami. A poza tym, o ile nie uda ci się w jakiś sposób przyspieszyć terminu mojego powrotu na Ziemię, jesteś skazany na mnie przez najbliższe dziewięć miesięcy albo jeszcze dłużej.

— Nie należało tak długo zwlekać ze składaniem podania o wyznaczenie terminu twojego powrotu.

— To nie twoja wina — odrzekł Narong. — Od ponad sześciu miesięcy dochodziły mnie słuchy o listach osób oczekujących na podanie terminu. Po prostu nie mogłem zdecydować się na powrót, dopóki nie byłem pewien, że Lucinda poradzi sobie beze mnie. Nie przyszło mi do głowy, że chętnych do odlotu może być tak wielu, iż będę musiał czekać na to cały rok.

— Może nie będziesz musiał — stwierdził Johann. — Kiedy wpadnę z tą szybą do biura Międzynarodowej Agencji Kosmicznej w Mutchville, zobaczę, czy nie uda mi się przyspieszyć terminu twojego odlotu. Zważywszy twoją pełną poświęcenia pracę tu, w Valhalli, to będzie najmniejsza rzecz, jaką mogę dla ciebie zrobić.

Narong spojrzał na stojące na podłodze salonu bagaże Johanna.

— Więc naprawdę zamierzasz pokazać tym z MAK-a swoją szybę? — zapytał. — Myślałem, że ubiegłego wieczoru postanowiłeś nie składać formalnego raportu na ten temat.

— Nie zamierzam opowiadać im o wszystkim szczegółach incydentu — rzekł Johann. — A przynajmniej nie teraz… Chcę tylko, by poddali tę szybę analizie chemicznej w jakimś dobrym laboratorium.

— Nie zrobią tego, dopóki nie napiszesz raportu… Wiesz dobrze, jak pracują ci z MAK-a.

— Może uda mi się załatwić to nieoficjalnie — powiedział Johann. — Myślałem, że sam wpadnę do laboratorium i pogadam z naczelnym chemikiem.

— Sądząc po tym, co przydarzyło się tej kobiecie w Placówce Carr, przypuszczam, że to znacznie lepszy pomysł — stwierdził Narong. — W każdym razie, nawet jeśli nie wyśmieją cię ani nie odeślą do psychiatry, stracisz mnóstwo czasu na borykanie się z ich biurokracją.

Przez krótką chwilę obaj mężczyźni patrzyli sobie prosto w oczy.

— Wierzysz w moją historię, Narong? — zapytał w końcu Johann.

— Myślę, że tak — odparł z wahaniem zapytany. — Ale tylko dlatego, że kilka razy przedtem słyszałem twoją opowieść o tym, co przydarzyło ci się w berlińskim parku. — Uśmiechnął się. — Johannie, skłamałbym ci, gdybym powiedział, że uwierzenie w tę historię nie wymaga ode mnie dużej wyobraźni. Wszystko w niej jest takie nieprawdopodobne… Wierzę w nią tylko dlatego, że we wszystkich innych sprawach mówiłeś zawsze prawdę. Muszę cię jednak uprzedzić, że ktoś, kto ciebie nie zna, będzie myślał…

— Że zwariowałem albo cierpię na chorobę marsjańską, a może jeszcze coś gorszego — dokończył Johann.

— Właśnie — przyznał Narong. Johann westchnął i pokręcił głową.

— Czuję się w tej chwili dokładnie tak samo, jak wtedy w Berlinie przed prawie dwoma laty. Połowa mojego umysłu chce zignorować to, co się stało, i kontynuować normalne życie. W tym samym czasie druga połowa mówi mi, że w jakiś sposób muszę podążać tym tropem… Możliwe, że to było najważniejsze zdarzenie w całym moim życiu.

— Czy wykorzystałeś spotkanie z tamtym Hiszpanem w Berlinie? — zapytał Narong.

— Nie — odrzekł Johann. — Spotkałem się z nim na tydzień przed odlotem z Ziemi. A poza tym i on, i jego asystent, wyglądali na dziwaków. Czułem się w ich obecności nieswojo, zwłaszcza po tym, jak zaczęli mi opowiadać swoje historie.

Narong spojrzał na zegarek.

