Giovanni Lamberti przyciągnął prawą ręką długą dźwignię. Przez ściśle przylegające do oczu gogle obserwował, jak ogromna łyżka czerpaka zanurza się w marsjańskim lodowym wykopie. Odczekawszy krótką chwilę, zaczął popychać dźwignię trzymaną w lewej dłoni. Łyżka zaczęła rozszarpywać ostrymi zębami lód i wypełniała się setkami kilogramów materiału.
— To naprawdę nie jest takie trudne — powiedział Giovanni do siedzącego obok niego w sterowni młodego Murzyna. — Musisz tylko pamiętać, że Melvin znajduje się o ponad trzysta kilometrów od nas, wskutek czego odbiera sygnały z niewielkim opóźnieniem.
Kwame Hassan także miał na oczach takie same dziwaczne gogle. Siedział obok Giovanniego, ale trochę niżej, na fotelu pomocnika operatora. Przyglądał się bardzo uważnie, jak uczący go Giovanni, operując dźwigniami z niewymuszonym wdziękiem, unosi łyżkę czerpaka nad wykopem, nie roniąc ani kryształka lodu, a potem wysypuje jej zawartość do otwartego zbiornika w tylnej części maszyny. Kiedy skończył, przesunął łyżkę znów na przód kombajnu lodowego i przełączył sterowanie na bieg jałowy.
— Jesteś gotów spróbować samemu, jak to działa? — zapytał odpinając gogle i zsuwając się z dużego wyściełanego fotela, zamocowanego między dźwigniami.
— Myślę, że tak — odparł Kwame, żałując, że nie miał więcej czasu na nauczenie się nowej pracy. — Johann powiedział mi, że odlatujesz na początku przyszłego tygodnia.
— Zgadza, się — rzekł Giovanni, szeroko się uśmiechając. — Spędziłem tu dwa i pół roku, a teraz się wynoszę.
Kwame wspiął się po trzech stopniach i usiadł na fotelu operatora. Kilka razy ustawiał siedzenie i oparcie, aż w końcu był pewien, że jego ciało zajmuje odpowiednią pozycję. Kiedy w końcu naciągnął gogle na oczy, znalazł się znów w samym środku lodowej pustyni, daleko na północ od miejsca, w którym faktycznie przebywał. Kombajn Melvin stał bez ruchu na odległym lodowym płaskowzgórzu marsjańskiego bieguna.
— Dlaczego nie skorzystamy z procedur automatycznego wydobywania lodu, jakie ma Melvin? — zapytał Kwame. — Instrukcje obsługi, z którymi się zapoznałem, mówiły…
— Producenci zawsze przesadzają w zachwalaniu tego, co te cacka umieją same robić — przerwał mu Giovanni. — Melvin nie jest tak samodzielny i sprytny, jak chcieliby nam wmówić jego projektanci. Podczas pracy automatycznej, z której korzystamy czasami w nocy, kiedy chcemy nadrobić zaległości w wydobyciu lodu, rzadko pracuje dłużej niż przez dwie lub trzy godziny bez przerwy. Ta maszyna po prostu nie potrafi integrować i syntetyzować wszystkich danych o środowisku tak dobrze jak człowiek.
— Ale instrukcja obsługi podaje, że średni czas międzyawaryjny tego egzemplarza wynosi co najmniej dziewiętnaście godzin.
— To przesada obliczona na przyciągnięcie klientów — stwierdził Giovanni, sadowiąc się na fotelu pomocnika operatora i dopasowując gogle. — Kiedy go otrzymaliśmy, zdarzało mu się kopać bez przerwy przez dziesięć czy piętnaście godzin. Często jednak szwankował mu jeden z podsystemów, dlatego że komputer dopuszczał do pracy w warunkach zbyt dużego obciążenia. Ciągłe naprawy doprowadzały nas do szału. Dopóki Narong nie pozmieniał mu współczynników w oprogramowaniu, powiększając w ten sposób granice tolerancji wszystkich błędów, Melvin częściej stał bezczynnie, niż pracował. Tak czy owak, rekrucie, pogadamy o tym innym razem. Teraz przekonajmy się, co potrafisz.
