6

Wimbledońska uczelnia kształcąca przyszłych zakonników mieściła się w budynku, który kiedyś zajmował Ogólno-angielski Klub Tenisowy. Dla wielu w Wielkiej Brytanii, a zapewne i dla całego tenisowego świata, najcięższym ciosem zadanym przez Wielki Chaos było odwołanie dwutygodniowych mistrzostw świata, które co roku odbywały się na kortach Wimbledonu. Rezygnację z tej imprezy wymusiły prozaiczne prawa ekonomii. Większości widzów nie było stać na zakup biletów, nie wspominając o przelocie samolotem z Ameryki lub Australii. Ostatnie mistrzostwa świata w Wimbledonie rozegrano na przełomie czerwca i lipca 2137 roku, na rok przed wybuchem bomby atomowej w Rzymie, która zabiła świętego Michała, a wraz z nim spore grono jego zwolenników. Klub tenisowy rozwiązano w Boże Narodzenie 2137 roku, a cały kompleks zamknięto aż do wiosny 2139 roku, kiedy szeroko zakrojona akcja zbiórki ofiar pozwoliła michalitom zgromadzić wystarczająco dużo pieniędzy, by wykupić cały teren i wszystkie korty.

Zakon świętego Michała dokonał tam wielu zmian. Jedynie otoczony wieloma boiskami centralny kort, majstersztyk architektury wczesnych lat dwudziestego pierwszego wieku, pozostał w nie zmienionym stanie. To właśnie tam siostra Beatrice miała wygłosić przemówienie do czterech tysięcy studentów przybyłych ze wszystkich zakątków Wysp Brytyjskich.

— Spożyjemy kolację w gronie nowicjuszy — odezwała się Beatrice do Vivien, kiedy przechodziły przez bramę. — Zaraz po tym, jak wygłoszę przemówienie. Teraz jednak chcę się zobaczyć z bratem Terrym, na wypadek gdyby w ostatniej chwili miał jeszcze jakąś prośbę.

Na ogromnym placu po ich lewej stronie stało w kilku szeregach ponad sto kobiet i mężczyzn, w większości dwudziestokilkuletnich. Zgodnie wykonywali ćwiczenia gimnastyczne, zupełnie jak członkowie tej samej licznej drużyny.

Vivien wyciągnęła rękę i dotknęła lekko lewego ramienia idącej wciąż przed nią Beatrice.

— Zanim się tam udamy, czy możemy przez chwilę porozmawiać na temat mojego osobistego oświadczenia? — zapytała. — Czy powinnam powiedzieć coś więcej ponad to, kim byłam i jaki był główny powód mojego planowanego wstąpienia do zakonu?

— To wystarczy — oświadczyła Beatrice.

— A zatem czy nie mogłabym wygłosić tego tutaj, stojąc przed nowicjuszami, zamiast u nas w Hyde Parku? Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale sądzę, że czułabym się znacznie pewniej, przemawiając do nowicjuszy, których może nigdy więcej nie zobaczę, zamiast do… Wiesz, niektórzy bracia i siostry należący do naszej społeczności są tak pobożni, że wprawiają mnie w zakłopotanie…

Beatrice zatrzymała się i spojrzała na koleżankę.

— Myślę, że nie miałabym nic przeciwko temu — odrzekła w końcu. — Tak, porozmawiam na ten temat z bratem Terrym.

— Siostrą, którą chcę wam dzisiaj przedstawić — powiedział brat Terry do zgromadzonego tłumu nowicjuszy i nowicjuszek — jest głęboko oddana naszej sprawie, troskliwa, wybitnie utalentowana i absolutnie niestrudzona… siostra Beatrice. Ostatnio kieruje staraniami, by powiększyć miasteczko namiotów znajdujące się w Hyde Parku w Londynie. Bracia i siostry, mam ogromną przyjemność przedstawić wam dzisiaj wieczorem jedną z naszych wzorowych zakonnic. Przyjemność tym większą, ponieważ właśnie mnie wybrano, bym oznajmił wam i jej, że władze Londynu późnym popołudniem wyraziły zgodę na urządzenie następnego miasteczka na terenie Kensington Gardens.

