17

— Czuję, że szykują się kłopoty — powiedział detektyw Steve Kulozik, poprawiając wkładkę w hełmie z włókna szklanego. Nałożył go i spojrzał wilkiem spod okapu.

— Czujesz kłopoty! — Andy pokręcił głową. — Ale ty masz nos. Zebrali tu cały rejon, tak zwykłych funkcjonariuszy, jak detektywów i montują z nas grupę uderzeniową. Już o siódmej rano wydano nam hełmy i bomby gazowe, zgromadzono tu byśmy czekali na rozkazy, a ty wyczuwasz, że szykują się kłopoty. Jak ty to robisz? To jakiś sekret, Steve?

— Wrodzony talent — odpowiedział grubas.

— Proszę was wszystkich o uwagę — krzyknął kapitan. Głosy i szuranie stopami ucichły, a wszystkie oczy wpatrzyły się z oczekiwaniem w widoczną pod odległą ścianą postać oficera.

— Czeka nas dzisiaj szczególna robota — powiedział kapitan. — Jest ze mną detektyw Dwyer z Głównej Kwatery, który zaraz wyjaśni wam szczegółowo, o co chodzi.

Doszło do małego zamieszania, gdy ci z tylnych szeregów usiłowali zobaczyć coś ponad głowami siedzących z przodu. Wszyscy przybysze z Kwatery Głównej byli zwykle zwiastunami kłopotów. Pracowali przy Centre Street i otrzymywali rozkazy bezpośrednio od detektywa inspektora Rossa.

— Czy słychać mnie z tyłu? — zawołał detektyw Dwyer i wspiął się na krzesło. Był to przysadzisty mężczyzna z dodatkowym podbródkiem i pomarszczonym karkiem buldoga, o chrapliwym głosie. — Czy drzwi są zamknięte, kapitanie? — zadudnił basem. — To co mam do powiedzenia, jest przeznaczone tylko dla uszu tych ludzi.

Rozległ się pomruk tak zainteresowania, jak i potwierdzenia, że drzwi są zatrzaśnięte. Odwrócił się z powrotem ku zgromadzonym i spojrzał na szeregi umundurowanych funkcjonariuszy z patroli i oliwkowo-zielono-szare płaszcze usadowionych na samym końcu detektywów.

— Tej nocy będzie w mieście kilkaset, a może i kilka tysięcy ofiar śmiertelnych — powiedział. — Waszym zadaniem jest sprawić, by liczba ta była jak najmniejsza. Chciałbym, abyście wychodząc stąd wiedzieli dobrze, co się dzieje i byście pamiętali, że im szybciej uda się stłumić szykujące się zamieszki, tym mniej ludzi zginie. Wszelkie ruchawki należy tłumić w zalążku, nam też będzie wtedy łatwiej. Stacje opieki społecznej nie zostaną dzisiaj otwarte i przez najbliższe trzy dni nie będzie wydawana żadna żywność. — Podniósł głos, by przekrzyczeć nagły pomruk. — Uspokójcie się! Kim jesteście? Funkcjonariuszami policji czy bandą starych bab? Mówię wam to wprost, byście mogli przygotować się na najgorsze, a nie żebyście mieli temat do pytlowania.

Zapadła absolutna cisza.