Zdenerwowany Kwame zaczął wykonywać poszczególne operacje cyklu bardzo powoli, ale dzięki temu zgubił tylko niewielką część zawartości łyżki, zanim reszta znalazła się w zbiorniku kombajnu.
— Nieźle — pochwalił go Giovanni. — Przynajmniej jest jakaś szansa, że kiedyś się nauczysz. Inaczej niż ten ostatni gość, którego przysłali mi z Mutchville.
Kwame głęboko odetchnął i zaczai powtarzać wszystkie operacje. Przez krótką chwilę, kiedy dotknął dźwigni po raz pierwszy, wyobraził sobie, że znów siedzi w swoim ulubionym dźwigu na placu budowy na przedmieściach Dar es-Salaam. Otrząsnął się z tych wspomnień i skupił na tym, co robił w tej chwili. Już nie jestem w Tanzanii — pomyślał. — Do diabła, nie jestem nawet na Ziemi… Ale chociaż mam znów jakąś dobrą pracę.
Wykonując cykl po raz drugi, postarał się zwiększyć tempo każdej operacji. Pamiętał, że ostatni pełen cykl Giovanniego zajął mu dokładnie osiemdziesiąt cztery sekundy. Kwame wiedział, że kiedy osiągnie większą wprawę, będzie musiał pracować w tempie trzydziestu cykli na godzinę. Choć końcowy rezultat pierwszego cyklu uznał za całkiem niezły, wszystkie czynności zajęły mu ponad sześć minut.
Drugi wykonany przez Kwamego ruch łyżką czerpaka nie napełnił jej całkowicie, a poza tym próba przeniesienia zawartości do zbiornika kombajnu zakończyła się zgubieniem niemal połowy zawartości. Czas cyklu wyniósł jednak niespełna cztery minuty. Siedzący na fotelu pomocnika Giovanni zmarszczył brwi.
— Wsypałeś do zbiornika mniej więcej czterdzieści procent — powiedział. — Nie trzeba być geniuszem matematycznym, by obliczyć, że lepiej umieścić tam wszystko w ciągu sześciu minut niż czterdzieści procent w ciągu czterech.
Podczas trzeciego cyklu Kwame manipulował łyżką czerpaka w wykopie tak długo, aż się napełniła. Później jednak, kiedy ją uniósł, kombajn niespodziewanie odmówił dalszej pracy.
— Cholera! — zaklął Giovanni. — Znów się coś popsuło.
— I co będzie? — zapytał go Kwame.
— Melvin realizuje teraz procedury samokontroli — odrzekł Giovanni. — Kiedy skończy i okaże się, że to tylko chwilowy zanik mocy czy jakiś inny drobny problem, na pulpicie kontrolnym po twojej prawej stronie zapali się zielona lampka. Jeśli nie, ta migająca żółta zgaśnie, a zapali się czerwona. Wówczas główny komputer Melvina zajmie się wykonywaniem skomplikowanych precedur diagnostycznych, zaprojektowanych przez Naronga.
Giovanni nie zdążył skończyć mówić, kiedy mrugająca na pulpicie żółta lampka przemieniła się w czerwoną. W chwilę później na ekranie monitora pulpitu ukazała się informacja, że uszkodzeniu uległ podzespół oznaczony HY442, znajdujący się w procesorze odbiornika, i że rezerwowy element nie reaguje prawidłowo na sygnały.
Giovanni ściągnął z oczu gogle.
— To tyle na dzisiaj, chłopcze — odezwał się do Kwamego. — Melvin jest zepsuty na amen.
Kiedy zadzwonił Narong, Johann był zajęty przygotowywaniem listy potrzebnych części, które zamierzał zdobyć w Mutchville. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie kazać Narongowi, by samemu zajął się organizacją zebrania roboczego. Przypomniał sobie jednak, że już wkrótce wyjedzie na dwa tygodnie, a wówczas Narong będzie miał mnóstwo innych spraw na głowie.