— No cóż, tak czy inaczej, decyzja należy do ciebie. W czasie kiedy ciebie nie będzie, ja muszę kierować pracą placówki. A to przypomina mi, że grupa azjatyckich naukowców, która opuściła nas w poprzednim tygodniu, wczoraj wieczorem także nie dała znaku życia. Czy powinienem się tym przejmować? Czy mogę przyjąć, że jak wszyscy typowi naukowcy są tak zajęci pracą, by przejmować się naszymi procedurami bezpieczeństwa?

— Kiedy od nas wyjeżdżali, nie sprawiali wrażenia przejętych naszymi poleceniami — przyznał Johann. — Nie martwiłbym się więc za bardzo… Przy okazji, czy nadal odbieramy ich sygnały namiarowe?

— Tak — stwierdził Narong. — Wygląda na to, że od czterech dni przebywają w jednym i tym samym miejscu. Znajdują się o jakieś pięćset dwadzieścia kilometrów na północ od Valhalli, w pobliżu miejsca, w którym w ubiegłym roku grupa ukraińskich naukowców pobrała próbki lodowego płaszcza. Usiłowałem nawiązać łączność z ich obozem dzisiaj rano, ale nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Przypuszczalnie byli już zajęci pracą na powierzchni lodu.

— Jeżeli nie zgłoszą się dzisiaj wieczorem, połącz się z nimi w nocy. Obudź ich, jeżeli będzie trzeba — polecił Johann, zarzucając torby na ramię i otwierając drzwi mieszkania. — Nie będą tym zachwyceni, ale trzeba przypomnieć im, że robisz to z myślą o ich bezpieczeństwie.

Przez cały wieczór pociąg pędził przez marsjańskie równiny na południe i zatrzymał się na pierwszej stacji dopiero po zachodzie słońca. Przez większość tego czasu Johann spał i kiedy dotarli do BioTech City, obudził go Giovanni.

— Wielkie nieba — odezwał się zdumiony Johann. — Czy to znaczy, że już przyjechaliśmy?

— Tak — stwierdził Giovanni. — Tym razem bez opóźnienia… Właśnie przed pięcioma minutami ogłosili, że wszyscy pasażerowie wysiadający w BioTech City powinni przejść do pierwszego wagonu. Jeżeli nie zmieniłeś zdania i nie chcesz spędzić Bożego Narodzenia tutaj razem ze mną i moją siostrą, musimy się pożegnać.

Johann wstał i uścisnął dłoń przyjaciela.

— Będziemy tęsknili za tobą w Valhalli — powiedział. — Będzie nam brakowało i twoich umiejętności, i poczucia humoru… Powodzenia, dokądkolwiek się udajesz.

— Dzięki, Johannie — odrzekł Giovanni. — Spędziłem tu bardzo miłe chwile i zaprzyjaźniłem się z wieloma ludźmi, ale muszę przyznać, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy wyraźnie tęskniłem za domem. Czuję się doskonale, kiedy wiem, że jeszcze w tym sezonie będę zjeżdżał na nartach w Cortina.

Giovanni zabrał bagaże i skierował się na przód pociągu, a Johann usiadł na swoim miejscu, czuł się dziwnie zdezorientowany i zaczął wyglądać przez okno. Skraj ochronnej kopuły otaczającej BioTechCity znajdował się jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca zatrzymania się pociągu. Przez czerwonawą marsjańską ziemię wiódł od peronu do wrót śluzy w kopule szeroki betonowy chodnik. Johann obserwował, jak pierwsi pasażerowie opuszczają pociąg i kierują się ku śluzie.

Giovanni zatrzymał się w połowie drogi i odwrócił, by pomachać przyjacielowi na pożegnanie. Johann rozpoznał go natychmiast po sposobie chodzenia, mimo iż Giovanni był zbyt daleko, żeby można było dostrzec rysy jego twarzy za ochronną szybą hełmu. Kiedy uniósł rękę i także pomachał, wyobraził sobie Giovanniego, jak w narciarskim kombinezonie przygotowuje się do zjazdu po stoku jakiejś góry we włoskich Alpach, i poczuł przelotne ukłucie zazdrości. Może ja też zaczynam tęsknić za domem — pomyślał.

Nawet po zabraniu pasażerów, którzy wsiedli w BioTech City, w wagonie Johanna znajdowało się tylko trzech innych mężczyzn. Najbliższy siedział o kilka rzędów foteli przed nim. Pociąg ruszył i wkrótce kopuła BioTech City została daleko w tyle. Marsjański krajobraz za oknem wyglądał jak zawsze ponuro i nieprzystępnie.

