Johann Eberhardt nabrał powietrza, płynąc na lewym boku, kiedy do nawrotu zostało mu tylko kilka metrów. Pokonał tę odległość jednym silnym pociągnięciem długiej ręki, a potem wywinął kozła i odbił się od ściany. Kiedy płynął pod wodą, pozwolił sobie na kilka sekund odpoczynku, a potem znów wytężył mięśnie i skierował się ku przeciwległemu krańcowi dwudziestopieciometrowego basenu.
Acht und neunzig — powiedział do siebie, zwiększając tempo pod koniec porannych ćwiczeń. Oprócz niego w basenie było teraz tylko trzech innych mężczyzn. Kiedy przed trzydziestoma pięcioma minutami zaczął ćwiczyć, był jak zwykle pierwszy w wodzie, gdyż strzeżone przez komputer drzwi umożliwiły mu wcześniejszy wstęp dzięki specjalnej przepustce.
Gdy wyprzedzał mężczyznę płynącego na sąsiednim torze, poczuł przypływ adrenaliny, wyobraził sobie, że bierze udział w zawodach. Jak nazywa się tamten Włoch? — pomyślał przelotnie, przypominając sobie jeden ze swoich lepszych rezultatów. — Bianchi, nieprawdaż? Johann wyprzedził wówczas włoskiego pływaka na przedostatnim odcinku czterystumetrowego dystansu podczas zawodów pomiędzy Niemcami i Włochami.
Kiedy skończył płynąć i dotknął ściany, zanurzył i wynurzył się kilka razy, czekając, aż oddech powróci do normy. Zapamiętał czas, jaki osiągnął, i wyzerował automatyczny zegar toru mierzący czasy zawodników. Później wyszedł z basenu, zabrał ręcznik i skierował się do szatni.
Przez cały czas obserwował go siedzący z boku mężczyzna przypominający z wyglądu Turka. Miał na sobie także kąpielówki, ale było widać, że nie wchodził do basenu.
— Sie sind Johann Eberhardt, nicht war? — zapytał, kiedy Johann przechodził obok niego. Wyglądający na Turka mężczyzna musiał unieść głowę, żeby spojrzeć w oczy swojemu rozmówcy, który przewyższał go wzrostem o dobre dwadzieścia pięć centymetrów.
— Ja — odparł Johann, zatrzymując się, ale nie przestając się wycierać. — Dlaczego pan pyta?
— Jestem przyjacielem Bakira — odrzekł młody Turek, rozglądając się ukradkiem. — Czy mógłbym porozmawiać z panem na osobności?
Johann zawahał się, ale w końcu pozwolił mężczyźnie pójść ze sobą do pustej szatni. Bakir Demirel był także inżynierem i od paru lat pracował razem z Johannem. Obaj byli zarejestrowani w firmie Guntzel i Stern, czołowej niemieckiej agencji do spraw zatrudnienia. Los chciał, że pracowali razem w trzech ostatnich miejscach, do których skierowała ich agencja. Ich zdolności wzajemnie się uzupełniały. Johann był znakomitym specjalistą od inżynierii systemów. Jego główną umiejętnością było rozumienie, w jaki sposób współdziałają wszystkie elementy skomplikowanych systemów technicznych. Zdolności Bakira były bardziej ukierunkowane. Kolega
Johanna był ekspertem w dziedzinie oprogramowania systemów, a także znał się dobrze na robotyce.
Kiedy Johann i jego rozmówca znaleźli się w szatni, nieznajomy wszedł do najbliższej kabiny z prysznicem i odkręcił do oporu oba kurki. Johann, widząc to, posłał mu lekko kpiące spojrzenie.
— Nigdy nie wiadomo, kto może podsłuchiwać — odrzekł młody Turek, uśmiechnąwszy się i wzruszywszy ramionami.
— A teraz proszę powiedzieć mi, o co chodzi — odezwał się zniecierpliwiony Johann.
— Berliński urząd do spraw zatrudnienia zawiadomił wczoraj Bakira, że jego kontrakt zostaje unieważniony — oświadczył mężczyzna.
