Przez pomruk klimatyzatora, dźwięk tak monotonny, że szybko przestawało się go zauważać, przebijał się nigdy nie milknący puls wielkiego miasta; dudnienie, które bardziej czuło się niż słyszało. Shirl lubiła ten odgłos, któremu tutaj, za grubymi ścianami, towarzyszyło poczucie bezpieczeństwa. Była późna noc, zegar wyświetlał 3:24, pod jej spojrzeniem cyfry przeskoczyły na 3:25. Zmieniła pozycję; obok niej Mike poruszył się na szerokim łóżku i wymamrotał coś przez sen. Zastygła, by go nie obudzić. Po chwili uspokoił się, naciągnął prześcieradło na ramiona, oddech stał się głębszy, wolniejszy. Mieszane przez klimatyzator powietrze mile chłodziło jej nagie ciało. Zanim wrócił do łóżka i obudził ją, złapała kilka godzin snu i nie miała ochoty wylegiwać się dłużej. Wstała i podeszła do dmuchawy, podstawiając się pod zimny prąd. Przebiegła palcami po skórze i skrzywiła się, gdy doszła do obolałych piersi. Przyjdzie znów ukryć pod makijażem sińce, jutro będzie cała w czarne i granatowe cętki. Mike zawsze złościł się, ile razy widział sińce i zadrapania, jakby zupełnie nie był w stanie skojarzyć, że jest to wynik jego brutalności. Zasłony nad klimatyzatorem rozchyliły się nieco wpuszczając noc do wnętrza. Gdzieś lśniły rzadkie światła, zupełnie jak oczy zwierząt. Poprawiła kotary i przyklepała je, by się nie poruszyły.
Mike zachrapał niskim, gardłowym głosem, który mógł solidnie przestraszyć kogoś nie przyzwyczajonego. Shirl wiedziała, że jeśli chrapie w ten sposób, to śpi głęboko. Może nawet zdoła wziąć prysznic bez jego wiedzy! Bezszelestnie przeszła po dywanie ku drzwiom łazienki i zamknęła je za sobą powoli, że nic nie szczęknęło. Proszę! Włączyła światło i uśmiechnęła się do plastikowej imitacji marmuru na ścianach i lśniącej, złotej armatury. Ściany były dźwiękoszczelne, lecz jeśli nie spał dostatecznie głęboko, mógł usłyszeć bulgotanie wody w rurach. Zdjął ją nagły strach; wstrzymała oddech i stanęła na palcach, by spojrzeć na miernik wody. Dobrze, wypuściła powietrze z westchnieniem. Zawór został odkręcony. Mike odcinał wodę za dnia — woda kosztowała sporo. Zabronił Shirl brać I prysznic, chociaż sam robił to bez żenady. Jeśli raz na jakiś j czas zajrzy tu po kryjomu, pomyślała, to Mike i tak tego nie zauważy.
Było wspaniale zimno, stała pod strumieniem wody dłużej niż zamierzała; z poczuciem winy spojrzała na zawór. Wytarła się i usunęła ręcznikiem wszystkie krople wody ze ścian i podłogi, po czym zagrzebała ręcznik na dnie kosza, do którego on i tak nigdy nie zaglądał. Czuła się wspaniale, uśmiechnęła się wklepując puder w mrowiącą skórę. Masz dwadzieścia trzy lata, Shirl, a nie zmieniłaś rozmiaru sukni, odkąd skończyłaś dziewiętnaście, no, może z wyjątkiem obwodu biustu. Używała teraz większego stanika, lecz to było w porządku, mężczyźni to lubili. Wzięła z szafki czysty szlafrok i założyła go.
Gdy przechodziła przez sypialnię, chrapanie Mike’a i przypominało dźwięk tnącej piły. Wyglądał ostatnio na umęczonego, zapewne noszeniem kapelusza. Przez ten rok, od kiedy z nim zamieszkała, przybrał chyba ze dwadzieścia funtów, głównie w pasie. Jemu zdawało się to nie przeszkadzać, a ona starała się niczego nie zauważać. Włączyła telewizor i czekając aż się nagrzeje, przeszła do kuchni, by zrobić sobie drinka. Najkosztowniejsze trunki, czyli piwo i samotna butelka whisky, była wyłącznie dla Mike’a, ale jak długo można brać sobie do serca takie zakazy. Tak naprawdę, to było jej wszystko jedno, co pije, dopóki miało to miły smak. Została jeszcze butelka wódki; zmieszana z koncentratem pomarańczowym była całkiem dobra, jeśli dodało się trochę cukru.