Zanim poszedł na zebranie, zatrzymał się przed drzwiami gabinetu Naronga i zapukał. Johann był dyrektorem ośrodka zwanego oficjalnie Placówką Terenową Valhalla (PTV), a Narong Udomphol, tajlandzki inżynier informatyk, pełnił funkcję jego zastępcy. Valhalla, jak zwało ją w skrócie sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu stałych mieszkańców oraz grupa przebywających w niej czasowo naukowców, używających jej jako bazy wypadowej do wypraw w okolice bieguna, była najbardziej wysuniętą na pomoc zamieszkaną placówką. Jej główne zadanie polegało na przemianie marsjańskich lodów podbiegunowych w wodę i pompowaniu jej rurociągami do innych zamieszkałych obszarów planety. I chociaż na tej samej długości geograficznej znajdowały się jeszcze dwie podobne placówki, Valhalla była zdecydowanie największa i dostarczała mniej więcej połowę wody potrzebnej do życia istotom ludzkim zasiedlającym Marsa.
Od chwili przybycia na tę planetę przed osiemnastoma miesiącami, Johann przebywał przez cały czas w Valhalli, jeżeli nie liczyć krótkich podróży służbowych do Mutchville i jednego wspaniałego tygodnia wakacji, w czasie których zwiedził wulkany w rejonie Tharsis. Nominację na dyrektora PTY otrzymał przed sześcioma miesiącami. Było to w czerwcu 2142 roku, jeśli liczyć według kalendarza ziemskiego.
— Melvin znowu nawalił? — zapytał otworzywszy drzwi i zajrzawszy do gabinetu Naronga. — Czy to już nie trzeci raz w tym miesiącu?
— Nie — odparł Narong. Był niskim, trzydziestokilkuletnim mężczyzną o zdumiewająco szczerym uśmiechu. — Poprzednio psuł się Martin. Trzymamy go teraz w hangarze, gdzie technicy poddają go gruntownemu przeglądowi. Nadal czekamy na części.
Wszystkim trzem kombajnom lodowym Valhalli nadano imiona zaczynające się na literę „M”. Oprócz nich były jeszcze tylko trzy takie gigantyczne maszyny znajdujące się w innych miejscach.
— Czy to znaczy, że w tej chwili pracuje jedynie Malcolm? — zapytał Johann. Narong kiwnął głową.
— W tym miesiącu znów nie wykonamy planu — powiedział. — Nic jednak nie możemy zrobić. Jeżeli wziąć pod uwagę brak części i personelu, mamy szczęście, że w ogóle pompujemy na południe jakąś wodę.
Johann i Narong udali się korytarzem do sali konferencyjnej, gdzie czekało już na nich sześciu mężczyzn, a wśród nich Giovanni i Kwame. Zebranie robocze, jak zresztą większość innych zebrań w Valhalli, nie miało ustalonego porządku obrad. Na początku dyskusji Giovanni podkreślił, że rezerwowy podzespół HY442 w Melvinie był podobno całkiem niedawno naprawiany przez techników i że była to już druga taka nieskuteczna naprawa w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Johann przyznał, że brak wykwalifikowanego personelu technicznego przysparza im wielu problemów. Obiecał, że nie wróci z Mutchville, dopóki nie znajdzie tam kompetentnego inżyniera, który mógłby się zająć naprawami i przeglądami.
Narong zaproponował wówczas, że ponieważ Martin i tak tkwi bezczynnie w hangarze, a w magazynie nie ma innych sprawnych podzespołów KY442, można by było do chwili przybycia transportu z częściami zapasowymi wymontować potrzebne podzespoły z Martina i zainstalować je w unieruchomionym na płaskowyżu MeMnie.