Nikt nie krzyczał z radości ani nie klaskał. Zakon wprawdzie tego nie zabraniał, ale w czasie religijnych uroczystości klaskanie nie było w dobrym guście. Uśmiechnięta Beatrice podeszła do mikrofonu stojącego na płycie kortu i spojrzała na morze wpatrzonych w nią ciekawych oczu.

— Dziękuję ci, bracie Terry — zaczęła — i to zarówno za zaproszenie mnie tutaj, żebym spędziła te kilka minut ze wszystkimi twoimi nowicjuszami, jak i za powiadomienie mnie o sukcesie naszych starań. Modlę się, żeby w tym nowym przedsięwzięciu Bóg zechciał być razem z nami i żebyśmy mogli w znacznym stopniu złagodzić ból i cierpienia, jakich w tej chwili doświadcza dwa tysiące kolejnych ludzi, którzy już niedługo zamieszkają na terenie nowego miasteczka.

Dziś wieczorem chcę powiedzieć wam parę słów o tym, co już wkrótce będzie najważniejszą decyzją w waszym życiu — ciągnęła po krótkiej chwili ciszy. — Decyzją, która po wygłoszeniu przez was oświadczenia i przyjęciu kapłańskich święceń, w sposób nieodwołalny zmieni wasze spojrzenie na samych siebie, na siedzących teraz obok was kolegów i koleżanki, a nawet na planetę, na której żyjecie… Wyruszycie w bardzo długą podróż, w której sam Bóg będzie waszym przewodnikiem. W tej podróży pasażerami będzie cała ludzkość, a nie tylko osoby noszące niebieskie habity. Jeżeli odpowiecie na Jego wezwanie, waszym zadaniem będzie poświęcenie życia służbie innym pasażerom, obdarzenie ich dobrami i miłością, której potrzebują, żeby ich umysły i serca mogły dostrzec plan Stwórcy uwzględniający całą ludzkość.

Kiedy w ciągu sześciu długich tygodni, jakie spędzicie w tej uczelni, zajmiecie się codziennymi sprawami, te wszystkie wzniosłe cele nie zawsze mogą być zrozumiałe. Możliwe, że czasem będziecie rozmyślać, w jaki sposób studiowanie Biblii i praktykowanie medytacji, lekcje historii religii, kultury i języka obcego, dyskusje w grupach, zajęcia fizyczne i wszystkie terapeutyczne sesje pozwolą wam się przygotować do wykonywania przyszłych zadań. Wierzcie mi, że w programie studiów nie umieszczono niczego bez wyraźnego celu. To, czego będziecie się uczyć zarówno tu, jak i we wszystkich ośrodkach kształcących nowicjuszy, jest programem przygotowującym was do święceń, zaproponowanym przez samego świętego Michała na kilka zaledwie miesięcy przed śmiercią.

Ci z was, którzy pomyślnie przebrną przez program zajęć tej uczelni, zostaną uznani w zakonie za tymczasowych nowicjuszy. Na pozostały okres waszych studiów otrzymacie indywidualne zadania do wykonania i osobistych opiekunów. W ciągu szesnastu, najwyżej dwudziestu tygodni od chwili opuszczenia murów uczelni musicie podjąć decyzję dotyczącą waszych dalszych losów. Jeżeli postanowicie, że nie chcecie przyjąć święceń, odwieziemy was do Wimbledonu, skąd zabierzecie swoje rzeczy i z naszym błogosławieństwem powrócicie do tego, co nazywamy tu „światem zewnętrznym”. Jeżeli zdecydujecie się na przyjęcie święceń, a potem spełnicie wymagania wstępne oraz uzyskacie pozytywną opinię opiekunów, zostaniecie przyjęci do zakonu świętego Michała i staniecie się pełnoprawnymi zakonnikami i zakonnicami.

