20

Woda była pokryta cienką warstewką lodu, który pękał z trzaskiem, gdy Billy zanurzał puszkę. Wchodząc na górę zauważył, że wynurzył się kolejny stopień pordzewiałych schodów. Wyczerpali już stąd sporo wody, ale zbiornik zdawał się nadal być przynajmniej w połowie pełny.

— Z wierzchu tworzy się lód, ale pewnie nie zamarznie cały aż do dna — powiedział do Piotra, zamykając i blokując drzwi. — Tam jest jeszcze cała masa wody.

Codziennie starannie mierzył jej poziom i równie starannie zamykał drzwi, zupełnie jakby były to wrota sejfu pełnego pieniędzy. Zresztą, nic w tym dziwnego, woda była ich pieniędzmi. Jak długo brakowało jej w mieście, tak długo dostawali za nią całkiem dobrą cenę, a żeby jeść i ogrzać się potrzebne były dolce.

— No i jak to widzisz, Piotrze? — spytał zawieszając puszkę nad drżącym płomykiem smrodzącego węgla morskiego. — Czy przestanie ci się wydawać, że możemy żyć samą wodą? Możemy ją przecież sprzedawać i za to kupować żywność.

Piotr siedział nieruchomo i wpatrywał się tępo w otwór drzwiowy. Nie zwrócił uwagi na Billy’ego, aż ten nie krzyknął i nie powtórzył pytania. Potrząsnął ze smutkiem głową.

— Którzy brzuch swój ponad Boga przekładają i którzy wstyd swój na chwałę pragną obrócić… — zaintonował. — Wyjaśniłem ci już, że zbliżamy się do końca wszelkich rzeczy materialnych. Jeśli pożądasz ich, będziesz zgubiony…

— A zatem i ty jesteś zgubiony? Nosisz ubranie, które kupiłem za tę wodę, jesz, co ci przyniosę. No to o co chodzi?

— Jem po to, by dotrwać do Dnia — odpowiedział szczerze, wyglądając przez próg na rozmyte, listopadowe słońce. — Już blisko, tylko parę tygodni. Aż trudno uwierzyć, że to już. Cóż za błogosławieństwo, że zdarzy się to za naszego żywota.

Dźwignął się na nogi i wyszedł. Billy usłyszał, jak schodzi na dół.

— Koniec świata — mruknął do siebie, mieszając pływające w wodzie granulki ener-G. — Głupstwa, zupełne dziwactwo.

Myśał o tym nie pierwszy raz, lecz nigdy nie wspomniał nic Piotrowi. Wszystko, co ten mówił, brzmiało jak bredzenie, ale akurat to mogło być prawdą. Piotr był w stanie przytaczać dowody z Biblii i innych ksiąg. Nie miał ich wprawdzie teraz, ale czytał je tyle razy, iż potrafił recytować cale fragmenty. Czemu nie? Czemu niby świat miałby trwać dłużej w ten sposób? Owszem, nie zawsze tak było. Billy oglądał stare filmy w telewizji, nie wszystko zmieniło się tak szybko. Nic nie przemawiało za ocaleniem takiego świata i może Piotr miał rację i dzień Nowego Roku będzie Dniem Sądu Ostatecznego…

— Dziwaczny pomysł — powiedział głośno, lecz zadrżał i przytrzymał ręce nad pełgającym płomykiem. Nie było tak źle. Miał na sobie dwa swetry i starą marynarkę z kawałkami dętki naszytymi na przetartych łokciach i było to cieplejsze niż wszystko, co nosił do tej pory. Jadali całkiem dobrze. Nabrał łyżką bulionu z ener-G i siorbnął głośno. Karty opieki społecznej kosztowały sporo zielków, lecz było warto, naprawdę było warto. Mieli i lepsze jedzenie, i przydziały wody, tak że mogli spokojnie sprzedawać swój zapas. I przynajmniej raz na tydzień udawało mu się wąchać LSD. Taki świat nie skończy się jeszcze długo. Do diabła z tym, świat nie jest taki zły, dopóki ma się oczy szeroko otwarte i umie się zadbać o swoje interesy.