Plan Naronga został bardzo szybko zaakceptowany. Zastanawiano się tylko, kto dokona wymiany uszkodzonych części. Normalnie powinien wykonać tę pracę Giovanni, który był inżynierem znającym Mehina najlepiej. On jednak przygotowywał się do opuszczenia Valhalli, a poza tym był zajęty przyuczaniem Kwamego. Jedynym dyplomowanym inżynierem, specjalistą od napraw, który mógłby opuścić placówkę na dwa dni bez uszczerbku dla jej funkcjonowania, był Johann.
Gdy zebranie zbliżało się do końca, Narong wspomniał Johannowi, że ich nowa pielęgniarka, Satoko Hayakawa, wyraziła chęć ujrzenia z bliska „prawdziwego Marsa” przy najbliższej nadarzającej się okazji. Ponieważ procedury bezpieczeństwa zabraniały pojedynczym osobom wychodzenia poza ochronną kopułę placówki celem dokonania napraw, Narong zapytał, czy Johann nie miałby nic przeciwko temu, żeby towarzyszyła mu panna Hayakawa. Johann zgodził się i poprosił Naronga, by powiedział nowej pielęgniarce, aby była gotowa do wyjazdu następnego ranka o świcie.
Satoko Hayakawa była drobną i niską kobietą, nawet jak na Japonkę. Kiedy stała u boku Johanna, poddając się rutynowemu sprawdzeniu szczelności kombinezonu kosmicznego, sięgała mu trochę powyżej pasa.
— Czy dobrze mnie słyszysz? — zapytał ją Johann, sprawdzając działanie mikrofonu hełmu.
— Tak, bardzo dobrze — odparła, błyskając w uśmiechu zębami. Była bardzo podniecona. Personel techniczny Valhalli, korzystając z najnowszych dostępnych danych na temat stanu pokrywy lodowej w sąsiedztwie placówki, określił przebieg optymalnej trasy wyprawy na pomoc i wprowadził jej współrzędne do pamięci komputera nawigacyjnego łazika i lodomobilu. Johann wprowadził te same dane dotyczące planowanej trasy do swojego miniaturowego komputera, który miał w torbie zawieszonej u pasa kombinezonu kosmicznego. Uzupełnił je mapami okolic i informacją o awaryjnych punktach orientacyjnych terenu.
Satoko i Johann pożegnali się z Narongiem i innymi na pół godziny przed wschodem słońca, a potem przeszli przez wrota śluzy oddzielającej kopułę wewnętrzną, którą była otoczona cała Valhalla, od pozbawionej powietrza kopuły zewnętrznej, istniejącej w placówce ze względów bezpieczeństwa. Po pięciu minutach wyrównało się ciśnienie i oboje ostrożnie przeszli przez wrota zewnętrznej śluzy, zatrzymali się na marsjańskiej równinie.
Satoko po raz pierwszy w życiu stanęła na powierzchni Marsa. Przypomniawszy sobie chwile, kiedy i on znalazł się po raz pierwszy poza ochronną kopułą placówki, Johann nie spieszył się, chciał dać pielęgniarce czas na delektowanie się tym przeżyciem. Satoko odeszła o parę kroków od śluzy, a później rozejrzała się po okolicy, spoglądając na chaotycznie rozrzucone skały, czerwonawą marsjańską ziemię i widoczny na południowy wschód od niej niewielki łańcuch górski.
— Kirei des — mruknęła do siebie.
Potem Johann i Satoko musieli poprawić ustawienie filtrów ochronnych w przezroczystych szybach swoich hełmów. Blask słońca na marsjańskiej równinie był tak silny, że wstępne ustawienie, dokonane jeszcze wewnątrz kopuły, okazało się niewystarczające.
Później skierowali się do łazika, stojącego o czterdzieści metrów od wrót śluzy. Na płaskiej, niskiej przyczepie z tyłu maszyny, stał zamocowany lodomobil. Po dotarciu na miejsce, gdzie powierzchnia Marsa pokrywała się skorupą lodu, Johann i Satoko planowali pozostawić łazik i wyruszyć w dalszą drogę lodomobilem.