Ślubowanie, jakie składacie podczas świeceń, jest bardzo proste. Przysięgacie Bogu, że poświęcicie życie służbie ludzkości. Obiecujecie Mu także, że będziecie żyć w ubóstwie i celibacie. Święty Michał zdecydował, że te dwie przysięgi będą kamieniami węgielnymi naszego zakonu. Kiedy jeden z pierwszych wyznawców zapytał go, dlaczego tak upiera się przy tych obietnicach, Michał odpowiedział: „Niemal każdy człowiek, którego poznałem, darzy niepohamowaną miłością albo seks, albo pieniądze, albo jedno i drugie. Wyrzeczenie się tych dwóch rzeczy na resztę życia jest dla niego bardzo bolesnym doświadczeniem. Niemożliwe jest zwycięstwo w walce z własnym egoizmem, a zatem i rzetelne dotrzymanie przysięgi złożonej podczas świeceń, bez ogromnej wewnętrznej dyscypliny. Dobrowolnie złożona obietnica spędzenia życia w ubóstwie i czystości dowodzi, że przyszły zakonnik czy zakonnica są świadomi wymogów życia, które wybrali”.

W dniu, w którym zostaniecie wyświeceni — ciągnęła Beatrice — przekażecie zakonowi to wszystko, co macie, żeby mógł wykorzystać te dobra w taki sposób, jaki uzna za najwłaściwszy do osiągnięcia naszych celów…

Vivien przestała słuchać mowy Beatrice. Pół godziny wcześniej, kiedy zaproponowała, że wygłosi swoje osobiste oświadczenie tu, w Wimbledonie, wydawało się jej to bardzo proste. Teraz jednak, kiedy chwila zabrania przez nią głosu przybliżała się, z wielkim trudem panowała nad nerwami. Co miała im powiedzieć? Czy powinna oświadczyć zebranym młodym ludziom, że pomimo tak drugiego czasu wciąż wątpiła, czy będzie potrafiła dotrzymać przysięgi?

— …Ludzie często pytają mnie — mówiła tymczasem Beatrice — czemu członkowie zakonu muszą przybierać imiona różne od tych, których używali przez całe dotychczasowe życie. Ten zwyczaj wprowadził także święty Michał. Głęboko wierzył, że dokonanie tego wszystkiego, czemu chce się poświęcić życie, wymaga od zakonnika całkowitego odrodzenia. Czyż jest lepszy sposób uzewnętrznienia tego osobistego odrodzenia niż przybranie nowego imienia…?

Vivien często słyszała, jak Beatrice wygłasza tę mowę, i wiedziała, że przemówienie niedługo dobiegnie końca. Wpadła w panikę. Wciąż nie mogła się skupić nad tym, co powinna powiedzieć.

Nagle Beatrice popatrzyła na nią. Vivien nawet nie usłyszała, w której chwili opiekunka wypowiedziała jej imię. Niepewna, powoli przeszła parę kroków i zatrzymała się w kręgu światła na środku kortu.

Myślała trochę wcześniej o kilku mądrych zdaniach, od których mogłaby zacząć swoją wypowiedź, ale kiedy jej palce sięgały po mikrofon, nie mogła sobie tych zdań przypomnieć. Szukając wsparcia, spojrzała w prawo i w lewo. Beatrice uśmiechnęła się do niej i chcąc ją zachęcić, kilka razy kiwnęła lekko głową.

— Cześć — odezwała się w końcu Vivien, ale dobiegające z głośników echo tego słowa sprawiło, że zdenerwowała się jeszcze bardziej. — Jestem siostra Vivien… Chciałabym złożyć osobiste oświadczenie.

Zamarła. Nie wiedziała, co ma więcej powiedzieć. Obawiała się, że za chwilę może zemdleć. Rozpaczliwie sięgnęła znów po mikrofon i ścisnęła go z całej siły.

— Czuję się naprawdę przerażona — wyznała. — Zanim dojdę do siebie, może minąć całkiem dużo czasu… Cofnęła się o krok i głęboko odetchnęła.