Z zewnątrz doszedł brzęk metalu, to ktoś poruszył kawałkami złomu wiszącymi na nagich wręgach statku. Każdy, kto próbował wspiąć się do kabiny, musiał odepchnąć je, ostrzegając przy tym głośno o swoim nadejściu. Od czasu odkrycia wody uważali pilnie na wszystkich obcych, którzy chcieliby zająć ich miejsce. Billy podniósł łom i podszedł do drzwi.

— Przygotowałem coś do jedzenia, Piotrze — powiedział wychylając się poza krawędź pokładu.

Z dołu patrzyła na niego dziwna twarz ze szczeciniastą brodą.

— Spadaj stąd! — wrzasnął.

Mężczyzna wymamrotał coś przez ściskany w zębach stary resor samochodowy i zawisnąwszy na jednej ręce, drugą sięgnął po broń.

— Bettyjo! — krzyknął chrapliwie i Billy aż podskoczył, gdy coś świsnęło mu koło ucha i uderzyło w metalową nadbudówkę.

Poniżej, pomiędzy wręgami, stała niska, przysadzista kobieta z imponującym blond kołtunem na głowie. Billy musiał uchylić się przed kawałkiem betonu, którym w niego cisnęła.

— Dalej, Donaldzie! — piszczała. — Właź do środka! Z drugiej strony statku zaczął wspinać się jeszcze jeden mężczyzna. Był dość brudny i zarośnięty. Billy od razu zrozumiał, na czym polegał ich plan. Mógł rozwalić łeb każdemu, kto próbowałby dostać się do środka po pasku pokładu przed drzwiami, ale tylko jednemu. Nie był w stanie strzec obu burt naraz. Atakując jednego, drugiego zostawiłby w spokoju i łatwo by było go zajść od tyłu.

— Piotrze! — krzyknął tak głośno, jak potrafił. — Piotrze!

Następny kawałek betonu wyrżnął w blachę. Podbiegł do skraju wąskiej ścieżki i rzucił łomem w stronę obdartusa. Ten uchylił się i łom uderzył w sterczący nad jego głową pręt. Hałas nasunął Billy’emu pewien pomysł. Wycofał się i zaczął uderzać żelazem o nadbudówkę, aż echo poszło po stoczni.

— Piotrze! — krzyknął raz jeszcze z rozpaczą i rzucił się ku drugiemu końcowi ścieżki, gdzie jeden z mężczyzn przerzucił już ramię nad krawędzią. Widząc Billy’ego wycofał się pospiesznie poza zasięg jego łomu i tylko krzywił się drwiąco z dołu.

Billy odwrócił się. Ten którego spostrzegł najpierw, był już niemal na pokładzie i właśnie podciągał się wyżej. Krzycząc, bardziej ze strachu niż ze złości, podbiegł do niego z łomem. Musnął głowę mężczyzny i uderzył go w ramię, wytrącając mu resor z ust. Ten krzyknął wściekle, ale nie spadł. Chciał zamierzyć się do drugiego uderzenia, gdy drugi z mężczyzn zaszedł go od tyłu i złapał tak mocno, że Billy nie tylko nie mógł się ruszyć, ale z trudem łapał oddech. Ten z przodu wypluwał tymczasem resztki połamanych zębów. Krew ciekła mu po brodzie, bełkocząc coś wspiął się na górę i zaczął okładać Billy’ego twardymi jak granit pięściami. Billy zachłysnął się z bólu, usiłował wyswobodzić się, ale nie miał oparcia dla nóg, a uchwyt nie zelżał ani na chwilę. Nie było ucieczki. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem i usiłując rozewrzeć jego zaciśnięte dłonie, zaczęli spychać go z pokładu. Jeszcze chwila, a spadłby na rozciągające się dwadzieścia stóp poniżej metalowe rumowisko. Wisiał na rękach, podczas gdy oni przydeptywali snu palce; lecz nagle odskoczyli. Dopiero teraz Billy zauważył, że Piotr wrócił i właśnie wspinał się na górę, grożąc obu mężczyznom kawałkiem rury. Mając chwilę spokoju Billy przedostał się na jedną z wręg i rozpoczął mozolną wędrówkę ku niewyobrażalnie odległej ziemi. Intruzi okupowali teraz statek i mieli wyraźną przewagę. Piotr ujął upuszczony przez obdartusa resor i przyłączył się do Billy’ego w drodze na dół. Billy był cały obolały i dopiero teraz zauważył, że dokuczliwy zgiełk, który słyszał od dłuższej chwili, był potokiem słów wykrzykiwanych przez kobietę.