— W porządku. Problemy zapowiadały się już od paru dni, ale dopóki nie wiedzieliśmy, na czym stoimy, nie mogliśmy działać. Teraz wiemy. Miasto wydawało racje żywnościowe aż do niemal zupełnego opróżnienia magazynów. Zamierzamy zamknąć je teraz na czas potrzebny do odbudowania zapasów i otworzyć dopiero za trzy dni. Racje będą wtedy mniejsze, co jest zresztą na razie wiadomością niejawną i nie powinno być rozpowszechniane. Pozostaną mniejsze przez całą zimę i nie zapominajcie o tym, cokolwiek zdarzy wam się słyszeć innego. Bezpośrednią przyczyną braku żywności jest incydent na głównej linii zaopatrzeniowej z Albany, ale to tylko jeden z czynników. Ziarno zacznie znowu spływać do miasta, lecz nie będzie go dość. W naszej siedzibie przy Centre Street przebywa obecnie pewien profesor z Columbii, który analizuje sytuację i wyjaśni nam jeszcze, jak czemu zaradzić, ale teraz chodzi o sprawy czysto techniczne i nie mamy za wiele czasu. Oto do czego rzecz się sprowadza. Ostatniej wiosny dał się odczuć niejaki niedostatek nawozów i plony zbóż nie są przez to takie dobre, jak oczekiwano. Ponadto były liczne burze i powodzie. Obszar stepowienia ogarnia wciąż nowe tereny, a do tego wszystkiego doszło zatrucie znacznej ilości fasoli sojowej środkami owadobójczymi. Wiecie o tym zapewne równie dobrze jak ja. Wszystko było w telewizji. I tak wiele drobnych przyczyn spiętrzyło się, tworząc jeden wielki kłopot. Prezydencka Komisja Do Spraw Planowania Polityki Żywnościowej też nie jest bez winy. W najbliższym czasie ujrzycie tam kilka nowych twarzy. Mówiąc krótko, każdy w tym mieście będzie musiał zacisnąć pasa. Jeśli zdołamy zachować prawo i porządek, to starczy dla wszystkich. Nie muszę wam mówić, jakie mogą być skutki zamieszek na wielką skalę, takich z pożarami i masowymi wystąpieniami. Nie możemy liczyć na żadną pomoc z zewnątrz. Armia ma i bez tego dość zajęć gdzie indziej. Nie będziemy też mieli do dyspozycji żadnych poduszkowców. Wszystkie stoją unieruchomione z powodu braku części zamiennych, mają połamane łopatki turbin czy inne części i nie ma ich jak naprawić. Wszystko zależy od was. Jeśli nie chcecie, by mieszkańcy tego miasta zagłodzili się na śmierć, to wykonajcie po prostu swoje zadanie. A teraz… jakieś pytania?

Przez salę przetoczył się pomruk, potem jeden z mundurowych z wahaniem podniósł dłoń i Dwyer udzielił mu głosu.

— A jak będzie z wodą, sir?

— Ten problem powinien zostać wkrótce rozwiązany. Naprawa akweduktu zbliża się do końca i gdzieś za tydzień popłynie nim woda. Jednak nadal będzie wydzielana, gdyż poziom rezerw jest niski, a na wodę spod Long Island nie ma co liczyć. Z tym wiąże się jeszcze jedno. Co godzinę puszczamy w telewizji ostrzeżenia, wydzieliliśmy nawet ludzi, wszystkich, których mogliśmy, by patrolowali brzeg rzeki, ale ludzie wciąż czerpią stamtąd wodę. Nie wiem, jak mogą ją pić. Ta cholerna rzeka to ogólny ściek. Zanim dopływa do nas, wszyscy z niej korzystają, a na dodatek miesza się ze słoną wodą z oceanu. I nie gotują jej, co jest równoznaczne z przyjmowaniem trucizny. Szpitale pełne są chorych na dur brzuszny i dezynterię i Bóg jeden wie, na co jeszcze, a zapewne przed nadejściem zimy sytuacja się pogorszy. Na tablicy ogłoszeń powiesiłem ulotkę z wszystkimi symptomami tych chorób, zapamiętajcie je i bądźcie czujni. Jeśli tylko coś dostrzeżecie, natychmiast zgłaszajcie to w najbliższym szpitalu lub Departamencie Zdrowia. Nie zwlekajcie z tym, a wszystko będzie w porządku. Służba zdrowia ma dość szczepionek dla wszystkich.

Nagle przełożył zwiniętą dłoń do ucha, wsłuchując się w coś, co musiało zostać wypowiedziane w pierwszych szeregach i zmarszczył brwi.

