Przez otwarte okno napływało gorąco i smród wraz z odgłosem miasta — złożonym rykiem, który narastał i opadał z regularnością załamujących się na plaży fal; nie kończący się grzmot. Nagle do tego hałasu dołączył wyraźny brzęk tłuczonej szyby i ostre, metaliczne uderzenie. Głosy urosły do krzyków; ktoś rozdarł się długo i przeciągle.
— Co? Co…? — mruknął Salomon Kahn, poruszając się na łóżku i przecierając oczy. Idioci, łajdaki, nigdy się nie zamykają, nigdy nie pozwolą na odrobinę snu. Wstał, poczłapał do okna, lecz niczego nie zobaczył. Krzyki nie milkły. Co to mogło być? Może zawaliły się schody przeciwpożarowe? To zdarzało się dość często; jeśli widok był dość makabryczny, to nawet pokazywali to w telewizji. Nie, pewnie dzieciaki wybiły znów szybę lub coś w tym rodzaju. Słońce chowało się za dachami, lecz powietrze było wciąż gorące, smrodliwe i duszne.
— Co za wstrętna pogoda — mruknął, podchodząc do zlewu.
Nawet płyty podłogi rozgrzały się, niemal parząc jego bose stopy. Odrobiną wody obmył pot, potem włączył telewizor. Nastawił program „Music — Time” i do pokoju wdarł się jazz. U dołu ekranu widniały cyfry 18:47, a pod spodem mniejsze 6:47 pm, to drugie specjalnie dla tych wszystkich tępaków wlokących się przez życie bez szans nawet, by nauczyć się dwudziestoczterogodzinnego zegara. Prawie siódma, Andy miał dzisiaj służbę za dnia, co oznaczało, że powinien wrócić około szóstej, ale nigdy nie przychodził o czasie. Tak czy tak, nadeszła pora, by zabrać się za przygotowanie czegoś do jedzenia.
— I po to właściwie armia wydała, piętnaście tysięcy dolców, by zrobić ze mnie mechanika samolotowego — mruknął, postukując w piecyk. — Najlepsza ich inwestycja. — Piecyk zaczął żywot jako palnik gazowy, zaadaptowany potem do gazu z butli, który pozostał po zamknięciu kopalń gazu, a gdy nie było już czym nabijać butli, piecyk otrzymał elektryczny element grzejny. Z czasem jednak elektryczność zbyt zdrożała, a jej dostawy straciły na regularności, wówczas pojawił się zbiornik ciśnieniowy i palnik zdolny do spalania każdego nieprzesadnie lotnego, a ciekłego paliwa. I działało to wspaniale przez wiele lat. Piecyk trawił naftę, metanol, aceton i wiele innych paskudztw, zawodząc tylko raz, gdy Sol pożywił go benzyną lotniczą. Długi na jard język ognia oblizał wówczas ścianę. Potem jednak udało się wszystko wyregulować. Ostatnia przeróbka była najprostsza i najbardziej przygnębiająca. W tylnej ściance piecyka wyciął otwór, po czym wyprowadził stamtąd przewód kominowy, drugi — jego koniec wysuwając na zewnątrz przez wybitą w murze dziurę. Gdy ogień w środku rozpalał się na dobre, wycięcie w izolacji kierowało ciepło prosto na dawny palnik.
— Nawet popiół śmierdzi rybą — narzekał wygarniając garść pylistego popiołu z wczoraj. Wyrzucił go za okno, szara chmura błyskawicznie spowiła kamienicę i zaraz usłyszał wrzaski niżej mieszkających.
— Co, nie podoba się? — odkrzyknął. — No to uważajcie, by wasze dzieciaki nie puszczały telewizji na całą parę w nocy, a może przestanę wyrzucać na was popiół.
Ta wymiana zdań wprawiła go w dobry humor, zaczął nawet podśpiewywać sobie do wtóru z telewizorem The Nutcracker Suit, który to utwór nadano po bezimiennej kompozycji jazzowej. Nagle zakłócenia zagłuszyły muzykę. Mrucząc pod nosem przekleństwa podbiegł i pięścią uderzył odbiornik w bok. Zakłócenia wciąż trwały i żadne manewry nie przynosiły efektu, aż w końcu wyłączył telewizor. Nadal coś ze złością mruczał, rozpalając ogień w piecyku.