— Mam dwadzieścia dziewięć lat — usłyszała, jak zaczyna w kilka chwil później. — Dopóki nie ukończyłam siedmiu, mieszkałam z rodzicami i młodszym bratem w hrabstwie Essex. Później przeprowadziliśmy się do Londynu. — Znów przerwała na krótką chwilę. — Mój ojciec był bankierem, a poza tym zarządzał naszą rodzinną posiadłością. Był zaprzysiężonym kawalerem, dopóki podczas jakiegoś niedzielnego wypadu do Londynu nie spotkał mojej przyszłej matki. Liczył sobie wówczas prawie czterdzieści lat.

Poczuła, że zaczyna jej iść trochę łatwiej. Popatrzyła na Beatrice i wyobraziła sobie, że prowadzi prywatną rozmowę ze swoją opiekunką.

— Moja matka była piosenkarką w kabarecie. Miała prawie dwadzieścia lat mniej od ojca. Urodziła się na Jamajce. Poza tym była Murzynką, jak zapewne zorientowaliście się, widząc kolor mojej skóry.

Miałam fantastyczne, szczęśliwe dzieciństwo, choć przyznaję, że w tamtych czasach niezupełnie zdawałam sobie z tego sprawę. Rodzice kochali mojego brata i mnie, a siebie nawzajem wręcz ubóstwiali. Rozpieszczali i brata, i mnie, ale mnie chyba bardziej. Nie przypominam sobie, żeby nie kupili mi czegoś, o co poprosiłam.

Kiedy sięgam pamięcią do tych lat, widzę teraz, że byłam bardzo samolubną młodą kobietą, którą obchodziło wyłącznie własne życie. Zostałam przyjęta na uniwersytet w Essex, ale w czasie studiów nie bardzo przykładałam się do nauki. Mniej więcej w tym czasie zaczęłam dostrzegać mężczyzn, ale co bardziej istotne, mężczyźni zaczęli zauważać mnie. Jak możecie sobie wyobrazić, byłam w Essex kimś w rodzaju egzotycznego zwierzęcia.

Vivien nie spodobało się brzmienie ostatniego zdania, ale postarała się o tym zapomnieć i mówiła dalej:

— Kiedy po ukończeniu studiów przeprowadziłam się do Londynu, podjęłam pracę w agencji świadczącej usługi dla ludności. Pracowałam jako sekretarka i księgowa; wykonywałam też różne inne drobne prace. Sama zdecydowałam, że będę tam pracowała na ogół nie więcej niż trzy czy cztery dni w tygodniu. To było jeszcze przed kryzysem, kiedy o pracę było bardzo łatwo.

Kochałam Londyn, a zwłaszcza jego nocne życie. Wiele czasu spędzałam w lokalach, piłam zbyt dużo, kochałam się z różnymi mężczyznami, eksperymentowałam z narkotykami i wydawałam na biżuterię i stroje wszystkie pieniądze, jakie miałam na koncie. Kiedy kryzys gospodarczy dotknął Londyn, zostałam bez grosza i nie miałam czym spłacić swoich długów. Zaczęli nachodzić mnie komornicy. Możliwe, że powinnam wtedy poprosić rodziców o wsparcie, ale byłam na to zbyt dumna. Jedna z moich koleżanek, mających także kłopoty finansowe, skontaktowała mnie z kobietą prowadzącą agencję towarzyską.

Vivien na chwilę znów cofnęła się od mikrofonu i postarała się zebrać myśli.

— Przez następne trzy lata byłam luksusową prostytutką, chociaż wówczas nie przyszło mi do głowy, żeby myśleć o sobie w ten sposób. Pieniędzy miałam w bród, praca nie była ciężka, tak więc mogłam spłacić dłużników co do pensa. Ale przez większość czasu czułam się bardzo przygnębiona.

Zaczęłam odwiedzać psychologa, starałam się też spędzać więcej czasu z rodzicami. Próbowałam też chodzić do kościoła… Żadna z tych rzeczy nie poprawiła mi samopoczucia. Właśnie wtedy naszła mnie myśl o wstąpieniu do zakonu świętego Michała. Mimo to wahałam się przez cztery miesiące, czytając w tym czasie wszystko na ten temat o świętym. Chodziłam na seminaria i odczyty, organizowane przez zakon. Wciąż jednak pracowałam jako dziewczyna do towarzystwa i nie przestałam wieść życia londyńskiej utracjuszki.