Czy ludzie kiedykolwiek ujarzmią tę planetę? — zastanowił się Johann. Pamiętał, jak będąc chłopcem czuł entuzjazm, gdy dowiedział się o wspaniałych planach naukowców z MAK-a. Chcieli zagospodarować Marsa na wzór Ziemi. A jednak to inżynierowie mieli rację — powiedział sobie. — Pomnożyli przewidywany przez naukowców czas przez trzy i zwiększyli planowane koszty o rząd wielkości.

W tej chwili i tak nie miało to znaczenia. Zagospodarowywanie i badania Marsa stały się jednymi z niezliczonych ofiar Wielkiego Chaosu. Spotykało się nawet ludzi, którzy twierdzili, że ludzkość powinna w ogóle wycofać się z tej planety, mimo iż oznaczałoby to przerwanie ponad stuletniego okresu ciągłej obecności człowieka na Marsie.

Johann włożył do uszu miniaturowe słuchawki i przycisnąwszy przełącznik na poręczy fotela, uruchomił system dostarczający rozrywek podczas podróży, a potem przyjrzał się spisowi treści, pokazywanemu na ekranie. Przez krótki czas oglądał marsjański dziennik z wiadomościami z poprzedniego dnia, z których większość dotyczyła dużej liczby ludzi opuszczających planetę. Później przełączył urządzenie na kanał informacyjny. Głównym tematem dziennika były przygotowania Niemców do obchodów Bożego Narodzenia. Komentator zwrócił uwagę, że pomimo panującej recesji nic i nikt nie może powstrzymać Niemców od planowania obchodów ich ulubionego święta.

Johann usiadł wygodniej w fotelu i zaczął słuchać, jak grupa uroczyście ubranych dzieci śpiewa „Stille Nacht, heilige Nacht”. Powróciwszy pamięcią do świąt Bożego Narodzenia z czasów dzieciństwa, uświadomił sobie, jak bardzo jest samotny. Pamiętał, jak czekał na zawołanie matki, a później szybko zbiegał po schodach, by przekonać się, jakie niespodzianki czekają pod choinką. Wspomnieniom towarzyszył ból i łzy. Przez chwilę żałował, że nie przyjął zaproszenia Giovanniego do spędzenia świąt razem z nim w BioTech City. Pamiętał, że przyjaciel bardzo chwalił kuchnię i inteligencję młodszej siostry, a nawet sugerował, że mogłaby być odpowiednią kandydatką na żonę Johanna.

Wyłączywszy odbiornik wideo, Johann wyjął słuchawki z uszu, a później z półki nad głową zdjął mniejszą torbę. Przeszukał jej zawartość i wyciągnął mały wideosześcian w plastikowym ochronnym opakowaniu. Umieścił go w czytniku na poręczy fotela i po chwili zobaczył, jak na ekranie urządzenia pojawia się twarz jego matki.

— Dzień dobry, synku — odezwała się Frau Eberhardt. Miała na sobie odświętną, niebieską bluzkę i wyglądała, jakby przed chwilą opuściła salon piękności. — Twój ojciec i ja serdecznie cię całujemy i pozdrawiamy. — Matka się uśmiechnęła. — Ponieważ przesłanie tego nagrania jest strasznie drogie, to będzie ostatnia wiadomość od nas przed świętami Bożego Narodzenia… Nie muszę ci mówić, jak bardzo będzie nam brakowało ciebie w te święta. Od dnia twoich urodzin to dopiero drugie Boże Narodzenie, którego nie spędzimy razem.

Matka Johanna opowiedziała później, co dzieje się w Poczdamie. Mówiła o osobach, które Johann pamiętał jak przez mgłę. Później na ekranie pojawił się na krótko ojciec. Większą część czasu Herr Eberhardt poświecił na wychwalanie pod niebiosa zalet dramatu muzycznego Wagnera Tristan und Isolde, który widział w ubiegłym tygodniu w Berlinie.

W końcowej części nagrania matka Johanna oznajmiła synowi, że książka napisana na podstawie pamiętników Helgi Weber sprzedaje się nadal dobrze, choć zniknęła już z krajowej listy bestsellerów.

— Rzecz jasna, twój ojciec i ja doceniamy, co ty i wuj Hermann zrobiliście dla nas — powiedziała. — Jednak muszę przyznać, że czasami czujemy się zakłopotani tym wszystkim, co wygadują na jej temat różni ludzie, nie wyłączając naszych przyjaciół… Ostatnio bardzo dużo mówi się u nas i o nazistach, i o drugiej wojnie światowej. Wygląda na to, że co tydzień lub dwa obchodzi się rocznicę jakiegoś strasznego wydarzenia sprzed dwustu lat.