Łazik był otwartym, trzyosobowym pojazdem gąsienicowym, który mógł być używany do jazdy w różnych warunkach terenowych. Niestety, nie cechowała go duża prędkość. W przeciwieństwie do niego lodomobil został zaprojektowany z myślą o szybkim poruszaniu się po powierzchni podbiegunowych marsjańskich lodów. Dzięki wyposażeniu go w specjalne płozy wyciągał na płaskiej, nie poprzecinanej szczelinami powierzchni do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Kiedy minęło pierwsze dziesięć minut jazdy, Johann zatrzymał łazik i zawrócił, aby z pewnej odległości popatrzyć na Valhallę. Tkwiąca pośrodku pokrytych skałami rdzawych marsjańskich równin regularna kopuła kryjąca ich placówkę wyglądała dziwnie obco, jak jakaś zjawa. Johann czekał cierpliwie, aż Satoko zarejestruje kilka ujęć Valhalli swoją miniaturową kamerą wideo. Później wysiadł i tą samą kamerą uwiecznił Satoko ubraną w kosmiczny kombinezon i siedzącą samotnie w łaziku na tle kopuły Valhalli.
W ciągu pierwszej godziny jazdy po marsjańskich równinach, Johann starał się prowadzić z Satoko nieobowiązującą rozmowę. Młoda Japonka była jednak albo za bardzo przejęta grozą marsjańskiego krajobrazu, albo zbyt onieśmielona obecnością Johanna. Mówiła bardzo mało. Johann dowiedział się tylko, że skończyła dwadzieścia cztery lata, od urodzenia mieszkała na wyspie Hokkaido razem z rodzicami i dwójką młodszego rodzeństwa, ajej oj ciec pracował jako inżynier na jednej ze stacji metra w znajdującym się na północy Japonii mieście Sapporo.
Na otaczających ich równinach zaczęło się pojawiać stopniowo coraz więcej lodu. Nie istniała wyraźna granica między marsjańskimi równinami a podbiegunowym lodowcem, tak wiec podjęcie decyzji, w którym miejscu przesiąść się z łazika do lodomobilu, nie było wcale łatwe. W końcu, po prawie trzech godzinach od chwili wyruszenia z Valhalli, wjechali na łagodnie wznoszące się, wysokie wzgórze, na którego wierzchołku ujrzeli litą warstwę lodu. Wyglądało, że dotarli do skraju głównego lodowca. Johann połączył się przez radio z Valhallą, by poinformować personel techniczny, dokąd dotarł, a potem opuścił tył przyczepy w taki sposób, aby lodomobil mógł zjechać na taflę lodu.
Mimo że ani Johann, ani Satoko, kiedy ruszyli na pomoc lodomobilem, nie mogli w swoich kombinezonach czuć podmuchów wiatru, uczucie wielkiego pędu było niemal namacalne. W ciągu zaledwie pół godziny dotarli do okolic, w których istniał tylko kolor biały. Lodowe góry i pagórki, równiny i płasko wzgórza — cały ten krajobraz powodował, że czuli się jak na całkiem innej planecie.
W pewnej chwili na tablicy kontrolnej lodomobilu zapaliła się czerwona lampka sygnalizująca przeciążenie i Johann, uśmiechając się do siebie, musiał zwolnić. Około południa, gdy dotarli do niebezpiecznej szczeliny lodowej, zatrzymał na chwilę lodomobil i zaprosił Satoko na krótki spacer, chcąc urozmaicić monotonię jazdy. Kiedy zatrzymali się na skraju lodowej przepaści i spoglądali w jej czeluść, Johann opowiedział pielęgniarce historię jednego z pierwszych badaczy Marsa, który gdzieś w tych okolicach stracił życie.