Chcecie wiedzieć, dlaczego zdecydowałam się w końcu wstąpić? Muszę przyznać, że niełatwo mi odpowiedzieć na to pytanie. Jestem pewna, że powodów było wiele, ale tym, który zapamiętałam najlepiej, była rozpaczliwa chęć pojednania się ze sobą. Możliwe, że myślałam, iż służenie bliźnim pozwoli mi wypełnić tę straszną pustkę, którą czułam.

Lubię teraz siebie o wiele bardziej i czuję, że moje życie nabrało jakiegoś sensu. Niemniej, kiedy stoję przed wami, pamiętam, że dotychczas nie potrafiłam publicznie wyznać, iż postanawiam poświęcić zakonowi resztę życia. Dlaczego? Nie wiem tego, nie jestem pewna. Obawiam się, że popełnię błąd. Wiem to… Ale błąd mogłabym popełnić także, gdybym tego nie zrobiła. Bez względu na to jednak, jaka będzie moja decyzja, mogę stwierdzić, że moje dotychczasowe doświadczenia w kontaktach z siostrami i braćmi z zakonu świętego Michała w sposób nieodwracalny zmieniły moje życie.

W drodze do magazynu, w którym przechowywano meble, przedmioty gospodarstwa domowego i rzeczy osobiste przyszłych zakonników, Vivien natrafiła na przeszkodę. Brat Andrew nie widział zakonnicy, gdyż stała trochę z boku, poza zasięgiem światła, a on sam zajęty był ustawianiem samochodów i wydawaniem poleceń dwojgu praktykantom.

— Jeszcze te dwa i powinno wystarczyć — odezwał się do młodzieńca w dżinsach, który wysiadł przed chwilą z auta. Pozostawił je obok stu kilkudziesięciu innych wozów zajmujących chwilowo niemal całą wolną przestrzeń między budynkiem dyrekcji a magazynami. Wszystkie zaparkowano na ogromnym trawniku w drugich rzędach, bok w bok, zderzak w zderzak. Po chwili z drugiego rzędu wyjechał jeszcze jeden samochód i zatrzymał się na wolnym miejscu w pobliżu Vivien.

— Och, bardzo przepraszam, siostro — powiedziała wymizerowana dziewczyna, która otworzyła przednie drzwi. — Nie wiedziałam, że tu jesteś.

Usłyszawszy uwagę dziewczyny, brat Andrew odwrócił się, ujrzał zakonnicę i podszedł do niej. Vivien się przedstawiła.

— Dziękuję ci za to, że zechciałaś wygłosić osobiste oświadczenie — odezwał się do niej. — Przypomniało mi ostatnie chwile mojego nowicjatu. Miałem także duże kłopoty z podjęciem ostatecznej decyzji.

Odwrócił się, gdy usłyszał, że wąską uliczką nadjeżdża kolejny pojazd.

— Uważaj! — krzyknął do siedzącego za kółkiem praktykanta. Nowa, luksusowa czterodrzwiowa limuzyna omal nie zawadziła zderzakiem o jeden z zaparkowanych wozów. — Powinniśmy dostać za niego trzydzieści tysięcy nowych funtów — rzekł do Vivien.

— Czy istnieje jakaś inna droga do magazynu jedenastego? — zapytała go, nie bardzo chcąc przedzierać się przez labirynt samochodów.

— Owszem — odrzekł brat Andrew. — Ale jeśli poczekasz minutę czy dwie, mogę cię tam zawieźć. To spory kawałek drogi.

Vivieit spojrzała na zegarek. Jej pociąg odjeżdżał z Wimbledon Station o dziewiętnastej dwadzieścia. Do spotkania z Beatrice w gabinecie brata Timothy'ego zostało jej mniej więcej pół godziny.