Niedawno przyjechał znów do Niemiec ten znany żydowski działacz, rabin Goldberg. W jednym ze swoich przemówień oświadczył, że wszyscy Niemcy powinni mieć poczucie winy z powodu tego, co w czasach Trzeciej Rzeszy wyprawiali ich przodkowie. Chcąc dowieść słuszności swojej tezy, cytował obszerne fragmenty z książki Helgi. Powołał się na jej relację o tym, jak prości Niemcy popierali Hitlera i ruch nazistowski. Kiedy pytają nas reporterzy, ani ja, ani ojciec nie rozmawiamy z nimi na ten temat, ale wiem, że Max jest wściekły na środki przekazu za to, co zrobiły z książką Helgi. Powiedział mi w zeszłym tygodniu, iż wolałby, żeby jej pamiętniki nie zostały nigdy opublikowane, bez względu na to, ile pieniędzy…

Przed dwoma tygodniami, w Valhalli, Johann obejrzał po raz pierwszy nagraną w wideosześcianie wiadomość od rodziców, ale zrobił to w pośpiechu. Był wówczas dość zajęty, gdyż kierowana przez niego placówka przechodziła kolejny ostry kryzys. Dopiero więc teraz, rozparty wygodnie w fotelu pociągu pędzącego przez marsjańskie równiny, mógł wysłuchać uważnie wszystkiego, co chcieli mu powiedzieć rodzice.

— Och, omal bym zapomniała — odezwała się Frau Eberhardt, kiedy skończyła mówić na temat pamiętników Helgi Weber. — Nigdy byś nie zgadł, kogo spotkałam w domu towarowym przed dwoma tygodniami. Twoją dobrą znajomą, Evę Haas… Była dosyć pulchna, a na rękach trzymała owiniętą w becik dziesięciomiesięczną dziewczynkę. Czy uwierzysz, że mieszka teraz w Poczdamie? Pytała o ciebie i bardzo ucieszyła się usłyszawszy, że wszystkie twoje sprawy ułożyły się tak dobrze.

Johann nie zorientował się, kiedy matka się pożegnała. Zrodzony w myślach obraz Evy tulącej do piersi dziecko wywołał kolejną falę bolesnych wspomnień. Po raz drugi poczuł, jak bardzo jest samotny. Gdy zdał sobie sprawę z tego, że nagranie się skończyło, wyłączył monitor.

Usiłował znów zasnąć, ale nadaremnie. Mniej więcej po pół godzinie włączył znów odbiornik wideo i przejrzał wyświetlony na ekranie spis treści. Potem, uśmiechnąwszy się do siebie, postanowił obejrzeć nagranie opery Wagnera Siegfried. Okazało się, że było to dokładnie to samo nagranie, które oglądał w rodzinnym domu prawie miesiąc przed odlotem na Marsa.

W New Dallas wsiadło do pociągu wielu nowych pasażerów. Johann patrzył, jak ubrani w kombinezony kosmiczne, jeden po drugim wychodzą z kopuły ochraniającej miasto, rozciągając się w długą linię na chodniku prowadzącym do peronu. Kiedy pociąg ruszył, drzwi do sąsiedniego wagonu otworzyły się i do środka weszło pięć osób ubranych w niebieskie habity zakonu Świętego Michała. Jako pierwsza szła wysoka, ciemnoskóra i bezsprzecznie piękna młoda kobieta, która z całą pewnością była przywódczynią całej grupy.

— Świetnie — powiedziała, rozejrzawszy się po niemal pustym wagonie, a potem odwróciła się do pozostałych. — Tu będziemy mieli wystarczająco dużo miejsca. Połóżcie bagaże na fotelach. Mamy trzy godziny, zanim pociąg dojedzie do Mutchvlle. Kiedy skończymy zbiórkę, spotkamy się w tym wagonie, a potem się wyciągniemy i spróbujemy zasnąć… Bracie Adrianie, czy nie chciałbyś razem z siostrą Marcie zająć się dwoma pierwszymi wagonami? Siostra Nuba i brat Jose obejdą dwa ostatnie. Ja zostanę tutaj.