— Musiała zajść jakaś pomyłka — stwierdził Johann. — Bakir podpisał swój kontrakt później niż ja, a mój będzie ważny jeszcze przez trzy miesiące. Nawet nie rozpoczęliśmy pracy nad unowocześnianiem systemu dystrybucji dla firmy Wedding i Moabit.
— Unieważnienie jego kontraktu miało z pewnością podłoże polityczne — oznajmił Turek. — Wszyscy wiedzą, że Herr Farckenbeck ma wyższe aspiracje. Jeżeli chce awansować, musi wykazać, że kocha swoją niemiecką ojczyznę. Nie znajdzie lepszej okazji od natychmiastowego zwolnienia z pracy wszystkich dobrze opłacanych obcokrajowców, zatrudnionych w charakterze specjalistów w Berlińskim Instytucie Gospodarki Wodnej.
— Zerwanie kontraktu pociąga za sobą karę umowną, zgodnie z odpowiednią klauzulą.
— Herr Direktor i to potrafi obrócić na swoją korzyść. W ten sposób będzie mógł powiedzieć, że jest zdolny do wyrzeczeń dla dobra ojczyzny. — Mężczyzna popatrzył Johannowi w oczy, a uśmiech zniknął z jego twarzy. — Ale nie przyszedłem tu o szóstej rano tylko po to, by omawiać z panem praktyki pracodawców w Niemczech. Chciałem prosić pana o wyświadczenie przysługi Bakirowi. Jest pana przyjacielem, prawda?
Johann kiwnął głową.
— Mam nadzieję, że pan wie — ciągnął Turek — iż zgodnie z ustawą o zatrudnianiu obcokrajowców, jaką parlament uchwalił przed dwoma miesiącami, wszyscy imigranci bez stałego zatrudnienia mają zostać natychmiast deportowani. W zeszłym tygodniu sąd ogłosił wykładnię tego prawa. Zgodnie z nią nawet tacy ludzie jak Bakir, zarejestrowani w urzędach zatrudnienia i pracujący w Niemczech od wielu lat, mogą zostać deportowani w okresie miedzy końcem jednego kontraktu a początkiem następnego. I chociaż Bakir i jego rodzina mieszkają tu…
— Ależ to absurd — przerwał mu Johann. — Z pewnością ta ustawa nie dotyczy kogoś takiego jak Bakir. Uchwalono ją w tym celu, żeby władze miały prawo deportować tych obcokrajowców, którzy nie mogą zarobić na swoje utrzymanie i dlatego stanowią ciężar dla narodu. Bakir mieszka tu od urodzenia i jest zdolnym, dobrze zarabiającym inżynierem. Ma trochę oszczędności w banku i nawet kupił sobie niewielki domek.
— I jedno, i drugie może być skonfiskowane — odrzekł Turek uśmiechając się z wysiłkiem. — Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie sugeruję, że motywem działania rządu Freisingera jest chęć zysku, a przynajmniej nie w tej chwili. To jednak, co powiedziałem, jest prawdą. Bakir może zostać deportowany i to jeszcze dzisiaj, zanim Guntzel i Stern zaczną szukać dla niego nowej pracy… Właśnie z tego powodu zwróciłem się do pana.
Johann poruszył się, zaintrygowany.
— A co to ma wspólnego ze mną? — zapytał.
— Zaraz to panu wyjaśnię — rzekł mężczyzna. — Poznał pan żonę Bakira, Sylvie, i ich córkę, Annę, prawda?
— Tak — przyznał Johann. — Zaprosili mnie do swojego domu na kolację w pewien wieczór na parę dni przed Bożym Narodzeniem.
— Bakir uważa — powiedział cicho mężczyzna — że w ciągu kilku najbliższych dni, dopóki nie znajdzie nowej pracy, nie powinien się pokazywać w domu. Martwi się jednak o bezpieczeństwo żony i córki podczas swojej nieobecności. Prosił mnie, bym zapytał pana, czy Sylvie i Anna nie mogłyby tych kilku dni, najwyżej tygodnia, spędzić w pana mieszkaniu. Sądzi, że w ten sposób nie rzucałoby się tak bardzo w oczy, że go nie ma.