Do Melvina dotarli na kilka godzin przed zachodem słońca. Pierwszym zadaniem Johanna było rozbicie namiotu, w którym on i Satoko mieli przenocować. Choć naprawa lodowego kombajnu powinna zająć najwyżej kilka godzin, i tak musieli spędzić tę noc w sąsiedztwie Melvina, gdyż poruszanie się po marsjańskim lodzie nocą było uważane za zbyt niebezpieczne, o ile nie korzystało się ze specjalnych udogodnień nawigacyjnych.
Rozstawiwszy reflektory wokół kombajnu, Johann spędził ostatnią godzinę przed zmrokiem, zapoznając się z procedurami naprawczymi, jakie zapisano w pamięci jego podręcznego komputera. Najpoważniejszym zadaniem oczywiście była wymiana obu uszkodzonych podzespołów HY442. Oprócz tego grupa inżynierów w Valhalli postanowiła, że Johann powinien dokonać przeglądu także kilkunastu innych najważniejszych podzespołów i stwierdzić, czy nie wykazują oznak nadmiernego przeciążenia. Program badań przewidywał ich wymianę, gdyby któryś nie spełniał wszystkich wymagań.
Satoko zaproponowała, że może pomóc Johannowi w pracy. Zabrawszy niewielkie torby z częściami zamiennymi i narzędziami, oboje ruszyli ku Mehinowi. Gdy znaleźli się obok niego, Johann wzniósł trzymetrowej wysokości rusztowanie z platformą. Chciał bez trudu dosięgnąć do podzespołów elektronicznych Melvina, umieszczonych w tej jego części, którą zwano potocznie brzuchem. Później ustawił i włączył reflektory.
W porównaniu z ogromem szarej maszyny, dwoje pracujących pod nią ludzi przypominało mrówki. Melvin miał osiemdziesiąt metrów długości i dwanaście wysokości. Jego ogromna łyżka mogła pomieścić ponad dziesięć metrów sześciennych lodu naraz. Kiedy jednak przed dwudziestu laty projektowano te giganty, uważano je jedynie za prototypy naprawdę mamucich maszyn, które zdaniem projektantów miały okazać się konieczne, gdy liczba ludzi żyjących na Marsie osiągnie kilkaset tysięcy.
We wczesnych latach dwudziestych zakładano, że łączna liczba osób przebywających na planecie przekroczy sto tysięcy przed upływem 2150 roku i osiągnie ćwierć miliona około roku 2190. Okazało się jednak, że plany tak szybkiej kolonizacji Marsa zniweczył Wielki Chaos. Ekonomiczna recesja, jaka ogarnęła Ziemię, zmniejszyła szansę uzyskania dotacji i subwencji i to zarówno ze strony rządów państw, jak również międzynarodowych koncernów, kładąc w ten sposób kres marzeniom o dalszym dynamicznym rozwoju czerwonej planety.
Prawdę mówiąc, kiedy Wielki Chaos schwycił w swoje szpony całą Ziemię, środki przeznaczone na rozwój marsjańskiej kolonii spadły poniżej poziomu niezbędnego do dalszej egzystencji. Pojawiły się wskutek tego drastyczne braki w zaopatrzeniu, powodując podupadanie społecznej i ekonomicznej infrastruktury.
W 2136 roku po raz pierwszy w dwudziestym drugim wieku liczba ludzi mieszkających na Marsie zaczęła maleć. W latach 2138 i 2139 wiele międzynarodowych koncernów, włącznie z tymi, które zaprojektowały i zbudowały Melvina i inne kombajny, całkowicie wycofało się z planów obsługi i remontów tych gigantycznych maszyn.
W 2141 roku, kiedy Johann Eberhardt przyleciał na Marsa, niemal połowa pozostających tam jeszcze ludzi oczekiwała na swój termin powrotu na Ziemię. Mimo to wiele innych osób nadal przylatywało, skuszonych ofertami ciekawej, dobrze płatnej pracy lub zwykłą żądzą przygód, nie przejmując się czymś, co ich zdaniem było tylko przejściowymi kłopotami natury ekonomicznej.