Wrzucił do środka trzy oliwkowoszare kawałki węgla morskiego i podszedł do półki po bateryjną zapalniczkę Zippo. Była to dobra zapalniczka, kupiona pewnie z pięćdziesiąt lat temu. Oczywiście, wymienił w niej od tego czasu większość części, lecz obecnie nie produkowano już zapalniczek. Ani takich, ani innych. Węgiel morski rozjarzył się i zapłonął małym, nierównym ogieńkiem. Wszystko śmierdzi rybą — tak jak jego ręce w tej chwili. Podobno to coś było wytwarzane z celulozowych odpadków pozostałych w kadziach po fermentacji alkoholowej, które to resztki suszono, prasowano i nasączano niskiej jakości olejami glonowymi, by w ogóle się paliły. Plotka głosiła, że tak naprawdę są to wysuszone i sprasowane wnętrzności rybie i że nie gorzelnia, lecz zakłady przetwórcze maczają w tym palce. Sol wolał tę drugą wersję, nie interesowało go jednak, czy jest prawdziwa.
Miniaturowy ogród w skrzynce na oknie wyglądał całkiem dobrze. Sol wyrwał resztki szałwi i rozłożył ją na stole, by wyschła, po czym podniósł plastikową osłonę chcąc sprawdzić, jak wyrastają cebulki. Były już całkiem duże i niedługo powinny nadawać się do marynowania. Podszedł opłukać ręce nad kranem, przyjrzał się przy tym kpiąco swemu odbiciu w lustrze, a przede wszystkim brodzie.
— Dobrze byłoby ją wyrównać — powiedział do swojego odbicia. — No tak, ale światło jest już do niczego. Poczeka do rana. Jednakże byłoby dobrze, gdybyś wyczesał ją przed obiadem. — Przebiegł parę razy grzebieniem po brodzie, odłożył go i wyjął z szafy parę szortów. Wiele lat temu były to jasnobrunatne spodnie wojskowe, ale odkąd zostały skrócone i połatane, mało przypominały pierwowzór. Wciągał je właśnie, gdy ktoś zastukał do drzwi.
— Tak, tak — krzyknął. — Kto tam?
— Alcover’s Electronics — dobiegła stłumiona odpowiedź.
— Myślałem, że was zaorali lub was zaraza wytłukła — powiedział Sol otwierając drzwi. — To już dwa tygodnie, jak powiedział pan, że upora się z tym telewizorem. Zapłaciłem z góry.
— To wszystko przez to, że elektrony skaczą — powiedział spokojnie wysoki technik, stawiając skrzynkę z narzędziami na stole. — Ma pan w tym starym odbiorniku kilka zużytych części, w tym lampy gazowe. I co mogę zrobić? Nie produkuje się już takich lamp, a gdyby nawet, to nie mógłbym ich kupić, trzeba mieć priorytet. — Mówiąc, obrócił telewizor, przeniósł go na stół i odkręcił tylną ściankę. — No to jak mam naprawić telewizor? Muszę pójść na Greenwich Street, tam złomują radia, i grzebać godzinami aż coś znajdę. Nie znalazłem takiej lampy, przyniosłem więc kilka tranzystorów i wmontuję tu po prostu dodatkowy obwód, który ją zastąpi. Mówię panu, to wszystko nie jest takie łatwe.
— Serce mi pęknie z żalu i współczucia — rzekł Sol patrząc podejrzliwie, jak technik wyjmuje lampę.
— Gazowa — powiedział mężczyzna, gromiąc ją wzrokiem, po czym wrzucił biedaczkę do pudełka z narzędziami. Z górnej szufladki swego warsztatu wyjął prostokąt cienkiego plastiku, do którego było przymocowanych sporo części zamiennych. Po kolei podłączał je do obwodów telewizora. — To wszystko półśrodki — powiedział. — Muszę niszczyć stare odbiorniki, by nowsze mogły pracować. Nawet cynę muszę przygotowywać własną. Dobrze, że w kraju było kilka miliardów telewizorów, a wiele spośród tych ostatnich miało całkiem solidne obwody. — Włączył uderzenie i pokój znów wypełniła muzyka. Należą się cztery dolce za robotę.
— To rozbój! — stwierdził Sol. — Dałem już panu trzydzieści pięć dolarów…
— To było na części, praca jest liczona osobno. Jeśli ma pan ochotę na luksusy, to trzeba być gotowym za nie płacić.
— Napraw, owszem, potrzebuję — rzekł Sol dając mu pieniądze. — Ale za filozofowanie dziękuję. Jest pan złodziejem.
— Ja wolę myśleć o sobie jako o łupieżcy elektronicznych grobów — odpowiedział technik chowając banknoty. — Jeśli chce pan zobaczyć złodziei, to zapraszam na Greenwich Street. Oni to dopiero zdzierają!
Zarzucił na ramię torbę z narzędziami i wyszedł. Była już prawie ósma. Kilka minut po tym, gdy technik skończył pracę i zniknął, w drzwiach zazgrzytał klucz i do pokoju wszedł zgrzany i zmęczony Andy.