Johann nie wiedział, co powiedzieć. Jego pierwszą myślą było, jak zareaguje na to Eva. Szybko przypomniał sobie jednak, że mimo wszystko to było jego mieszkanie i że w tej chwili miał wolny gościnny pokój i łazienkę. Powrócił myślami do Bakira. Był zawsze dobrym kolegą i przyjacielem — pomyślał. — Powinienem mu pomóc.
Tym bardziej że spełnienie prośby Bakira nie było wcale trudne. A jednak jakieś uczucie, którego Johann nie rozumiał, sprawiało, że nie mógł się zdecydować. Poruszył się niespokojnie.
W tym czasie nieznajomy bacznie go obserwował.
— No dobrze — powiedział w końcu Johann, kiedy przedłużająca się cisza zaczęła być niezręczna. — Myślę, że mogę to dla niego zrobić.
— Dziękuję panu — rzekł mężczyzna, chwytając dłoń Johanna i energicznie nią potrząsając. — Bardzo panu dziękuję. — Popatrzył na zegarek. — Spotkają się z panem dokładnie o siódmej w Tiergarten, obok pomnika Goethego.
Zanim Johann zdążył odpowiedzieć, nieznajomy mężczyzna zniknął.
Na dworze padał śnieg. Johann owinął szczelniej szalik wokół szyi. Miał na sobie tylko gruby dres włożony na podkoszulek i dżinsy.
Skierował się w stronę Tiergarten, wielkiego parku będącego prawdziwą oazą spokoju w samym centrum Berlina. Nie musiał iść daleko, gdyż kryty basen, gdzie ćwiczył, znajdował się niedaleko Friedrichstrasse, nad brzegiem Sprewy.
W czasie drogi naszły go wątpliwości, czy naprawdę powinien był się zgodzić na przyjęcie żony i córki Bakira do swojego mieszkania. Od czasu kiedy tajemniczy Turek zniknął nagle z szatni jak duch, przez głowę Johanna przelatywały dziesiątki pytań. Dlaczego właśnie ja? — zdawał się mówić jakiś głos w jego głowie. — Prawdę mówiąc, znam Bakira tylko z pracy. W żaden sposób nie mieszałem się do jego prywatnego życia.
Johann przypomniał sobie wieczór, kiedy Bakir zaprosił go do swojego domu w Kreuzburgu. Poznał tego wieczoru wielu ludzi, przeważnie także Turków. Dlaczego Bakir nie zwróci się do któregoś z nich o pomoc? — zapytał siebie.
Zanim doszedł do Unter den Linden i skręcił w stronę Tiergarten, był niemal przekonany, że Bakir musi być jakimś działaczem politycznym. Możliwe, że nawet jednym z przywódców ruchu sprzeciwiającego się ustawie o zatrudnianiu obcokrajowców. Od czasu kiedy niemiecki parlament, uginając się przed wolą Freisingera, uchwalił to nowe prawo, dochodziło do częstych przerw w pracy i pokojowych demonstracji. Tak, to musi być to — powiedział sobie Johann. — W przeciwnym razie nie wyrzucono by go z pracy.
Kiedy dotarł do Bramy Brandenburskiej, na kilka sekund się zatrzymał. Po lewej stronie, na terenach, które aż do pierwszych lat dwudziestego pierwszego wieku były częścią
Tiergarten, niemal do samego Leipziger Platz, stało teraz obok siebie kilka gmachów mieszczących muzea różnych ważnych okresów w historii Niemiec. Pierwszym i najstarszym budynkiem, który Johann odwiedził dwukrotnie jako dziecko, było Muzeum Muru Berlińskiego. O kilka domów dalej znajdowało się kontrowersyjne Muzeum Trzeciej Rzeszy, które w ostatnich latach było obiektem wielu demonstracji i protestów.
Johann skręcił do parku i znalazł się na tyłach gmachów. Stwierdził, że śnieżyca przybrała na sile. Niewielkie trawniki po obu stronach alejki były teraz zupełnie białe. Tu i tam widniały na nich ślady króliczych łap. Ciężkie chmury nie przepuszczały światła budzącego się poranka, ale kilka zapalonych tu i ówdzie latarń oświetlało park wystarczająco jasno, by Johann mógł je widzieć.