— Zabijcie ich obu — darła się. — On mnie uderzył, przewrócił pnie! Zabijcie ich!

Ciskała kawałkami betonu, lecz była tak opanowana wściekłością, że żaden z nich nie dolatywał do celu. Gdy zeszli na dół, oddaliła się szybko rozkołysanym krokiem, długo jeszcze rzucając przez ramię przekleństwa i trzęsąc masą żółtych włosów. Obaj mężczyźni spoglądali na nich z góry, ale nic nie mówili. Oni z powodzeniem wykonali swoją robotę. Statek należał do nich.

— Odejdziemy — powiedział Piotr obejmując Billy’ego ramieniem i pomagając mu iść, na wszelki wypadek podpierając się jeszcze rurą. — Teras są mocni, mają statek i wodę. I są dość mądrzy, by dobrze strzec tych skarbów. Przynajmniej ta wiedźma, Bettyjo. Znam ją, to zła kobieta, która oddaje swe ciało tym dwóm, a oni robią wszystko, czego ona zażąda. Tak, to jest znak. Ona jest nierządnicą Babilonu, która przyszła, by pozbawić nas miejsca…

— Musimy dostać się tam z powrotem — wyjąkał Billy. — … w którym żyliśmy i pokazuje nam, że musimy udać się do jeszcze większej ladacznicy babilońskiej, tej za rzeką. Nie m a odwrotu.

Billy opadł na ziemię i ciężko łapiąc powietrze spróbował rozmasować trochę zmiażdżone palce. Piotr spokojnie spoglądał do tyłu, na statek, który był ich domem i majątkiem. Po górnym pokładzie skakały trzy małe postacie, ich radosne okrzyki dochodziły tu stłumione przez chłodny wiatr od zatoki. Billy zaczął się trząść.

— Chodź — powiedział łagodnie Piotr, pomagając mu wstać. — Nie mamy tu gdzie zostać, już tutaj nie mieszkamy. Wiem, gdzie możemy znaleźć schronienie na Manhattanie. Byłem tani już wiele razy.

— Nie chcę tam iść — stwierdził Billy, cofając się. Przypomniał sobie policję.

— Musimy. Tam będziemy bezpieczni.

Powoli poszedł za Piotrem. Czemu nie? Gliny musiały już dawno o nim zapomnieć. Może się udać, szczególnie, jeśli Piotr zna jakieś miejsce. Jeśli zostanie tutaj, to będzie musiał radzić sobie sam. Lęk przed samotnością był większy niż obawa przed policją. Wszystko będzie dobrze, jak długo będą trzymać się razem.

Byli w połowie Manhattan Bridge, gdy Billy zorientował się, że jedna z kieszeni jego okrycia została rozdarta w walce.

— Poczekaj! — zawołał do Piotra poruszony straszliwym przeczuciem. — Poczekaj! — Gorączkowo przeszukiwał ubranie. — Nie ma — powiedział w końcu, opierając się o barierkę. — Karty opieki społecznej. Musiały wypaść mi podczas walki. Chyba, że ty je masz?

— Nie, jak pamiętam, ty brałeś je wczoraj, gdy szedłeś po wodę. Ale to nieistotne.

— Nieistotne! — załkał Billy.

Byli sami na moście. Ciemnoszara woda harmonizowała z ołowianymi chmurami gnanymi przez lodowaty wiatr targający im ubrania. Bolesna, zimowa samotność. Było zbyt zimno, by tu zostać i Billy ruszył za Piotrem.

— Dokąd idziemy? — spytał, gdy zeszli już z mostu i skręcili w Division Street. W tłumie zdawało się trochę cieplej. Zawsze czuł się lepiej, gdy ludzie byli wokoło.