— Mam wrażenie, że ktoś powiedział tu coś o „oficerze politycznym”, chociaż może się mylę. Powiedzmy, że się przesłyszałem, lecz zetknąłem się już z tym określeniem i wy też możecie się na nie natknąć, a zatem wyjaśnijmy to sobie od razu. Funkcja oficera politycznego jest wynalazkiem komunistów. Jego zadaniem było zaprowadzać porządek partii w szeregach armii, wciskać żołnierzom ciemnotę i robić im wodę z mózgów. Ogólnie nieciekawe postacie. Ale w tym kraju nie działamy w ten sposób. Może i jestem oficerem politycznym, ale jestem z wami szczery, mówię wam całą prawdę, byście mogli dobrze przygotować się do waszych zadań. Jeszcze jakieś pytania?

Rozglądał się po pokoju, kręcąc wielkim łbem. Cisza przedłużała się, nikt nie miał pytań, w końcu Andy zdecydował się podnieść dłoń.

— Tak? — spytał Dwyer.

— A co z rynkami, sir? — powiedział Andy i co bliższe twarze zwróciły się w jego kierunku. — Na Madison Square jest pchli targ, jest rynek spożywczy w Grammercy Park, tam wszędzie sprzedaje się żywność.

— Dobre pytanie, te miejsca będą dzisiaj ogniskami zarazy. Wielu spośród was będzie pełniło służbę w ich okolicy. Kłopoty zaczną się w pobliżu magazynów z chwilą, gdy te nie otworzą się o właściwej porze, ale szybko przeniosą się gdzie indziej. W tym i na Union Square, gdzie dziś gromadzą się geronci, a oni zawsze przysparzają kłopotów — jego słowom towarzyszył przytłumiony wybuch aprobującego śmiechu. — Sklepikarze będą chcieli wyprzedać cały towar, by jak najszybciej zamknąć sklepy, a my musimy dopilnować, by przebiegało to spokojnie i by zamknęli je naprawdę, ale nie jesteśmy w stanie opanować sytuacji na targowiskach. Wkrótce wszyscy zorientują się, że tylko tam będzie można nabyć żywność. Miejcie oczy otwarte i gdyby cokolwiek się zaczynało, starajcie się opanować sytuację, zanim dojdzie do czegoś gorszego. Możecie używać pałek, macie gaz, niech to wam wystarczy. Nie wyciągajcie broni, jakiekolwiek przypadkowe zabójstwa, niezależnie od skali, tylko pogorszą sprawę.

Nie było już więcej pytań. Detektyw Dwyer wyszedł, zanim przydzielono im rejony i nie widzieli go już więcej. Deszcz ustał, lecz ulice były pełne gęstej, zimnej mgły, która nadpełzła znad zatoki. Przy krawężniku czekały dwie ciężarówki z plandekami i stary, miejski autobus pomalowany na zmatowiały, oliwkowoszary kolor. Połowę okien miał zabitych deskami.

— Szykować drobne na przejazd — powiedział Steve, wsiadając za Andym do autobusu. — Ciekawe, skąd wytrzasnęli ten antyk?

— Z tego samego miejsca, skąd wzięli bomby — odpowiedział Andy. — Z muzeum miejskiego. Przyjrzałeś się im?

— Na razie zdążyłem je policzyć, jeśli o to ci chodzi — Steve opadł ciężko na popękane plastikowe siedzenie obok Andy’ego. Worki z bombami położyli na kolanach. Andy wyjął jedną.

— Przeczytaj — powiedział — jeżeli potrafisz czytać. — Chodziłem do Delehanty’ego — mruknął Steve. — Umiem czytać i po irlandzku, i po amerykańsku. Granat ciśnieniowy, gaz do tłumienia demonstracji, MOA trzysta dziewięćdziesiąt siedem.

— Ten drobny druk, na samym dole?

— Napełnione w arsenale St. Louis, kwiecień, tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty czwarty. No, to świństwo nigdy się nie starzeje.

— Mam nadzieję. Z tego co powiedział nam dziś oficer polityczny wynika, że możemy ich potrzebować.

— Nic nie będzie. Za mokro na zamieszki.

Autobus zatrzymał się na rogu w miejscu, gdzie Broadway stykał się z Worth Square. Porucznik Grassioli wskazał na Andy’ego, a potem skierował kciuk ku drzwiom. — Ciebie interesują targowiska, Rusch. Bierzesz rejon stąd do Dwudziestej Trzeciej. Ty z nim, Kulozik.