Co sto metrów na trawnikach przy alejce stały grube skąpy z napisami: YERBOTEN, umieszczonymi tuż nad rejestrującymi wszystko obrotowymi kamerami. Ich zadaniem było przypominanie wszystkim odwiedzającym Tiergarten, że spanie na terenie parku, w dzień czy w nocy, w namiocie czy pod gołym niebem, w śpiworze czy bez, było ciężkim wykroczeniem, karanym grzywną w wysokości co najmniej trzystu marek i czasem dodatkowymi trzydziestoma dniami aresztu.
Przez alejkę przebiegł nagle jakiś królik i Johann puścił się za nim w pościg. Rzecz jasna, nie był dla małego zwierzątka dość szybkim partnerem i tylko zamoczył w śniegu swoje sportowe buty. Gdy zatrzymał się, by uspokoić oddech, zauważył, że stoi obok wysokiego, znajdującego się pod napięciem płotu chroniącego tyły Muzeum Trzeciej Rzeszy. Mimo zasłaniających mu widok drzew i padającego śniegu, wpatrywał się w budynek, rozmyślając o swojej narzeczonej, Evie, i jej pracy w tym muzeum. Nagle dobiegł go zza pleców czyjś ostry głos.
— Was tun Się hier? — odezwał się mężczyzna, wyłaniając się zza drzewa. Miał na sobie stalowoszary mundur policjanta z oddziałów Służby Bezpieczeństwa Kraju.
— Szedłem sobie aleją — odrzekł spokojnie Johann. — A potem wpadło mi do głowy, żeby się pościgać z królikiem…
— Proszę o pańską kartę identyfikacyjną — przerwał mu policjant, wyciągając rękę. Kiedy podszedł do Johanna, ten stwierdził, że podobnie jak większość funkcjonariuszy SBK, był mężczyzną bardzo młodym, najwyżej dwudziestoletnim.
Johann sięgnął do małej torby wiszącej na biodrze i wręczył funkcjonariuszowi kartę. Policjant wyglądał na zdenerwowanego, jakby po raz pierwszy kogoś legitymował. Możliwe, że sprawiał to niezwykły wzrost Johanna. Funkcjonariusz wyciągnął niewielki komputer z małym odchylanym ekranem i wsunął do czytnika podaną kartę. Nic się nie stało. Zdziwiony wyciągnął kartę i umieścił ją w czytniku po raz drugi. Ekran jednak pozostał nadał ciemny.
— Pańska karta musi być fałszywa — oświadczył z przekonaniem, a potem odpiął od pasa pałkę i zakomenderował: — Proszę ze mną.
Johann uśmiechnął się do niego.
— Możliwe, że zapomniał pan włączyć urządzenie — odparł, nie kryjąc sarkazmu w głosie. Po kilku sekundach zły i zakłopotany policjant odczytywał z ekranu monitora dane personalne Johanna, które uzyskał drogą radiową z głównego komputera centrali SBK.
— Kiedy się pan urodził? — zapytał, ocierając ekran ze śniegu i odchylając go w taki sposób, żeby Johann nie mógł widzieć wyświetlonej tam daty.
— Jedenastego listopada 2111 roku — odpowiedział Johann.
— Pański zawód?
— Inżynier systemów. W tej chwili jestem zatrudniony w Berlińskim Instytucie Gospodarki Wodnej.
Policjanta jednak to nie zadowoliło.
— Gdzie pan mieszka? — zapytał.
— Schumannstrasse dwadzieścia osiem, mieszkanie F — odrzekł nieco poirytowany Johann. — Proszę posłuchać — dodał. — Sam pan widzi, że nie jestem włóczęgą, i o ile mi wiadomo, nie popełniłem żadnego wykroczenia. Jeżeli w dalszym ciągu będzie pan wypytywał mnie bez powodu, ostrzegam, że złożę zażalenie w biurze pańskiej organizacji… Mój kuzyn, Ludwig, który służy u was w randze kapitana, wiele razy zapewniał mnie, że SBK nie nachodzi lojalnych obywateli niemieckich.