— Na parkingi. Wszędzie jest ich duże, szczególnie w pobliżu osiedli mieszkaniowych.

— Zgłupiałeś? Na parkingach jest fuli. Nigdy nie było inaczej .

— Nie o tej porze roku — odpowiedział Piotr, wskazując na pełen brudnego lodu rynsztok. — Na parkingach nigdy nie żyje się łatwo, a o tej porze roku jest szczególnie ciężko, zwykle za ciężko dla ludzi starszych i inwalidów.

Wypełnione samochodami ulice miasta Billy widział tylko w telewizji. Dla niego była to historia, pozbawiony wartości fakt, z którego nic nie wypływało. Parkingi natomiast znał dobrze. Istniały zawsze, jak daleko sięgnął pamięcią; stały, rozkładający się z wolna element krajobrazu. Gdy ruch zmniejszał się i samochody stawały się coraz rzadsze, setki rozsianych po mieście parkingów stały się nikomu niepotrzebne. Stopniowo wypełniały się porzuconymi wozami, niektórymi ściągniętymi przez policję, innymi dopchniętymi przez właścicieli. Każdy był teraz małą wioską, w każdym samochodzie mieszkali ludzie. Nie było to wygodne lokum, ale jeśli alternatywą była ulica… Zwykle nie można było znaleźć pustych wozów, pojawiały się dopiero zimą, gdy starsi i słabsi umierali.

Najpierw skierowali się na wielki parking za Seward Park Houses, lecz zostali przegnani stamtąd przez bandę nastolatków uzbrojonych w odłamki cegieł i noże domowej roboty. Idąc po Madison Street ujrzeli, że siatka ogradzająca mały parking obok La Guardia Hauser została już dawno obalona, a sam plac pełen jest pordzewiałych i pozbawionych kół wraków. Nie dostrzegli żadnych agresywnie zachowujących się wyrostków, w okolicy włóczyło się tylko kilka osób o pozbawionym nadziei spojrzeniu. Większość samochodów była zaopatrzona w kominy, ale tylko z jednego unosił się dym. Kluczyli pomiędzy wrakami zaglądając przez szyby do środka, wydrapując wzierniki w pobielonych przez mróz oknach. Napotykali białe twarze ludzi, którzy spoglądali na nich jak duchy, czasem tylko coś poruszyło się w środku. Szukali dalej wytrwale.

— To może się nadać — Billy wskazał w końcu na przysadzistego buicka-turbine, sedan z obręczami hamulcowymi do połowy zagrzebanymi w ziemi. Okna były z obu stron pokryte szronem. Spróbowali otworzyć drzwi, ze środka odpowiedziała im cisza…

— Zastanawiam się, gdzie tu jest wejście — powiedział Billy i wspiął się na górę. Ponad przednim siedzeniem zamontowany był otwierany dach, który poruszył się trochę, gdy Billy naparł. — Daj rurę to może być to — zawołał do Piotra.

Podważona pokrywa odsunęła się. Szare światło dnia wdarto się do środka, ukazując wytrzeszczone oczy i twarz starszego mężczyzny. W jednej ręce ściskał złowrogo wyglądającą pałkę, pręt owinięty węźlastym kablem, między który były wplecione ostre odłamki szkła. Mężczyzna był martwy.

— To musiał być naprawdę ktoś, jeśli zdołał zatrzymać taki samochód tylko dla siebie — rzekł Billy.

Owszem, mężczyzna był kimś — wielki i sztywny sprawił im wiele kłopotu, nim zdołali wyciągnąć go przez otwór. Nie potrzebowali brudnych szmat, w które był owinięty, wzięli jedynie jego karty opieki społecznej. Piotr odciągnął zwłoki na ulicę, .gdzie powinni je znaleźć śmieciarce, Billy tymczasem czekał w samochodzie, patrząc na zewnątrz i rozglądając się pilnie wokoło, z patką ściśniętą w garści, gotów użyć jej jako argumentu w rozmowie z każdym, kto miałby ochotę zająć ich nowy dom.

Загрузка...