— Widzę, że powłóczysz nogami — zauważył Sol. — Też byś tak chodził na moim miejscu. Czy mógłbyś włączyć światło? Ciemno tu jak u Murzyna w wątpiach. — Opadł ciężko na krzesło przy oknie.
Sol zapalił małą żółtą żarówkę, która zwieszała się pośrodku pokoju.
— Dziś nie będzie Gibsona. Oszczędzam mój wermut, aż zrobię nowy. Mam już kolendrę, korzeń kosaćca i resztę, muszę tylko ususzyć trochę szałwi, bez tego nie byłoby dobre. — Wyjął z lodówki okrywający się szronem dzban i zamknął drzwiczki. — Ale schłodziłem ci wodę z alkoholem. Odrętwił nieco język i nie będziesz czuł smaku wody, a jednocześnie ukoi nerwy.
— To nie każ mi czekać! — upiwszy łyk Andy zdobył się na niepewny uśmiech. — Przepraszam, jestem nie do życia, ale miałem paskudny dzień i szykuje się więcej takich. — Pociągnął nosem. — Co tak pachnie?
— Eksperyment domowej ekonomii i na dodatek można to kupić bez kart opieki społecznej. Może tego nie zauważyłeś, ale po ostatniej podwyżce w naszym budżecie jest więcej dziur niż sera. — Podsunął Andy’emu pod nos otwartą puszkę pełną brunatnych granulek. — To nowe cudo, zafundowane nam właśnie przez troszczący się o nas czule rząd, nazywa się enee — G. Czy to nie przepięknie obrzydliwa nazwa? Zawiera witaminy, składniki mineralne, proteiny, węglowodany…
— Wszystko, prócz smaku?
— O właśnie, w tym rzecz. Dodałem trochę do owsianki, lecz sądzę, że nie będzie mi to przeszkadzać; z miejsca zacząłem nie cierpieć owsianki. Ener — G jest wytworem ostatniego cudu nauki: planktonowego wieloryba.
— Czego?
— Wiem, że nigdy nie zajrzałeś nawet do żadnej książki, ale — telewizję to chyba oglądasz? Był na ten temat aż godzinny program. Rzecz w tym, że specjalnie przebudowane atomowe łodzie podwodne krążą sobie po oceanie, zupełnie jak wieloryby i zasysają plankton, czyli te wszystkie mikroskopijne stworzonka morskie, którymi, jak by cię to nie dziwiło, żywią się potężne wieloryby. Wszystkie trzy, które zostały. Najmniejsza forma życia wspiera największą, gdzieniegdzie zdarzają się jeszcze oazy moralności. Tak czy inaczej, plankton zostaje wessany i odcedzony, potem prasuje się go w małe, suche cegiełki, magazynuje, a gdy łódź jest już nimi zapchana, to wraca, by sobie ulżyć.
Potem całe wybrzeże zasrane jest cegiełkami planktonu, który dociera do nas ostatecznie jako ener — G.
— O Boże, założę się, że śmierdzi rybą.
— Nie ma głupich, nie przyjmuję zakładu — westchnął Sol i podał owsiankę.
Zjedli w milczeniu. Owsianka z ener — G nie była aż taka zła, nie była też wcale lepsza. Ledwo skończyli Sol spłukał jej smak mieszaniną wody z alkoholem.
— Co miałeś na myśli, mówiąc, że nadchodzą ciężkie czasy? — spytał. — Robiłeś dzisiaj za dwóch?
Andy podszedł do okna; po zachodzie słońca powietrze trochę się ruszyło.
— Prawie. Przez jakiś czas będę miał dodatkowe zajęcie. Pamiętasz tę sprawę morderstwa, o której ci opowiadałem?
— Wielki Mike, ten złodziejaszek? Ktokolwiek go stuknął, przysłużył się ludzkości.
— Jestem dokładnie tego samego zdania, ale ten drań miał przyjaciół wśród polityków i teraz oni interesują się sprawą, bardziej nawet niż my. Mają różne powiązania, więc pociągnęli za kilka sznurków i sam komisarz zadzwonił do porucznika z poleceniem, by przeznaczono do sprawy funkcjonariusza; który będzie zajmował się wyłącznie tym i to tak długo, aż znajdzie zabójcę. Na raporcie było moje nazwisko, więc wypadło na mnie. A Grassy, ten słodko pierdzący sukinsyn, nie pisnął mi o tym ani słówka, aż wszystko podpisałem. Przydzielił mi wtedy z miejsca robotę wraz z dobrą radą, bym zaczął jeszcze dziś wieczorem. Ot tak, z chwili na chwilę — dodał wstając i przeciągając się.