Wyraz twarzy policjanta uległ gwałtownej zmianie. Natychmiast zaczął tłumaczyć się i przepraszać.
— Bardzo mi przykro, mein Herr — powiedział, lekko się jąkając. — Nie miałem pojęcia, że Ludwig Eberhardt jest pańskim kuzynem. To przełożony mojego dowódcy… — Wyglądało na to, że na chwilę zapomniał, co chce powiedzieć. — Wykonywałem tylko swoją pracę — odezwał się w końcu. — Otrzymaliśmy meldunek, że jacyś wywrotowcy mogą chcieć zakłócić otwarcie wystawy. Mam rozkaz zatrzymywać wszystkich ludzi, którzy kręcą się w tej części parku…
Johann wyciągnął rękę.
— Moja karta, jeżeli mogę prosić — przerwał mu szorstko. — Czas już na mnie.
— Natiirlich — odrzekł policjant, oddając mu kartę i szeroko się uśmiechając.
Służba Bezpieczeństwa Kraju powstała zaledwie cztery lata wcześniej, zaraz po tym, jak premierem rządu został wybrany Freisinger. Początkowym celem tej nowej organizacji, obejmującej zasięgiem cały kraj, było przywrócenie ochrony niemieckich granic przed wciąż przybierającą na sile falą imigrantów. Większość z nich pochodziła z Afryki i Bliskiego Wschodu, a przedostawała się do południowej Europy z rejonów Morza Śródziemnego. Mimo iż koncepcja narodowych granic została uznana za przestarzałą, kiedy przed stu dwudziestoma laty narodziła się Federacja Europejska, żaden z jej pozostałych członków nie zgłosił stanowczego sprzeciwu wobec jednostronnego ogłoszenia przez Niemcy zamiaru patrolowania narodowych granic. System, jaki wprowadzono w życie, okazał się bardzo skuteczny. Nim zdążyły upłynąć dwa lata, zalewająca dotychczas Niemcy fala nielegalnych imigrantów przerodziła się w leniwie ciurkający strumyk.
Zakres obowiązków i wpływów Służby Bezpieczeństwa Kraju uległ wówczas znacznemu rozszerzeniu. W miarę jak towarzyszący Wielkiemu Chaosowi kryzys gospodarczy zataczał coraz szersze kręgi, niemieckie władze uznały za konieczne uchwalenie wielu nowych ustaw, których celem było ograniczenie praw ludzi nie będących Niemcami. Stało się więc niemal oczywiste, że nowa służba bezpieczeństwa pomoże lokalnym siłom policji uporać się z problemem wciąż rosnącej liczby osób pochodzenia tureckiego i egipskiego. Prawdę mówiąc, w miarę upływu czasu lokalne samorządy coraz częściej zaczęły przerzucać odpowiedzialność za wprowadzanie w życie ustaw dotyczących cudzoziemców na gorliwych i nacjonalistycznie nastawionych policjantów z SBK.
W tym samym czasie inne, mniejsze państwa, a wśród nich Austria, Węgry i Słowacja, postanowiły zorganizować i u siebie takie same służby ochrony granic. Państwa te zawarły z Niemcami umowę nie tylko w tym celu, by wprowadzić w życie podobny system, lecz i po to, by zapewnić sobie pomoc i ciągły nadzór Niemców w początkowym etapie jego organizacji. W wyniku tego SBK i jej stalowoszare mundury stały się symbolami zmian zachodzących w tych niespokojnych czasach niemal w całej Europie.
Wielu Europejczykom, którzy nie pogodzili się z ponurymi realiami najgorszego znanego im kryzysu, było niezmiernie łatwo zrzucić winę za utratę dorobku całego życia i panoszący się chaos na wciąż zwiększającą się liczbę zatrudnionych w ich krajach nielegalnych imigrantów. Ci głęboko rozczarowani ludzie uważali Herr Freisingera i SBK za bohaterów dążących do przywrócenia w Europie dobrobytu, którym cieszyła się tak niedawno. Dla innych ludzi jednak, zatrwożonych odradzającym się, uosabianym przez politykę władz Niemiec rasizmem i nacjonalizmem, graniczące z bezprawiem postępowanie SBK boleśnie przypominało wcześniejszy okres w historii kontynentu, kiedy prawa mniejszości etnicznych były bezwzględnie naruszane.