Drzwi zatrzasnęły się za nimi z piskiem i autobus ruszył powoli, torując sobie drogę przez tłum. Ludzie tłoczyli się ze wszystkich stron, co chwila wpadając na siebie i nawet tego nie zauważając. Nieustannie zmieniające się, lecz ciągle takie samo morze ludzkich twarzy. Wokół obu stojących detektywów w naturalny sposób uczyniła się pustka, mała wysepka mokrego chodnika pośrodku tłumu. Policja nigdy nie była popularna, a funkcjonariuszy w hełmach, z długimi na jard i wypełnionymi ołowiem specjalnymi pałkami wszyscy woleli omijać z daleka. I tak było przez cały czas, gdy przecinali Piątą Aleję, idąc w kierunku Eternal Light, obecnie wygaszonego z powodu braku paliwa i prądu.

— Prawie ósma — powiedział Andy wodząc nieustannie wzrokiem po przechodniach. — O tej porze otwieraj ą zwykle stacje opieki społecznej. Mam nadzieję, że nie spóźnią się z informacją w telewizji.

Szli wolno w kierunku Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Stłoczone stragany pchlego targu, który wylewał się już na ulicę, niemal całkowicie blokowały chodnik.

— Dekle, dekle, u mnie najlepsze — zawodził mijany handlarz, niski mężczyzna, który prawie ginął w obszernych fałdach ogromnego płaszcza. Jego ogolona głowa wystawała znad kołnierza jak łeb sępa, brakowało tylko, aby kołnierz był pierzasty. Ocierał kłykciami siąkający nos. Wydawał się trochę niedorozwinięty. — Proszę wybierać dekle, panie policjancie, najlepsze, jakie mogą być, dobre na miski, garnki, wazy, nocniki, wszystko można z nich zrobić…

Minęli go bez słowa.

Około dziewiątej w powietrzu dało się wyczuć narastające napięcie. Tłum poruszał się szybciej, był głośniejszy. Gdy po raz drugi przechodzili obok stoiska sprzedawcy dekli, ujrzeli, że większość towaru została schowana i na ladzie leżały tylko sztuki pordzewiałe, niewarte kradzieży. Ich właściciel osłaniał je ciałem i nie zachwalał już głośno towaru, świdrował tylko wkoło oczami.

— Słyszałeś? — spytał Andy i obaj zawrócili w kierunku targowiska. Ponad szum głosów wybijał się gniewny krzyk, po chwili dołączyły do niego inne. — Chodźmy to sprawdzić.

Skręcili w zatłoczoną ścieżkę, prowadzącą przez rynek. Zwarty tłum blokował drogę. Cała przestrzeń między straganami i wózkami była szczelnie wypełniona i dopiero użycie pałek pomogło utorować drogę. Wystarczyło, by przejechali po barykadzie kostek i nóg, a zaraz, wprawdzie niechętnie, ale rozstępowano się przed nimi. Jądrem zamieszania były trzy stoiska z pokruszonymi sucharami, jedno było przewrócone, a torby z okruchami poniewierały się po ziemi. — Chcieli podnieść cenę! — skrzeczała jakaś kobieta o wiedźmowatej, pociągłej twarzy. — Niezgodnie z prawem chcieli podnieść ceny! Żądali dwa razy więcej za te okruchy!

— Prawo nic nie mówi na ten temat, możemy żądać, ile chcemy — odkrzyknął właściciel straganu, oczyszczając kilkoma machnięciami starego wału korbowego przestrzeń przed sobą, gotów bronić za cenę życia swego stosu pokruszonych sucharów. Było to najtańsze i najbardziej pozbawione smaku pożywienie kiedykolwiek konsumowane przez człowieka.

— Nie masz prawa, łajdaku, te ceny są niezmienne! — krzyknął z kolei jakiś mężczyzna i tłum zawrzał.

Andy zadął w gwizdek.

— Spokojnie! — zdołał jakoś przekrzyczeć głosy tłumu. — Pomału, ja się tym zajdę!