Dziesięciocalowy ekran wypełniała głowa mężczyzny, który poruszał bezgłośnie ustami i spoglądał wprost na nią. Wiedziała, że to idiotyzm, ale zaciągnęła poły szlafroka i zapięła go. Uśmiechnęła się znów, czując, jak znika uczucie skrępowania. Z drinkiem w ręce zwinęła się na kanapie tuż obok poręczy z zamontowanym pilotem. Na sąsiednim kanale były wyścigi samochodowe, na kolejnym zaś stary film Johna Barrymore’a. Kopia była do niczego, a całość robiła wrażenie przedpotopowej produkcji — szybko naciskała dalsze guziczki pilota. Sprawdziwszy większość programów, wybrała jak zwykle kanał dziewiętnasty — kanał kobiecy, który emitował wyłącznie tasiemcowe seriale w blokach. Projekcja wszystkich odcinków trwała, czasem dwadzieścia cztery godziny. Tego akurat serialu nie widziała, zrozumiała tyle, na ile było to możliwe. Film był brytyjski, aktorzy mówili z dziwnym akcentem, nie za wszystkimi wątkami nadążała, lecz akcja była dość interesująca. Jakaś kobieta bez makijażu rodziła właśnie w potach, jej mąż był w więzieniu, lecz właśnie przyszła wiadomość, że uciekł, a mężczyzna, który był ojcem dziecka, niedorozwiniętego, jak właśnie stwierdził, był bratem jej męża. Shirl upiła drinka i rozsiadła się wygodnie przed ekranem.
O szóstej wyłączyła odbiornik, umyła i wytarła szklankę i poszła się ubrać. Tab zaczynał służbę o siódmej i chciała zrobić wszystkie zakupy jak najwcześniej, póki nie narośnie upał. Cicho, by nie obudzić Mike’a, poszukała rzeczy — majteczki, cieniutki stanik i szarą sukienkę bez rękawów — dość starą i znoszoną, by pójść w niej na zakupy. Żadnej biżuterii i oczywiście żadnego makijażu — nie było sensu szukać kłopotów. Nie jadała śniadań — pomagało to kontrolować kalorie, wypiła jednak przed wyjściem filiżankę czarnej kawy. Dokładnie o siódmej sprawdziła jeszcze, czy ma w torebce kluczyki i czy pieniądze są na swoim miejscu, wzięła z szuflady wielką torbę i wyszła.
— Dzień dobry panience — powiedział windziarz otwierając jej drzwi i odsłaniając w serdecznym uśmiechu lekko nadpsute uzębienie. — Zapowiada się kolejny upalny dzień.
— W wiadomościach mówili, że już są osiemdziesiąt dwa stopnie.
— To nawet nie połowa tego, co jest naprawdę — drzwi zamknęły się i winda ruszyła. — Oni mierzą temperaturę na dachu, a mógłbym się założyć, że na poziomie ulicy jest o wiele więcej.
— Pewnie masz rację.
Kiedy na dole wysiadła z windy, Charlie powiedział coś do ukrytego mikrofonu.
— Dzisiaj znów będzie upał — przywitał ją, gdy podeszla bliżej.
— Dzień dobry, Miss Shirl — powiedział Tab wychodząc z pokoju strażników. Uśmiechnęła się, szczęśliwa, że go widzi; najmilszego strażnika, jakiego znała i jedynego, który nigdy nie robił jej propozycji i to nie dlatego, że się hamował; po prostu taka myśl w ogóle nie przyszła mu do głowy i za to lubiła Taba najbardziej. Szczęśliwie ożeniony, z trójką dzieci, opowiedział jej już wszystko o Amy i o chłopakach.