— To chyba nie będzie zła odmiana? — spytał Sol gładząc brodę. — Niezależność, własny szef, nienormowane godziny pracy, wieniec laurowy na skroń…
— Wieniec, owszem, ale inny. Jeśli szybko nie uporam się ze sprawą, to wyląduję z powrotem w patrolach, rewir Shiptown. Grassy dotrzyma słowa.
Andy poszedł do swojego pokoju i otworzył zamkniętą na kłódkę najniższą szufladkę kredensu. Trzymał w niej dokumenty, trochę nabojów i wyposażenie, w tym latarkę. Sprawdził ją; ręczny generator był sprawny, strumień światła silny.
— Gdzie się wybierasz? — spytał Sol ujrzawszy go szykującego się do wyjścia. — Idziesz roztoczyć nadzór nad miejscem przestępstwa?
— Jakie to szczęście, że nie jesteś gliną, Sol. Zbrodniarze jak psy wałęsaliby się po mieście, a w każdym kącie czaiłby się mord. Przestępcy byliby wniebowzięci…
— I bez mojej pomocy radzą sobie nieźle.
— …a my zginęlibyśmy tragicznie, zasztyletowani podczas snu. Nie idę roztaciać żadnego nadzoru. Zamierzam porozmawiać z dziewczyną.
— Hm, to zaczyna wyglądać interesująco. Czy mogę spytać co to za dziewczyna?
— Na imię ma Shirl. Fajny dzieciak, była dziewczyną Wielkiego Mike’a, mieszkała z nim, a w chwili morderstwa robiła akurat zakupy.
— Nie potrzebujesz asysty? Jeśli chodzi o pracę w nocy, to jestem wprost fenomenalny.
— Daj sobie spokój, Sol. Nawet gdyby przyszło co do czego, to i tak nie wiedziałbyś, co robić. Ta dziewczyna należy do innego świata. Zrób sobie zimny okład i kładź się spać.
Oświetlając drogę latarką, Andy ominął sterty śmieci czyhające nań na schodach. Na zewnątrz nic się nie zmieniło, tłumy i gorączka były takie same. Ludzie nie znikali teraz z ulic ani w dzień, ani w nocy. Andy pomarzył o deszczu, który przyniósłby ochłodę i przerzedził nieco to kłębowisko, ale prognozy pogody nie dawały nadziei: Bez zmian.
— Dobry wieczór, sir — przywitał go Charlie otwierając drzwi budynku przy Chelsea Park.
Andy ruszył do windy, ale rozmyślił się i poszukał schodów. Chciał przyjrzeć się oknu w piwnicy po zmroku i zobaczyć je takim, jakim widział je morderca. Jeżeli wszedł do budynku właśnie tamtędy. Teraz, gdy został zobowiązany, by rzeczywiście znaleźć mordercę, musiał zagłębić się we wszystkie detale i zrekonstruować całe wydarzenie. Czy można było podejść do okna z zewnątrz, nie będąc widzianym? Jeśli nie, to może była to robota przeprowadzona od wewnątrz i powinien teraz sprawdzić cały gmach i wszystkich jego mieszkańców? Zatrzymał się cicho i wyjął broń. Przez półotwarte drzwi do piwnicy migotał promyk latarki; to było właśnie to pomieszczenie. Zbliżył się bezszelestnie, stawiając ostrożnie stopy na zapiaszczonej betonowej podłodze. Ktoś stał pod przeciwległą ścianą i powoli przesuwał strumieniem światła po framudze okna. Na tle żółtawego kręgu widział tylko ciemny zarys postaci, która właśnie zainteresowała się drugim oknem, a szczególnie wyrysowanym na szybie sercem. Osobnik tak bardzo pochłonięty był oględzinami, że nie usłyszał, jak Andy wsunął się do środka i zaszedł go od tyłu.
— Nie ruszaj się, to co czujesz na placach, to pistolet. — powiedział Andy dźgając mężczyznę lufą.
Latarka mężczyzny upadła i zgasła. Andy zaklął wyciągając własną. Ścisnął ją w dłoni i światło uderzyło z całą mocą w twarz starszego mężczyzny z ustami otwartymi w wyrazie przerażenia i obliczem tak bladym jak jego długie, srebrnosiwe włosy. Oparł się ciężko o ścianę, z trudem łapiąc powietrze. Andy schował broń do kabury i podtrzymał powoli osuwającego się starca.
— Tak, nagle… szok… — mruknął, siedząc już pod ścianą. — Nie powinien pan… Kim pan jest?
— Policja. A pan jak się nazywa i co pan tu robi? Andy obszukał go szybko, nie był uzbrojony.
— Jestem… urzędnikiem państwowym… oto moje dokumenty — wyszarpnął z kieszeni portfel.