Michalici złożyli swoje podróżne torby na pustych fotelach i rozeszli się do wyznaczonych wagonów. Ich przywódczyni zajęła się zbieraniem pieniędzy od innych pasażerów wagonu Johanna, podchodząc do nich z małą, ozdobnie pomalowaną, metalową puszką, którą trzymała w prawej dłoni.

— Dzień dobry — odezwała się, kiedy w końcu stanęła przed Johannem. — Jestem siostra Vivien z zakonu Świętego Michała. Jak wiesz, dla ludzi na Marsie nadeszły teraz ciężkie czasy. Więcej osób niż kiedykolwiek przedtem spędzi te święta, nie mając odpowiedniego ubrania i jedzenia. Z powodu długich kolejek ludzi oczekujących na odlot z Marsa, wiele najbardziej poszkodowanych osób musi pozostać tu bez pieniędzy, którymi mogliby zapłacić za mieszkanie. Członkowie naszego zakonu pracują bez wynagrodzenia, by rozdzielić zebrane pieniądze miedzy tych, którzy…

Johann patrzył w piękne, piwne oczy siostry Vivien i nie przerywał jej przemówienia. Wpatrywał się w nie z takim uporem, że Vivien w środku przemówienia zająknęła się i nawet lekko zarumieniła. Mimo to bardzo szybko odzyskała pewność siebie i dobrnęła do końca swojej kwiecistej mowy.

— A skąd mogę wiedzieć — zapytał ją żartobliwie Johann, kiedy skończyła — że ty i twoi przyjaciele po prostu nie weźmiecie tych pieniędzy i nie wydacie ich na sutą bożonarodzeniową ucztę?

— Z faszerowanym indykiem upieczonym w sosie własnym i żurawinami? — zapytała Vivien, szeroko się uśmiechając.

Johann kiwnął głową, a zakonnica widząc to, usiadła na wolnym miejscu naprzeciwko niego.

— Posłuchaj, kimkolwiek jesteś… A jeżeli już o tym mowa, jak właściwie się nazywasz? — zapytała.

— Johann. Johann Eberhardt.

— Posłuchaj, Johannie Eberhardt — powiedziała. — Byłabym w siódmym niebie, mogąc się rozkoszować pieczonym indykiem i całą resztą. I gdybyś chciał przyjść do naszego kościoła w Mutchville i zamówić dla nas coś takiego, byłabym więcej niż szczęśliwa, mogąc ci towarzyszyć. Złożyłam jednak przysięgę Wielkiemu Człowiekowi — ty zapewne nazywasz go Bogiem — że wszystkie zebrane pieniądze zostaną co do grosza zużyte na pomoc dla najbardziej potrzebujących. A ja do takich naprawdę się nie zaliczam. Tak więc, jak widzisz…

Vivien nagle przerwała i obejrzała swojego rozmówcę od stóp do głów.

— Wielkie nieba — powiedziała. — Ale ty jesteś wysoki… Ile masz wzrostu?

— Dwa metry jedenaście.

— Do diabła — mruknęła. — Nie jesteś normalnym człowiekiem, jesteś gigantem. Drzwi do sąsiedniego wagonu się otworzyły i do środka weszło dwoje michalitów.

— Hej! — zawołała Vivien do siostry Nuby i brata Josego. — Chodźcie tutaj! Rozmawiam właśnie z gigantem… Johannie Eberhardt, dlaczego nie wstaniesz, żebyśmy wszyscy mogli zobaczyć w całej okazałości?

Johann roześmiał się i wstał, schylając się lekko, aby nie zawadzić głową o półkę na bagaże.

— Fiu, fiu — odezwała się Vivien, przykładając dłoń do czoła i spoglądając z podziwem na Johanna. — Nie sądzę, bym kiedykolwiek widziała tak wysokiego mężczyznę… z wyjątkiem, rzecz jasna, tych na boisku do koszykówki. A teraz, kiedy już stoisz — dodała, nie robiąc najmniejszej przerwy — dlaczego nie miałbyś sięgnąć do kieszeni i wydostać z niej trochę pieniędzy, by ktoś inny miał weselsze święta?

Johann pokręcił głową i znów się roześmiał.

— Jesteś… niesamowita — powiedział, podając Vivien dziesięć marsjańskich dolarów.

— Ja tylko służę Bogu i bliźniemu — odparła z uśmiechem Vivien. — A oboje dziękują ci za twój dar, gigancie Johannie Eberhardt.

Загрузка...