— To tamten — krzyknął brat Andrew. — Przyprowadź go tutaj i zaparkuj obok tego zielonego kabrioletu!

Czarna japońska limuzyna, cztero — lub pięcioletnia, wyjechała ze swojego miejsca i zaczęła sunąć w ich stronę, zatrzymując się w końcu o jakieś dwadzieścia metrów od brata Andrewa i Vivien.

— To te dwa — odezwał się Andrew do młodzieńca, wskazując mu dwa nowe samochody. — Przedtem jednak zechciej razem z siostrą Edith ustawić wszystkie wozy na tych samych miejscach, na których stały… chociaż w przybliżeniu.

Brat Andrew skinął na Vivien, by usiadła obok niego w limuzynie.

— Obu ich właścicieli przyjęto dzisiaj do zakonu — wyjaśnił, kiedy Vivien wsiadła i ruszyli. — Jednego w Leeds, a drugiego w Yorku. Musimy je wymyć i przygotować do sprzedaży, żeby mogły stanąć na parkingu jutro rano przed dwunastą.

Skręcił w ciemną aleję, po której obu stronach stały wysokie domy.

— Zanim zostałem zakonnikiem, nigdy nie przypuszczałem, że stanę się sprzedawcą używanych samochodów — oświadczył brat Andrew, a potem głośno się roześmiał. — Bóg ma czasem wobec nas bardzo dziwne plany.

Vivien podziękowała mu za podwiezienie i wysiadła z samochodu. Magazyn jedenasty kiedyś był parą zbudowanych obok siebie kortów tenisowych, znajdujących się na peryferiach kompleksu w Wimbledonie. Zakon świętego Michała po prostu przykrył oba korty dachem i w powstałej w ten sposób hali urządził wielki magazyn.

Vivien umieściła w czytniku swoją kartę identyfikacyjną, a później, ponaglona przez urządzenie, wystukała na klawiaturze sześciocyfrowy numer kodu, który podał jej brat Terry. Usłyszawszy szczęk zamka, otworzyła drzwi, weszła i znalazła się w ciemnościach. Przesunęła palcami po ścianie obok drzwi i znalazła włącznik oświetlenia.

Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do jasności, zaczęła szukać na ścianach i na suficie numerów, które także przekazał jej brat Terry. Gdy szła tam, gdzie złożono jej osobiste rzeczy, jej ruchy były śledzone przez kamery zainstalowane pod dachem.

W magazynie panował wzorowy porządek. Różne sprzęty i urządzenia zajmowały w nim całą wolną przestrzeń, ale miedzy grupami mebli pozostawiono wąskie przejścia, dzięki którym można było bardzo łatwo trafić do wybranego miejsca. Meble kuchenne, stoły, regały, szafy i urządzenia gospodarstwa domowego, zgromadzone we wszystkich miejscach magazynu, ustawiono z myślą o ich właścicielach, a nie typach urządzeń czy rodzajach mebli. Fantazyjne meble z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, pośród których nie brakowało wspaniałych, ręcznie rzeźbionych majstersztyków z drzewa tekowego, stały obok zwyczajnych plastikowych stołów, krzeseł i biurek kupionych zapewne na jakiejś wyprzedaży.

Najpierw ujrzała własne łóżko, stojące tuż przy ścianie. Prawdę mówiąc, z tej odległości rozpoznała narzutę, którą otrzymała od rodziców, gdy przeprowadziła się do Londynu. Przyspieszyła kroku, niemal biegiem pokonując ostatnie trzydzieści metrów dzielące ją od jej mebli. Usiadła na skraju łóżka i kilka razy lekko sprawdziła, jak sprężynuje, a potem popatrzyła na resztę sprzętów. Po prawej stronie łóżka stała komoda, a po lewej ozdobna szafa. Oba meble miały naklejone w dwóch miejscach etykietki z tym samym numerem identyfikacyjnym, jakim oznaczono jej łóżko.