Andy wziął legitymację i otworzył.
— Sędzia Santini — powiedział przenosząc światło z dowodu tożsamości na twarz mężczyzny. — Tak, widziałem pana w sądzie. Ale to miejsce zupełnie nie przypomina sądu.
— Proszę bez impertynencji, młody człowieku — wstrząs już minął i sędzia odzyskiwał pewność siebie. — Uważam się za biegłego w prawach tego suwerennego stanu, ale nie mogę znaleźć niczego, co pasowałoby do tej osobliwej sytuacji. Sugerowałbym, aby nie nadużywał pan swojej władzy…
— Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa, mógł pan być kimś, kto przyszedł tu zatrzeć ślady. To dość, by pana zamknąć.
Santini zmrużył oczy przed światłem latarki. Widział jedynie nogi swego rozmówcy; był w brązowych spodniach, a nie w mundurze.
— Czy pan jest może detektywem Ruschem?
— Tak — odpowiedział zdziwiony Andy. Odsunął latarkę, by nie oślepiać sędziego. — A pan skąd mnie zna?
— Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł z panem chwilę porozmawiać. Pomóż mi, chłopcze, wstać z podłogi. Poszukamy jakiegoś wygodniejszego miejsca. Może odwiedzimy Shirl, musiał pan zawrzeć już znajomość z Miss Greene? Tam będzie trochę chłodniej, a skoro już się spotkaliśmy, to chętnie opowiem panu, co sam wiem na ten temat.
— Czemu nie? — Andy dźwignął starca. Sędzia wyraźnie nie zamierzał uciekać, a mógł mieć jakieś ciekawe informacje, kto wie, co wiązało go ze sprawą. Wiedział przecież, że to właśnie Andy został do niej wyznaczony, a tego nie mógł słyszeć przypadkiem. Wyglądało na to, że sprawa ma również wymiar polityczny, w takich przypadkach policjant powinien zachować ostrożność.
Wezwali windę do piwnicy. Jedno spojrzenie Andy’ego starło wyraz zdziwienia z twarzy windziarza. Sędzia czuł się lepiej, nadal jednak wspierał się na ramieniu Andy’ego, gdy szli przez korytarz.
— Sędzio, źle się pan czuje? — spytała ze strachem w oczach Shirl, gdy otworzyła im drzwi.
— Nie, kochanie, to tylko upał i zmęczenie. Mam już swoje lata, ot co. — Wyprostował się i dobrze skrywając wysiłek, jaki musiał w to włożyć, odsunął się od Andy’ego. — Gdy wychodziłem, spotkałem detektywa Ruscha, który był tak miły, że zgodził się przyjść tu jeszcze ze mną. A teraz, jeśli można, chciałbym usiąść na chwilę gdzieś obok klimatyzatora i odetchnąć… ruszyli w głąb mieszkania, Andy za nimi.
Miło było popatrzeć na dziewczynę wystrojoną niby do telewizji. Miała na sobie suknię z tkaniny lśniącej jak srebrna przędza, miękkiej jednak; suknia była bez rękawów, głęboko wycięta z przodu, jeszcze głębiej z tyłu; jak zauważył Andy, rozcięcie sięgało aż do talii. Zaczesane na ramiona włosy spływały lśniącą, rudawą falą. Sędzia też przyglądał się jej kątem oka, gdy prowadziła go ku kanapie.
— Nie przeszkadzamy ci chyba, Shirl? — spytał. — Jesteś tak wystrojona. Wychodzisz gdzieś?
— Nie. Zostaję w domu i nikogo się nie spodziewałam. Prawdę mówiąc, właśnie podbudowuję swoje morale. Nigdy nie miałam jeszcze tej sukni na sobie, to coś zupełnie nowego. Wygląda na nylon z małymi wplotami metalu. — Ugniotła poduszkę i wepchnęła ją sędziemu za głowę. — Podać panu coś chłodnego do picia? Dła pana też, panie Rusch? — zupełnie jakby dopiero teraz go zauważyła.
Skinął lekko głową.
— Wspaniała propozycja — westchnął sędzia i rozsiadł i się wygodnie. — Coś procentowego, jeśli można.
— Dobrze, barek jest pełen, a sama tego nie pijam.
Gdy wyszła do kuchni, Andy przysiadł się do Santiniego i spytał cicho:
— Miał mi pan powiedzieć, co robił w piwnicy i skąd pan zna moje nazwisko.