Spotkanie z funkcjonariuszem SBK zaniepokoiło Johanna. Świadom teraz bardziej niż kiedykolwiek możliwych konsekwencji udzielenia pomocy swojemu przyjacielowi, Bakirowi, przez chwilę się zastanawiał, czy w ogóle powinien stawić się na umówione spotkanie. Po krótkiej wewnętrznej walce doszedł jednak do wniosku, że poczucie przyzwoitości nakazuje mu zjawić się o siódmej przy pomniku Goethego.
Bakir i jego żona z córką wyłonili się zza ośnieżonych krzaków minutę po siódmej. Sylvie miała głowę owiniętą szalem. Na jednej ręce niosła trzyletnie dziecko, a w drugiej trzymała niewielką walizkę. Kiedy się przywitali, turecki przyjaciel Johanna zaczął mu wylewnie dziękować za to, że zgodził się mu pomóc.
Johann przerwał potok jego mowy.
— Przykro mi, Bakir — powiedział niepewnie — ale prawdę mówiąc, nie mogę się na to zgodzić… Przemyślałem to wszystko jeszcze raz w ciągu tej godziny i po prostu nie sądzę, by było to możliwe. Weźmy chociaż pod uwagę fakt, że mój dom jest wyposażony w wiele urządzeń mających zapewnić nam bezpieczeństwo. Drzwi wejściowe i drzwi w korytarzach reagują tylko na kody mojej karty identyfikacyjnej i Evy. Uzyskanie zezwolenia, żeby otwierały się także na kod karty Syhie, wymagałoby wystąpienia o zgodę do właściciela domu.
— Sylvie i Anna nie będą wychodziły z twojego mieszkania do czasu, aż znajdę nową pracę — przekonywał Bakir. — Jeżeli chcesz, mogą nawet nie ruszać się z pokoju. W żaden sposób nie będą przeszkadzały ani tobie, ani Evie. Proszę cię, Johann, jesteś moją jedyną nadzieją.
— A co z całą twoją rodziną i przyjaciółmi w Kreuzburgu? — zapytał Johann, trochę zdziwiony tonem własnego głosu. — Z pewnością byłoby lepiej, gdyby twoi bliscy przebywali ^pośród ludzi, których znają.
Bakir położył dłoń na ramieniu Johanna.
— Nie mogę wyjaśnić ci teraz wszystkiego — odparł. — Po prostu nie ma na to czasu… Mam jednak powody, by sądzić, lżę zostałem uznany przez SBK za osobę niepożądaną przez pomyłkę. Jeżeli uda mi się uniknąć aresztowania przez najbliższe kilka dni albo tydzień, znajdę sobie inną pracę. Mój pracodawca będzie wówczas chronił mnie przed deportacją, ja ja będę miał czas, by wyjaśnić to nieporozumienie. Gdyby szare koszule ujęły w ciągu tych kilku dni Sylvie i Annę, zmuszony byłbym oddać się w ich ręce… Wiem, że to wszystko wygląda bardzo dziwnie. Proszę cię jednak, żebyś mi zaufał. Zawsze byłem wobec ciebie szczery.
Johann słuchał próśb przyjaciela z mieszanymi uczuciami. Chciał mu pomóc, ale nie mógł przestać myśleć o Evie i o tym, że może w ten sposób popełnić wykroczenie. Kątem oka zobaczył, że ktoś nadchodzi. Przez chwilę miał wrażenie, że to funkcjonariusz służby bezpieczeństwa, i serce zadarło mu ze strachu.
— Przykro mi, Bakir, nie mogę tego zrobić — powiedział szybko, kiedy alejką za jego plecami przechodził jakiś mężczyzna prowadzący psa na smyczy — Mógłbym dać ci trochę pieniędzy, jeżeli ci to pomoże.
Zobaczył, jak w oczach Bakira pojawia się niedowierzanie. Turek cofnął się o krok i objął ramieniem swoją żonę.