Był dobrym strażnikiem. Nawet nie widząc kastetu, który nosił na lewej ręce, można było poznać, że potrafi o siebie zadbać — niewysoki, lecz szeroki w barach, zaś grające muskuły przedramion mówiły same za siebie. Wziął od niej portmonetkę i schował w zapinanej kieszeni; podała mu jeszcze torbę na zakupy. Gdy drzwi otworzyły się, wyszedł pierwszy — przejaw złych manier w dobrym towarzystwie, lecz dobry zwyczaj strażnika. Było gorąco, gorzej niż oczekiwała.
— A ty nie uraczysz mnie prognozą pogody? — spytała mrużąc oczy na widok rozgrzanej, już zatłoczonej ulicy. — Sądzę, że dość ich już pani dzisiaj słyszała, Miss Shirl. Ja sam zebrałem z tuzin. — Nie spoglądał na nią, gdy mówił, lecz, jak na zawodowca przystało, przez cały czas lustrował ulicę. Zwykle poruszał się i mówił powoli — robił to celowo, takiego właśnie bowiem zachowania większość ludzi oczekiwała od Murzyna. Jednak gdy zaczynały się jakieś kłopoty, nie trwały nigdy długo — Tab wyznawał zasadę, że przeciwnika należy wyeliminować pierwszym ciosem, który, jeśli został właściwie zadany, nie wymagał już korekty.
— Mamy dzisiaj coś szczególnego w planie? — spytał.
— Nie, tylko coś na obiad. I muszę jeszcze wstąpić do Schmidta.
— To może weźmnie pani rikszę, by oszczędzić siły przed tą wizytą?
— Tak, dzisiaj chyba tak. Riksze były stosunkowo tanie, a jeśli zwykle chodziła pieszo, to dlatego, że lubiła. Jednak nie w tym upale. Na postoju czekał cały rząd riksz, ich właściciele siedzieli skuleni w cieniu pojazdów. Tab podprowadził ją do drugiego z kolei i przytrzymał go, by mogła wsiąść.
— A ja to co? — spytał gniewnie pierwszy w kolejce. — A nic, masz łyse opony — odpowiedział spokojnie Tab.
— Nie są łyse, tylko trochę zdarte, tak nie wolno… — Zjeżdżaj! — syknął Tab unosząc nieco pięści; ostre, żelazne kolce zalśniły w słońcu. Mężczyzna wskoczył na siodło i popedałował ulicą. Pozostali tylko odwrócili w milczeniu twarze. — Gramercy Park — powiedział do drugiego rikszarza.
Nie jechał szybko, Tab mógł spokojnie dotrzymać im tempa idąc obok. Shirl miała przed sobą unoszące się miarowo ramiona rikszarza pokryte strużkami potu, lśniące mokro plecy; widziała nawet sypiący się z włosów łupież. Skrępowana sytuacją skierowała wzrok na ulicę. Wokół przechodzili niespiesznie ludzie, inne riksze manewrowały między ciężko załadowanymi platformami. Bar na rogu Park Avenue wywiesił od rana napis: Dziś piwo od 14.00, i już parę osób czekało w koleje. Tyle godzin stania po jeden kufel piwa, pomyślała, i to po ostatnich podwyżkach. Piwa nigdy nie było dużo, zawsze usprawiedliwiano to ograniczonymi przydziałami ziarna lub czegoś innego, a przy takiej pogodzie znikało błyskawicznie ledwo zaczynała się sprzedaż, i to za fantastyczne ceny. Skręcili w Lexington i zatrzymali się na rogu Dwudziestej Pierwszej Ulicy. Wysiadła i poczekała w cieniu, aż Tab zapłaci kierowcy. Spomiędzy stoisk rynku spożywczego dochodził zgryźliwy chór głosów. Wziąwszy głęboki oddech i położywszy rękę na ramieniu Taba, ruszyła przez ulicę w kierunku Gramercy Park.
Wejście okalały stoiska z sucharami z wodorostów; wielokolorowe stosy piętrzyły się ponad tłumem, wabiąc brązem, czerwienią, błękitnawą zielenią.
— Trzy funty zielonych — powiedziała do tego samego co zawsze sprzedawcy, potem spojrzała na kartę z ceną. — Znowu dziesięć centów na funcie!
— Sam muszę tyle zapłacić, proszę pani, nie mam ani centa więcej zysku — na jednej szalce wagi położyła ciężarek, na drugą wsypał suchary.