— Co za bezpośredniość… — Santini rzucił okiem w kierunku kuchni, lecz Shirl była nadal zajęta i nie mogła ich słyszeć. — Śmierć O’Briena ma pewne, powiedzmy, polityczne znaczenie. Zostałem poproszony o sprawdzenie, czy uczyniono już jakieś postępy w śledztwie. Siłą rzeczy najpierw dowiedziałem się, kto prowadzi sprawę — odprężony splótł dłonie na okrągłym brzuchu.
— To jest odpowiedź tylko na część mego pytania. Nadal nie wiem, co pan robił w piwnicy.
— Tu jest chłodno, niemal zimno. Co za ulga. Czy zauważył pan to serce, które zostało narysowane na oknie w piwnicy?
— Oczywiście, to ja je znalazłem.
— To bardzo interesujące. Czy słyszał pan kiedyś o osobniku zwanym Cuore? Powinien pan słyszeć, jest w policyjnych kartotekach.
— Nick Cuore? Ten, który macza palce chyba we wszystkich ciemnych sprawach w Newark?
— Tak, ten. Chociaż określenie, że macza palce, nie jest właściwym słowem. Należy raczej powiedzieć, że je kontroluje. Zdobył już władzę na swoim terenie, ale jest ambitnym człowiekiem i coraz częściej kieruje wzrok ku innym ośrodkom, nie wyłączając nawet Nowego Jorku.
— A co to ma wspólnego z nami?
— Cuore to włoskie słowo. Oznacza serce — powiedział Santini, gdy Shirl wróciła z tacą.
Andy wziął drinka i podziękował machinalnie, ledwo słysząc cokolwiek z ich rozmowy. Rozumiał teraz, dlaczego tak bardzo mogło zależeć komuś na rozwiązaniu tej sprawy. To nie była kwestia żalu, chyba nikomu nie brakowało O’Briena, istotne było, dlaczego zginął. Czy był to tylko przypadek, czy może ostrzeżenie ze strony Cuore? A może morderstwo było demonstracją siły, zwykłą zagrywką któregoś z miejscowych bonzów, przeprowadzoną w ten sposób, by pozory świadczyły przeciwko Cuore? Spekulacje mnożyły się i jedynym sposobem, by zagadkę wyjaśnić, było znalezienie mordercy. Zainteresowane strony użyły swoich wpływów, co ostatecznie doprowadziło do skierowania Andy’ego do tej sprawy. Tak wiele osób czytających jego raporty musi teraz niecierpliwie czekać na dalsze meldunki.
— Przepraszam — powiedział zdając sobie nagle sprawę, że dziewczyna mówi do niego. — Myślałem o czymś i nie słyszałem pani.
— Pytałam pana, czy drink panu smakuje. Jeśli nie, to mogę podać coś innego.
— Nie, nie, w porządku — rzekł, stwierdzając, że przez cały czas trzymał w dłoni pełną szklankę i nie upił ani łyku. Spróbował. — Rzeczywiście, dobre. Co to jest?
— Whisky. Whisky z wodą sodową.
— Po raz pierwszy to piję — usiłował przypomnieć sobie, ile kosztuje butelka whisky. Nie robiono jej teraz prawie wcale; brak było ziarna. Co roku kurczyły się jego zapasy, a ceny rosły niepohamowanie. Przynajmniej dwieście dolarów za butelkę, może więcej.
— To była bardzo odświeżająca, chwila, Shirl — powiedział Santini, przytykając pustą szklankę do poręczy fotela i zostawiając ją tam. jak przyklejoną. — Dziękuję ci serdecznie za gościnność. Przykro mi, ale muszę już iść. Rosa czeka na mnie, ale czy mogę jeszcze o coś spytać?
— Oczywiście, sędzio. Proszę.
Santini wyjął z, kieszeni kopertę. Otworzył ją i wytrząsnął na dłoń plik fotografii. Ze swego miejsca Andy widział jedynie, że są to portrety różnych mężczyzn. Santini jeden wręczył Shirl.
— Co za tragedia — powiedział. — To straszne, co się stało. Wszyscy pragniemy pomóc policji, wiem, że ty też, Shirl. Na pewno nie odmówisz, by spojrzeć na te fotografie i powiedzieć, czy poznajesz na nich kogoś.
Shirl wzięła pierwszą i przyjrzała się jej, marszcząc w skupieniu czoło. Andy podziwiał postępowanie sędziego: nie wyjaśniając niczego, nie mówiąc niczego istotnego o sprawie, uzyskiwał współpracę dziewczyny.
— Nie, nie poznaję go. Nie widziałam go nigdy.
— Nie spotkałaś go nigdy?
— Nie, jestem pewna. Myślałam z początku, że pyta pan mnie czy nie widziałam go na przykład na ulicy, czy gdzieś, ale tutaj nigdy go nie było.
— A co z pozostałymi fotografiami?
— Tych też nie znam. Przykro mi, że nie mogę być pomocna.