Kiedy wstała i otworzyła drzwi szafy, poczuła, że jej myśli wypełniły się tysiącami wspomnień. Na wieszakach wciąż wisiały jej sukienki. Na każdej znajdował się ten sam numer. Wyglądały, jakby dopiero przed chwilą przywieziono je z pralni. Kiedy Vivien każdej dotykała, przypominała sobie, kiedy ją nosiła i w jakim sklepie kupowała. Odszukała czerwoną, w której, zdaniem jej przyjaciółki, Olivii, wyglądała „seksowniej niż Kleopatra”. Wyjęła ją z szafy i przyłożyła do siebie, przejrzała się w niewielkim lustrze. Kontrast między połyskującą, głęboko wyciętą sukienką a niebieskim habitem, jaki miała na sobie, był tak wielki, że wybuchnęła śmiechem. Rozmyślała przez chwilę, czy nie włożyć jej na siebie, ale doszła do wniosku, że to by nie był najlepszy pomysł.

Przeszła kilka kroków i usiadła na jednym z biało-czarnych krzeseł, jakie kiedyś kupiła do salonu. Powiodła spojrzeniem po wszystkich sprzętach zdobiących kiedyś jej mieszkanie. Poczuła, jak zaczyna ogarniać ją dziwny smutek. Uczucie to przybrało jeszcze na sile, kiedy wstała i powoli zaczęła obchodzić meble, dotykając każdego czubkami palców albo dłonią.

W końcu znów zatrzymała się przy szafie i wyciągnęła szufladę. W leżących tam plastikowych torebkach znajdowała się jej biżuteria, po dwa albo trzy przedmioty w każdej. Wszystkie torebki były oznaczone tym samym numerem identyfikacyjnym. Z jednej z nich wyjęła lazurowy brazylijski naszyjnik i stanowiące z nim komplet kolczyki, które podarował jej kiedyś przyjaciel, Ernest, jako prezent na dwudzieste piąte urodziny. Ponownie przejrzała się w lustrze, tym razem trzymając przy uszach kołyszące się małe wisiorki.

W innej torebce znalazła złotą zapalniczkę z wygrawerowaną na odwrocie fantazyjną literą „V”. Jakże uwielbiała kiedyś ten drobiazg! Pstryknęła nią kilka razy, trochę z przyzwyczajenia, a trochę z chęci przekonania się, czy jeszcze działa. Bardzo dobrze pamiętała amerykańskiego przedsiębiorcę, od którego ją dostała. Wtedy dopiero dwa miesiące pracowała jako dziewczyna do towarzystwa i spędziła z nim długi weekend w Brighton. Cliff powiedział wówczas, że z jej klasą nie powinna posługiwać się jednorazówkami. Vivien była zdumiona i uszczęśliwiona, kiedy dał jej napiwek w wysokości trzystu funtów.

Poczuła, że nie potrafi znieść tych wszystkich wspomnień, tych żywych obrazów wypełniających kolejno jej umysł. Miała uczucie, jakby pływała samotnie w małej łódce po bezkresnym morzu. Odwróciła się tyłem do swoich mebli i przeszła przez magazyn, wróciła do wejścia. Nie domykając drzwi, zatrzymała się tuż za nimi i głęboko odetchnąwszy świeżym, chłodnym wieczornym powietrzem, przypaliła papierosa swoją ulubioną zapalniczką.

Wspomnienia jednak jej nie opuściły. Nie potrafiła przed nimi uciec. Zapytała samą siebie, jakim cudem mogłaby zamienić całe dotychczasowe życie na niepewny żywot zakonnicy michalitów. Nie ubierze się w szykowną suknię, nie spędzi wakacji na plażach Brighton, nie założy kosztownej biżuterii ani jutro, ani pojutrze, ani w przyszłym tygodniu. Nigdy. A jednak, a jednak…

Zaciągnąwszy się głęboko, wypuściła powietrze i patrzyła, jak kilka kółek dymu unosi się wolno, mieszając się z wilgotnym powietrzem. Widziała, jak docierają w pobliże dużej elektrycznej lampy palącej się pod dachem w pobliżu rogu magazynu. Kiedy zaczęły się rozpraszać, Vivien spostrzegła niezwykłą chmurę wiszącą nieruchomo w pobliżu lampy. Zaciekawiona, udała się na róg magazynu i uniosła głowę, chcąc jej się lepiej przyjrzeć.