Możliwość pracy na Marsie była i dla Kwamego Hassana, i dla Satoko Hayakawy, powodem do radości. Kwame miał na utrzymaniu żonę i czwórkę nieletnich dzieci. Mimo swoich kwalifikacji, od prawie czterech lat nie mógł znaleźć zajęcia w rodzinnej Tanzanii, gdzie wstrzymano prace niemal na wszystkich budowach. Zanim zaproponowano mu zajęcie na Marsie, Kwame i jego rodzina musieli się przenieść do mniejszego mieszkania znajdującego się bliżej gwarnego i rojnego centrum stolicy. Praca na czerwonej planecie pozwoliła mu zarobić dość pieniędzy, żeby jego żona i dzieci mogły się znów przeprowadzić do większego domu na stosunkowo spokojniejszych przedmieściach Dar es-Salaam.
Satoko ukończyła z wyróżnieniem szkołę pielęgniarską w Sapporo. Kiedy zaczynała naukę, miała nadzieję, że znajdzie później pracę w jednym z czołowych japońskich szpitali prowadzących badania naukowe. Jednak w 2137 roku bezrobocie w tym najbardziej rozwiniętym ekonomicznie kraju Azji przekroczyło magiczną granicę dziesięciu procent. Kiedy w trzy lata później zaczęło zbliżać się do piętnastu, japoński rząd uchwalił kilka ustaw. Dzięki skomplikowanemu systemowi ulg podatkowych wprowadzały one ściśle określone priorytety dla przedsiębiorców zatrudniających bezrobotnych. Zgodnie z tymi priorytetami, we wszystkich kategoriach należało zatrudniać raczej mężczyzn niż kobiety, a osoby utrzymujące rodziny miały pierwszeństwo przed ludźmi samotnymi czy nie wychowującymi dzieci. Utalentowana Satoko nie mogła znaleźć żadnej pracy z wyjątkiem fizycznej. Możliwość przylotu na Marsa i zostania naczelną pielęgniarką w Placówce Terenowej Valhalla była dla niej prawdziwym darem niebios.
Podczas naprawy Melvina nie wydarzyło się nic niespodziewanego. Wymiana obu uszkodzonych podzespołów HY442 i jeszcze trzech innych elementów nie spełniających wymagań zajęła Johannowi trochę ponad godzinę. Kiedy Melvin na sygnał z Valhalli wykonał prawidłowo cały test samokontroli, Johann rozebrał rusztowanie z platformą i ich elementy umieścił w specjalnych pojemnikach. Później on i Satoko, stojąc obok namiotu w odległości jakichś stu metrów, patrzyli, jak Giovanni uruchomił Melvina i zakończył pomyślnie dwa cykle wydobycia lodu, by upewnić się, czy gigantyczna maszyna naprawdę funkcjonuje prawidłowo.
W namiocie Johann i Satoko rozegrali partię remika, a potem wyciągnęli watowane śpiwory i udali się na spoczynek. Johann nigdy nie potrafił opanować sztuki spania w kosmicznym kombinezonie. Po kilku godzinach obudził się, cały zesztywniały, i postanowił pójść na krótki spacer. Na dworze panowały nieprzeniknione ciemności marsjańskiej nocy, tylko w otoczeniu Melvina paliły się reflektory. Johann włączył je na wypadek, gdyby Valhalla zażądała dokonania jakichś przeglądów czy napraw przed nadejściem świtu.
Nie zastanawiając się nad tym, dokąd iść, Johann udał się w stronę kombajnu. Przyjrzawszy się wąwozowi, jaki Melvin wykopał w lodzie, postanowił obejrzeć maszynę z drugiej, nie oświetlonej strony. Włączył reflektor hełmu, by widzieć, gdzie stąpa.