— Nie prosiłem cię o pieniądze — odparł porywczo. — Wszystko, czego mi trzeba, to trochę czasu. — Westchnął ciężko. — No dobrze — powiedział w końcu. — Rozumiem. Myślałem tylko, że mógłbyś…
Nie kończąc zdania, odwrócił się i zaczął pocieszać żonę, w której oczach pojawiły się łzy.
— Co teraz poczniemy? — zaczęła lamentować. — Co teraz się z nami stanie?
Johann poczuł się przygnębiony. Niezręcznie pożegnał się i odwrócił plecami do Bakira i jego rodziny. Pierwsze pięćdziesiąt metrów pokonał ze spuszczoną głową, wpatrując się we własne buty i czując, jak z każdą chwilą narasta w nim poczucie winy. Kiedy w końcu przystanął obok jednej z tablic z napisem: YERBOTEN, odwrócił się na pięcie i skierował spojrzenie na pomnik Goethego. Bakira jednak już tam nie było.
Johann potrząsnął głową i zaczai czynić sobie wymówki. Gdy rozmyślał o tym, jak łatwo mógłby pomóc Bakirowi, zauważył nagle, że na ziemię o jakiś metr na prawo od niego nie spadają w ogóle żadne płatki śniegu. Zaintrygowany tym, uniósł głowę i popatrzył na latarnię umieszczoną na słupie nad tablicą. Po prawej stronie zapalonej latarni ujrzał wiszącą w powietrzu podwójną spiralę wypełnioną tysiącami niewielkich, świecących białych kulek. Z góry spadały na nią płatki śniegu, ale przy zetknięciu z nią znikały, jakby w tej samej chwili zamienione w parę.
Mogła mieć trzydzieści centymetrów średnicy i metr wysokości, obracała się powoli wokół pionowej niewidocznej osi. Wszystkie kulki znajdujące się w jej obu ramionach odbijały jasne światło latarni nad tablicą. Chociaż przemieszczały się swobodnie w górę, w dół i na boki, kształt podwójnej spirali pozostawał nie zmieniony.
Johann nie mógł uwierzyć w to, co widział. Zamknął oczy, przez chwilę je tarł kciukami, a potem znów otworzył. Dziwne świecące kulki nie zniknęły. Jedyną zmianą, jaką dostrzegł, było usytuowanie względem osi; cała spirala bowiem nie przestawała się obracać. Po raz drugi popatrzył na przestrzeń ponad dziwnym tworem. Śledził spojrzeniem kilka płatków, które opadały do chwili, gdy stykały się z górną powierzchnią skomplikowanego zawijasa, a potem w niewytłumaczalny sposób znikały.
Nawykły do logicznego rozumowania umysł Johanna zaczął stawiać pytania i starać się znaleźć wyjaśnienie tego dziwnego zjawiska. Nagle dziwny zakrętas zaczął się obniżać, kierując w jego stronę. Johann podskoczył z wyciągniętą do góry rękę, a kiedy jego dłoń znalazła się w chmurze, zacisnął ją, chwytając kilka kulek.
W tej samej chwili jego oczy poraził błysk oślepiającego światła. W następnej sekundzie podwójna spirala zniknęła bez jakiegokolwiek śladu. Johann przypomniał sobie tylko, że w chwili skoku poczuł w zamkniętej dłoni dziwne ciepło. Kiedy trzymał ją cały czas zaciśniętą, wydało mu się, że zdołał coś pochwycić. Powoli, ostrożnie, otworzył ją. Zobaczył białe kulki, dokładnie jedenaście, przylepione w kilku miejscach do wewnętrznej części dłoni. Stwierdził, że mogły mieć średnicę najwyżej jednego milimetra.
Przyglądał się im prawie przez minutę i zauważył, że są białe z wyjątkiem wąskiego czerwonego paska biegnącego wzdłuż równika. Wyjąwszy identyfikacyjną kartę, posłużył się nią, żeby je zdrapać z dłoni do bocznej kieszeni torby. Kiedy wracał do domu, opierał się pokusie popatrzenia na nie, łowiąc sobie, że gdy znajdzie się w mieszkaniu, podda je bardziej szczegółowej analizie.