W obłoku mgły ujrzała zbiorowisko jasno świecących kulek podobnych do drobnych kropli wody, ale o wiele wyraźniejszych i jaśniejszych. Wydawało jej się, że każda kulka lekko obraca się w nieruchomej chmurze, odbijając światło żarówki. Co więcej, mimo że smugi dymu z papierosa Vivien już dawno rozproszyły się i zniknęły, uniesione lekkim wiatrem, dziwaczna świecąca chmura tkwiła w tym samym miejscu, jakby w pewien sposób przytwierdzona do krawędzi dachu.

Nie spuszczając spojrzenia z chmury, Vivien przeszła w takie miejsce, w którym zapalona lampa znalazła się bezpośrednio za kulkami. Dopiero teraz mogła się zorientować, że dziwne zjawisko nie miało nieokreślonego kształtu. Vivien przez krótką chwilę była zafascynowana sposobem, w jaki każda kulka poruszała się wewnątrz obłoku, nie zmieniając ani jego wyglądu, ani kształtu.

Kiedy w końcu rozpoznała ten kształt, poczuła, jak po plecach przechodzą ją zimne dreszcze. Chociaż kłąb świecących kulek nie miał granic tak wyraźnych jak każdy lity przedmiot, bez wątpienia przypominała Vivien fajansowego aniołka, którego jej rodzice umieszczali niezmiennie na samym czubku bożonarodzeniowego drzewka.

Z pomocą przyszedł jej wrodzony cynizm.

— No dobrze — odezwała się głośno, zaskoczona niepewnością, jaką usłyszała we własnym głosie. — Co to wszystko ma oznaczać?

Chmura nieznacznie podpłynęła w jej stronę, nie zmieniając jednak ogólnego kształtu. Impuls strachu kazał Vivien szybko się cofnąć. W chwilę potem zobaczyła błysk oślepiającego jasnego światła, który zmusił ją do zamknięcia oczu. Kiedy je otworzyła, świecących kulek już nie było.

Stała bez ruchu jak sparaliżowana, czując, że jej serce wali młotem. Przez kilka sekund tylko wpatrywała się w puste miejsce, w którym jeszcze przed chwilą wisiał obłok. Co właściwie zobaczyłam? — zadała sobie pytanie, z trudem starając się zachować jasność myśli.

Wróciła powoli do drzwi magazynu. Mimo faktu, że nie wierzyła ani w cuda, ani w nadprzyrodzone zjawiska, ani nawet w samego Boga, który troszczy się o życie wszystkich ludzi, była przeświadczona, że to, co zobaczyła, miało bezpośredni związek z decyzją, którą starała się z takim trudem podjąć.

Kiedy przystanęła przy wejściu i zamknęła oczy, kształt obłoku wyryty w jej pamięci wyglądał identycznie jak tamten fajansowy aniołek z czasów jej dzieciństwa.

Po raz drugi weszła do magazynu. Gdy dotarła do miejsca, w którym znajdowały się jej meble, uklękła na oba kolana i przycisnęła czoło do narzuty na łóżku.

— Dobry, drogi Boże — powiedziała. — Dziękuję za zesłanie mi tego znaku. Bez względu na to, co to było… Teraz nie wątpię, że poproszę o przyjęcie do zakonu. Tylko że nadal nie wiem, dobry Boże, czy będę potrafiła przejść całą resztę życia, nie pożądając różnych rzeczy.

Na chwilę przerwała.

— Czy możesz mi w tym pomóc, Boże? — zapytała. — Czy możesz mnie jakoś nauczyć, że służenie bliźnim i kochanie ich, dzień po dniu, powinno mi wystarczyć? Że nie muszę pragnąć niczego więcej, żebym czuła się szczęśliwa? Mam nadzieję, że tak, gdyż sądzę, że nie poradzę sobie bez pomocy z Twojej strony.

Загрузка...