— Ale dlaczego wszyscy pozwalają, by ceny rosły? — wzięła z szalki połamany kawałek suchara i zaczęła go żuć. Kolor zależał od rodzaju wodorostów, z których robiono suchary; zielony smakował jej zawsze najbardziej, mniej niż inne trącił jodyną.
— Podaż i popyt, podaż i popyt — sprzedawca wsypał suchary do trzymanej przez Taba torby. — Im więcej ludzi, tym mniej towarów. Słyszałem, że farmy wodorostów zakładane są teraz już na pełnym morzu, a im dłuższy transport, tym wyższa cena. — Wygłaszał tę litanię głosem tak monotonnym, jakby powtarzał ją już wielokrotnie.
— Nie wiem, czy ludzie to zniosą — powiedziała Shirl, gdy już odchodzili. W duchu zaś poczuła się nieswojo, przy stanie funduszów Mike’a nie musiała bowiem obawiać się niczego. Zastanawiała się, jak posunąć naprzód sprawę pensji Taba, nie zarabiał przecież wiele. — Chcesz suchara? — spytała.
— Dzięki pani, może później — obserwował tłum zręcznie odsunął ramieniem mężczyznę z wielkim workiem na plecach, który szedł prosto na nią.
Przez zatłoczony rynek przedzierał się powoli zespół muzykantów: trzech mężczyzn z gitarami domowej roboty i szczupła dziewczyna, której słaby głos ginął w zgiełku. Gdy podeszli bliżej, Shirl rozpoznała utwór; był to tegoroczny przebój „El Troubadors”: …on earth above her… As pure a thought as angels are… to know her was to love her. Słowa nijak nie chciały pasować do zapadniętej piersi i kościstych ramion dziewczyny. Nie wiedząc czemu, Shirl poczuła się zażenowana.
— Daj im dziesięć centów — szepnęła do Taba, sama szybko podeszła do stoiska z nabiałem. Gdy Tab dołączył do niej, wrzuciła do torby opakowanie oleiny i małą butelkę mleka sojowego. Mike bardzo lubił je do kawy.
— Tab, proszę, bądź tak miły i przypomnij mi, bym odniosła butelki, to już czwarta! Przy kaucji dwóch dolarów za jedną, moja skleroza wkrótce doprowadzi mnie do ruiny.
— Przypomnę pani jutro. Jeśli będzie pani robiła zakupy. — Pewnie będę musiała. Mike zaprosił parę osób na obiad, nie wiem jeszcze ile, nie mówił też, co mam przygotować.
— Zawsze można podać rybę — Tab wskazał na wielki betonowy zbiornik z wodą. — Zbiornik jest pełny.
Shirl stanęła na palcach i zajrzała w mroczną wodę, gdzie ptywała stłoczona ławica tilapii.
— Świeża lapia — powiedziała kobieta sprzedająca ryby. — W nocy wyłowiona z jeziora Rankonkoma. — Zaczerpnęła siecią i pokazała im szamoczący się ładunek sześciocalowych rybek.
— Będzie je pani miała jutro? — spytała Shirl. — Chciałabym świeże.
— Czego tylko chcesz, kochana. W nocy przywiozą mi nowe.
Nie mieli już nic do załatwienia na rynku. Upał narastał, nadeszła pora, by dokonać ostatniego zakupu.
— Sądzę, że nie ma co odwlekać wizyty u Schmidta — powiedziała Shirl głosem na tyle osobliwym, że Tab aż odwrócił na chwilę oczy tłumu i spojrzał na nią.
— Oczywiście, proszę pani. Tam będzie chłodniej. Sklep Schmidta mieścił się w piwnicy wypalonego budynku przy Drugiej Alei; nad poziom ulicy wystawał tylko poczerniały kawał muru i kilka wzniesionych byle jak chat. Trzeba było przejść alejką na tyły, potem zejść trzy stopnie w dół, by stanąć przed ciężkimi, zielonymi drzwiami z judaszem.
W cieniu pod ścianą przycupnął strażnik — do tego sklepu wpuszczani byli wyłącznie stali klienci. Uniósł dłoń pozdrawiając Taba. Rozległ się szczęk zamka i ze środka wyszedł starszy mężczyzna z obfitością siwych włosów. Wspiął się na stopnie.