— Brak wiadomości to też wiadomość, moja kochana. Podał fotografie Andy’emu, który na pierwszej rozpoznał twarz Nicka Gore.
— A pozostali? — spytał.
— Jego wspólnicy — Santini podniósł się wolno z fotela.
Zatrzymam je na razie.
— Oczywiście. Mogą się panu przydać.
— Musi pan już iść? — zaprotestowała Shirl.
Santini z uśmiechem na twarzy kierował się ku drzwiom.
— Wybacz staruszkowi, moja kochana. Dobrze mi w twoim towarzystwie, ale muszę być wyspany i jutro, i przez kilka najbliższych dni. Dobrej nocy, Mr Rusch, i powodzenia.
— Zamierzam zrobić sobie drinka — stwierdziła Shirl odprowadziwszy sędziego do drzwi. — Czy mogę panu dolać? Jeśli nie jest pan, rzecz jasna, na służbie.
— Jestem na służbie, lecz jestem na niej już od czternastu godzin, a zatem przyszła już chyba pora, by doprawić ją drinkiem. Jeżeli nie złoży pani na mnie meldunku.
— Nie jestem donosicielką! — Uśmiechnęła się, a gdy usiadła naprzeciwko niego, poczuł się lepiej niż kiedykolwiek od tygodni. Ból głowy ustąpił, wokół było chłodno, a drink był najlepszy z tych, jakie zdarzyło mu się pić.
— Myślałam, że skończył pan już śledztwo. Powiedział pan…
— Wtedy tak myślałem, ale sprawy uległy zmianie. Wiele osób interesuje się tą sprawą, niejednemu zależy na jej rozwiązaniu, w tym nawet komuś takiemu, jak sędzia Santini.
— Przez cały czas, jak znałam Mike’a, nie zdawałam sobie sprawy, że był aż tak ważną osobistością.
— Za życia raczej nie. To jego śmierć jest istotna, powody dla których do niej doszło, jeśli były jakiekolwiek.
— To znaczy, że to, co powiedział pan po południu, że policja nie pozwoli ruszyć niczego z mieszkania jest aktualne?
— Tak. Teraz będę musiał przejrzeć wszystko, szczególnie papiery. Czemu pani pyta?
Shirl wpatrywała się w szklankę, którą ściskała mocno w obu dłoniach.
— Był tu dzisiaj prawnik Mike’a i wszystko wygląda dokładnie tak, jak powiedziała jego siostra. Moje są tutaj ubrania i przedmioty osobiste, ale to wszystko. Nie, żebym oczekiwała czegoś więcej, ale czynsz został opłacony do końca sierpnia… — spojrzała Andy’emu prosto w oczy — … i jeśli meble tu zostaną, to będę miała przynajmniej gdzie mieszkać.
— Chce pani tego?
— Tak.
Sensowna dziewczyna, pomyślał Andy. Nie prosiła o nic wielkiego, nie było żadnych łez. Po prostu wykładała karty na stół. No cóż, czemu nie? Nic mnie to nie kosztuje. Czemu nie?
— Proszę przyjąć, że sprawa jest już załatwiona. Bardzo wolno przeszukuję mieszkania, a to tutaj jest duże i na pewno nie skończę przed północą trzydziestego pierwszego sierpnia. Muszę przecież wykonać należycie moje zadanie. Jeśli ktoś będzie miał pretensje, proszę skierować go do detektywa trzeciego stopnia Andrew Fremonta Ruscha, rejon 12-A. Spławię każdego.
— To wspaniale! — Shirl podskoczyła z radości. — Zasłużył pan sobie na jeszcze jednego drinka. — Mówiąc szczerze, to nie pomyślałam poważnie o wyprzedawaniu tego, co tu stoi. To byłaby kradzież, ale nie widzę niczego złego w opróżnieniu wszystkich butelek. Nie ma co zostawiać ich jego siostrze.
— Całkiem się z tym zgadzam — powiedział Andy opierając się na miękkich pufach i obserwując ją, gdy zgrabnie zbierała szklanki. To jest dopiero życie, pomyślał i uśmiechnął się krzywo do siebie. Do diabła ze śledztwem. Przynajmniej na jeden wieczór. Wypiję trunki Wielkiego Mike’a, posiedzę sobie na jego kanapie i zapomnę na Parę godzin o policji.
— Nie, ja jestem z Lakeland, z New Jersey — powiedziała.
— Przeprowadziliśmy się do miasta, gdy byłam dzieckiem. Dowództwo Lotnictwa Strategicznego budowało wtedy te superdługie pasy startowe dla maszyn osiągających trzykrotną szybkość dźwięku. Wykupili nasz dom, domy sąsiadów i wyburzyli je. Potem to był ulubiony tekst ojca, jak to zniszczyli mu życie i zaklinał się, że prędzej umrze, nim kiedykolwiek znów zagłosuje na republikanów.