Zanim zdążył dojść do tylnej części kombajnu i znaleźć się znów na oświetlonej przestrzeni, wydało mu się, że promień reflektora wychwycił jakiś dziwny błysk w pobliżu kadłuba maszyny, mniej więcej o metr nad jego głową. Johann zatrzymał się i skierował strumień światła w tamto miejsce. To, co zobaczył, sprawiło, że całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz przerażenia. Ujrzał chmurę drobnych świecących kulek, która przedtem skupiona kryła się pod jednym z licznych występów kadłuba kombajnu, a teraz rozproszyła się i zaczęła powoli dryfować w jego stronę. Kiedy zbliżyła się trochę bardziej, przybrała kształt dwóch złączonych torusów przypominając ósemkę.
Johann rozpoznał ją natychmiast. Był absolutnie przekonany, że widzi dokładnie to samo zjawisko, z którym zetknął się tamtego poranka przed dwudziestu jeden miesiącami w berlińskim Tiergarten. Skierował strumień światła na prawie metrową ósemkę i postarał się zwalczyć uczucie przemożnego strachu każącego mu rzucić się do ucieczki. Zobaczył, że podobnie jak wtedy, pojedyncze cząstki tworzące dziwną figurę poruszają się swobodnie w jej obrębie w ten sposób, że granice figury nie ulegają żadnym zmianom.
Odpowiedź czujników kombinezonu na wywołany przez zjawisko przypływ adrenaliny nie kazała na siebie długo czekać. Kiedy Johann przyglądał się wiszącej metr nad głową ósemce, usłyszał w słuchawkach hełmu głos komputera, który powiedział:
— Bicie twojego serca jest anormalnie przyspieszone. Powinieneś pomyśleć o odpoczynku.
Ignorując ostrzeżenie Johann stał bez najmniejszego ruchu i wpatrywał się w chmurę. Postanowił się przekonać, co zrobią dziwne cząstki i czy w ogóle wydarzy się coś niezwykłego. Mniej więcej po piętnastu sekundach ósemka obniżyła się i zatrzymała na poziomie jego głowy. Johann przez cały czas kierował na nią światło reflektora. Pojedyncze świetliste kulki nie przerwały tańca w obrębie figury, ale cała ósemka obróciła się powoli wokół pionowej osi w ten sposób, że oba świecące torusy znalazły się naprzeciwko jego oczu.
Kiedy Johann przyglądał się tym zmianom, zauważył, że drobiny tworzące ósemkę zaczynają się skupiać. Po chwili utworzyły jedenaście większych białych kuł o średnicach mniej więcej stukrotnie większych w porównaniu z rozmiarami pojedynczej cząstki. Wszystkie kule miały wzdłuż równików po jednym czerwonym, wąskim pasku, ałe żadna nie błyszczała. Potem zaczęły się powoli poruszać jedna za drugą po trasie pętli ósemki.
Johann był tym widokiem zafascynowany, ale i trochę przerażony. Czy możliwe, że ta dziwaczna figura jest jakimś żywym stworem? — zapytał sam siebie, zdumiony tym, co widział. Z trudem zwalczył kolejny impuls strachu, który nakazywał mu ucieczkę. Po kilku sekundach większe kule przerwały wędrówkę i na mgnienie oka się zatrzymały, a później wznowiły ruch w obrębie ósemki, ale w drugą stronę.
— Cześć — odezwał się nagle do mikrofonu hełmu Johann, sam zdumiony tym, że to robi. — Jestem istotą ludzką… A ty, kim jesteś?
Ku swojemu zdumieniu stwierdził, że kiedy skończył mówić, jedenaście większych kuł utworzyło jedną dużą kulę o rozmiarach piłki tenisowej. Kula ta zawisła na wprost oczu Johanna i została tam tak długo, że mógł dostrzec wyraźny czerwony pas pośrodku, a później błyskawicznie ruszyła w jego stronę. Johann krzyknął odruchowo, gdy rozbiła się o szybę jego hełmu. Kiedy minął impuls przerażenia, zdał sobie sprawę z oślepiającego błysku, po którym w ułamku sekundy duża kula, i ósemka, i chmura świecących małych cząstek zniknęły. Jedyną rzeczą, jaka pozostała po spotkaniu, był nieomylny ślad na szybie hełmu.