— Dzień dobry, sędzio — powiedziała Shirl. Sędzia Santini i Mike O’Brien mieli wiele wspólnych interesów i spotykała go już nieraz, głównie u Mike’a w domu.
— Witaj, dzień dobry, Shirl — wręczył strażnikowi niewielki, biały pakunek. — Też chciałbym, żeby to był dobry ranek, lecz jak dla mnie, jest zbyt gorąco. Latka lecą. Nic, pozdrów ode mnie Mike’a.
— Zrobię to, do widzenia, sędzio.
Tab podał jej portmonetkę, zeszła na dół i zastukała do drzwi. Po drugiej stronie coś się poruszyło, ktoś zerknął przez judasza, po czym szczęknął metal i drzwi się otworzyły. Wewnątrz panował chłodny półmrok.
— Ho, ho, czy to nie nasza kochaneńka Miss Shirl? — powiedział mężczyzna przy drzwiach, zatrzaskując je i zasuwając z powrotem rygle. Usiadł na stołku pod ścianą i złożył w ramionach dwururkę. Shirl nie odpowiedziała, nigdy nie reagowała na jego zaczepki. Zza lady uśmiechał się szeroko i prosiakowato właściciel sklepu, Schmidt.
— No, Shirl, czy przyszłaś może kupić znów coś smacznego dla Mr O’Briena? — połową tłustego ciała, spowitego w spryskany krwią biały fartuch, położył się na ladzie. Duże, czerwone dłonie wsparł o krawędzie kontuaru.
Przytaknęła, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, strażnik zawołał:
— Niech pan jej da coś na osłodę, panie Schmidt, założę się, że po to przyszła.
— Nie sądzę, Arnie, to niepodobne do Shirl.
Obaj roześmiali się głośno. Shirl też próbowała zdobyć się na uśmiech; uniosła krawędź spoczywającego na ladzie arkusza papieru.
— Chciałabym kawałek wołowiny, jeśli jest — powiedziała, a oni znów wybuchnęli śmiechem. Zawsze tak było, dobrze wiedzieli, jak daleko mogą się posunąć nie przy sparzając sobie kłopotów. Wiedzieli wszystko o niej i o Mike’u i nigdy nie zrobili ani nie powiedzieli niczego, co mogłoby go urazić. Usiłowała opowiedzieć mu raz o tym wszystkim, lecz ponieważ nie potrafiła podać żadnego konkretnego oskarżenia, dostarczyła mu tylko dobrej zabawy. Gdy już się uśmiał, stwierdził, że nie ma się czym przejmować i że trudno oczekiwać dobrych manier od zwykłych rzeźników.
— Popatrz tylko na to, Shirl — otworzył drzwiczki wmurowanej w ścianę za ladą szafy i wyjął mały, obdarty ze skóry ochłap mięsa. — Ładny kawałek, skruszały, z tłuszczem. Noga psa.
Mięso rzeczywiście wyglądało dobrze, ale to nie było to, czego szukała.
— To bardzo miło z pana strony, że mi pan to proponuje, ale wie pan, że Mr O’Brien woli wołowinę. — Coraz trudniej jest o nią ostatnio, Shirl — sięgnął głębiej do szafy. — Kłopoty z zaopatrzeniem, z dostawcami, windowanie cen, sama wiesz, jak jest. Ale Mr O’Brien jest moim stałym klientem, kupuje tutaj od dziesięciu lat i jak długo starcza dla mnie, tak długo starczy i dla niego. Co powiesz o tym? — wycofał rękę i zatrzasnął drzwiczki, pokazując Shirl mały kawałek mięsa z cienką warstwą tłuszczu.
— Wygląda bardzo ładnie.
— Nieco ponad pół funta. Starczy?
— W sam raz.
Schmidt zdjął mięso z szalki i zaczął owijać je w folię.
— To uczyni cię lżejszą tylko o dwadzieścia siedem dolarów dziewięćdziesiąt centów.
— Czy to… To znaczy, czy ostatnim razem nie płaciłam mniej? — Mike zawsze miał do niej pretensje, gdy wydawała zbyt dużo na żywność, tak jakby to ona była odpowiedzialna za wzrost cen. Mimo to wciąż upierał się, że chce jeść mięso.