— Ja też się tutaj nie urodziłem — powiedział Andy popijając drinka. — Pochodzę z Kalifornii, mój ojciec miał tam ranczo…
— To jest pan kowbojem!
— To było inne ranczo. Drzewa owocowe. Mieszkaliśmy w Imperial Volley. Byłem wtedy dzieciakiem i ledwo to pamiętam. Wszystkie farmy w dolinie istniały tylko dzięki systemom nawadniającym — kanałom i pompom. Ranczo mego ojca też miało pompy, a on nie zrozumiał z początku co to znaczy, gdy geologowie powiedzieli mu, że pod gospodarstwem znajduje się żyła wody z pokładów archaicznych. Ta woda była w ziemi od tysięcy lat. Dotąd musiało napłynąć trochę nowej. Pamiętam jak mój stary mówił, że na takiej wodzie wszystko będzie rosło tak samo, jak na każdej innej i powtarzał to do dnia, aż ta woda z pokładów kopalnych się wyczerpała. To było straszne, te wszystkie umierające drzewa i nasza bezradność. Ojciec stracił farmę i przyjechaliśmy do Nowego Jorku. Pracował potem w kesonach, gdy budowali Moses Tunnel.
— Ja nigdy nie miałem albumu — powiedział Andy.
— To jest typowe raczej dla dziewczyn — Shirl siedziała obok niego na kanapie i odwracała strony.
Album zaczynał się od fotografii dzieci, odcinków biletów, programów. Nie za bardzo widział, na co patrzy. Jej gorące, nagie ramię przyciskało się do niego, a gdy pochylała się nad albumem, czuł zapach jej perfum. Nagle dotarło do niego, ile wypił. Udawał już tylko, kiwając głową, że ogląda kolejne strony. Tak naprawdę, to oglądał tylko ją.
— Jest już po drugiej, chyba pójdę.
— Może wypijesz przedtem kawy?
— Nie, dzięki — dopił co miał w filiżance i odstawił ją ostrożnie. — Przyjdę rano, jeśli pozwolisz. — Skierował się ku drzwiom.
— Może być — powiedziała, wyciągając rękę. — I dziękuję za wieczór.
— Właściwie to ja powinienem podziękować ci za to przyjęcie. Pamiętaj, że nigdy przedtem nie smakowałem whisky.
Miał zamiar tylko uściskać jej dłoń, powiedzieć dobranoc, lecz jakoś tak się stało, że nagle trzymał ją w ramionach, twarz wtulał w jej włosy, a dłońmi przesuwał powoli po gładkiej skórze jej pleców. Gdy pocałował ją, ona oddała mu pocałunek na tyle gorąco, że wiedział już, iż wszystko będzie dobrze.
Potem, leżąc w szerokim łóżku, wsłuchiwał się w jej lekki oddech, czuł jej ciepło. Pomruk klimatyzatora zdawał się jeszcze podkreślać ciszę nocy. Owszem, wypił za wiele, ale co z tego? Uśmiechnął się w mroku. Gdyby był trzeźwy, to nigdy by do tego nie doszło. Możliwe, że rano będzie czuł się nieswojo, ale teraz był szczęśliwy. Spróbował myśleć o tym, lecz poczucie winy nie przyszło. Zacisnął dłoń na jej ramieniu i Shirl poruszyła się przez sen. Zasłony były lekko rozchylone i przez szczelinę dawał się dostrzec młody, przyjacielski księżyc. Wszystko jest w porządku, jest dobrze, powtarzał sobie raz za razem.
Księżyc płonął w otwartym oknie jak gorąca pochodnia, jak świdrujące oko nocy. Billy Chung spał trochę, lecz jeden z bliźniaków, któremu przyśniło się chyba coś złego, obudził go wrzaskiem. Leżał teraz z szeroko otwartymi oczami. Gdyby tylko tego mężczyzny nie było w łazience… Wiercił się rzucając głową i zagryzając wargi. Pot bił mu na twarz. Nie zamierzał go zabić, a teraz, gdy tamten był już martwy, Billy’owi było wszystko jedno. Martwił się tylko o siebie. Co się stanie, gdy go złapią? Mogą go złapać, przecież po to jest policja. Mogą wyjąć z głowy trupa łom, wziąć go do laboratorium i zbadać. Mogą znaleźć tego handlarza, który mu go sprzedał… Poduszka była już mokra. Długi, niemal niesłyszalny jęk wydarł się spomiędzy jego zaciśniętych zębów.