— Zgadza się, Shirl. Powiem ci jednak, co możemy zrobić. Dasz mi buzi, a opuszczę o dziewięćdziesiąt centów. Może nawet dam ci gratis kawałek mięsa od firmy… — obaj ze strażnikiem wybuchnęli gwałtownym śmiechem.
Co miała zrobić? Mike twierdził zawsze, że to tylko żarty i nic w tym złego. Wyjęła pieniądze z portmonetki.
— Proszę, panie Schmidt. Dwadzieścia… dwadzieścia pięć… dwadzieścia osiem. — Obok pieniędzy położyła kawałek łupku, na którym zapisała cenę. Schmidt spojrzał na nią, po czym niebieską kredą, której zawsze używał, wydrapał pod spodem S. Gdy Mike zacznie narzekać na cenę mięsa, wtedy pokaże mu ten kwit, chociaż i tak zapewne to nic nie da.
— Dziesięć centów reszty — rzeźnik uśmiechnął się i pchnął monetę po kontuarze. — Do zobaczenia, Shirl! — zawołał, gdy wzięła paczkę i skierowała się do drzwi.
— Tak, do następnego — dodał strażnik uchylając drzwi na tyle tylko, by była w stanie się prześliznąć. Gdy go mijała, przesunął szybko ręką po jej pośladkach w obcisłej sukni i zamykające się drzwi ucięły kolejny wybuch śmiechu.
— Do domu teraz? — spytał Tab biorąc od niej pakunek.
— Chyba już tak i też rikszą.
Spojrzał na jej twarz i już miał coś powiedzieć, lecz ugryzł się w język.
— Jest riksza — podprowadził ją ku jezdni.
W rikszy poczuła się lepiej. To były prymitywy, owszem, lecz nie byli dzisiaj bardziej nieprzyjemni niż zwykle i nie musiała tu wracać przed upływem tygodnia. No a poza tym, jak powiedział Mike, trudno oczekiwać dobrych manier od zwykłych właścicieli jatki. Zachowują się zupełnie jak mali chłopcy: szczeniackie żarty, wygłupy, naprawdę są niemal śmieszni. Ale przede wszystkim mają dobre mięso, a z tym bywa różnie. Mike będzie miał stek, a ona zrobi sobie zapiekankę na okrawkach tłuszczu. Tab pomógł jej wysiąść z rikszy i wziął torbę z zakupami.
— Mam zanieść ją na górę?
— Raczej tak i mógłbyś zabrać w niej puste butelki po mleku. Czy dałoby się złożyć je gdzieś w pokoju strażników, by poczekały do rana?
— Nic trudnego. Charlie ma zamykaną szafkę i wszyscy z niej korzystamy.
Charlie otworzył im drzwi. Westybul wydał im się teraz oazą chłodu. Bez słowa wjechali windą na górę. Shirl szukała w portmonetce kluczy. Tab wysiadł z windy pierwszy i ruszył przodem. Otworzył zewnętrzne drzwi, lecz zaraz zatrzymał się tak nagle, że omal na niego nie wpadła.
— Czy może pani poczekać sekundę, Miss Shirl? — powiedział cicho, odstawiając ostrożnie torbę z zakupami pod ścianę.
— O co chodzi…? — zaczęła, lecz umilkła widząc, jak Tab przykłada palec do warg i wskazuje na wewnętrzne drzwi. Były uchylone prawie na cal, zaś na framudze widniała głęboka rysa. Nie wiedziała, co to ma znaczyć.
Wyczuła jednak, że ma to coś wspólnego z kłopotami. Tab przyjął już postawę do walki i na lekko ugiętych nogach, z pięściami zaciśniętymi przed sobą wszedł do mieszkania.
Zniknął, lecz w środku nadal panowała cisza, a gdy wrócił po chwili, był wyprostowany, a jego twarz nie wyrażała niczego.
— Panno Shirl — powiedział. — Wolałbym, żeby pani tam nie wchodziła, ale będzie wskazane, jeśli rzuci pani okiem do sypialni.
Wiedziała już teraz, że coś się stało i zaczęła się bać, lecz poszła za nim posłusznie.
To dziwne, pomyślała stanąwszy w drzwiach sypialni, ale ktoś tu krzyczy. Trwało chwilę, zanim zrozumiała, że to jej własny głos, że to właśnie ona krzyczy.