Steve stanął twarzą do gniewnego zbiegowiska i złowróżbnie zakołysał pałką, Andy tymczasem zwrócił się przyciszonym głosem do straganiarza:

— Nie bądź głupi. Daj uczciwe ceny i wyprzedawaj towar…

— Mogę żądać takiej ceny, jaka mi się zamarzy. Nie ma takiego prawa… — zaprotestował i urwał, gdy Andy postukał pałką w bok straganu.

— Owszem, nie ma takiego prawa, jeśli nie brać pod uwagę, że tutaj to oni dyktują prawa. Czy chcesz stracić ten głupi łeb? Obniżaj cenę i pozbywaj się towaru. Jeśli tego nie zrobisz, to po prostu odejdę i pozwolę, by ci ludzie zrobili z tobą, co im się spodoba.

— On ma rację Al — wtrącił handlarz z sąsiedniego straganu, który od niejakiej chwili przysłuchiwał się rozmowie. — Sprzedawaj, co masz i znikamy, jakby co, to oni przejdą po nas. Ja obniżam cenę.

— Zwariowałeś? Pomyśl o forsie! — wrzasnął Al.

— Gówno! Pomyśl lepiej o tej dziurze, którą wywalą mi we łbie, jeśli tego nie zrobię. Sprzedaję.

Wciąż było wiele hałasu, lecz gdy tylko ruszyła sprzedaż po niższej cenie, dość znalazło się chętnych, by kupić i jedność tłumu zaczęła znikać. Gdzieś od strony Piątej Alei było słychać inne krzyki.

— Teraz to już tak będzie — powiedział Steve. — Pokrążmy trochę.

Coraz więcej straganów było zamykanych, a w szeregach wózków ziały liczne luki po tych, którzy zwinęli interes i odjechali. W szczątkach jednego ze stoisk z kanapkami z fasolą leżała rozciągnięta starsza kobieta. Łkała nad swoim poniszczonym i rozkradzionym towarem — gotowanymi ziarnami fasoli ściśniętymi między dwoma sucharami.

— Nędzne gliny — wyrzuciła z siebie, gdy ją mijali. — Czemu ich nie powstrzymaliście, nie zrobiliście czegoś? Nędzne gliny.

Przeszli obok, nie spoglądając nawet na nią i skierowali się ku Piątej Alei. Tłum był podniecony, siłą musieli torować sobie drogę.

— Słyszysz, co ciągnie z północy? — spytał Steve. — Brzmi jak śpiew lub krzyk.

Ruch tłumu stawał się bardziej zorganizowany, z wolna zmieniał się w pochód kierujący się do centrum. Z każdą chwilą skandowanie wielu gardeł było głośniejsze, w tle dawało się rozróżnić tubalne rzężenie wzmacniacza.

Two, four, six, eight.Welfare rations come too late.

Three, five, seven, nine. — Medicare is still behind.

— To geronci — powiedział Andy. — Znów maszerują na Times Square.

— Nie ma co, świetny dzień wybrali. Wszystko zeszło się akurat dzisiaj.

Tłum cofnął się do krawężnika i w pole widzenia wkroczyli demonstranci, poprzedzani przez pół tuzina umundurowanych funkcjonariuszy wymachujących pałkami. Za nimi napływała pierwsza fala legionu siwowłosych i łysych starców, grupa prowadzona przez Kida Reevesa. Kulał trochę, lecz dzielnie szedł z bateryjnym wzmacniaczem w dłoni: szarą metalową tubą z wmontowanym mikrofonem. Uniósł ją do ust i jego wzmocniony głos wzniósł się ponad pomruk tłumu.

— Wy wszyscy, którzy stoicie na chodnikach, przyłączcie się do nas. Chodźcie z nami, dodajcie swoje głosy do naszego protestu. My nie maszerujemy tylko w obronie swoich interesów, bronimy również was wszystkich. Jeśli jesteś jednym z seniorów tego miasta, to z pewnością poprzesz nas całym sercem, występujemy bowiem właśnie w twoim imieniu. Jeśli jesteś młodszy, to powinieneś wiedzieć, że maszerujemy w obronie twej matki i twego ojca, a nawet twoim, gdyż kiedyś będziesz jednym z nas…

Ludzie byli wypychani na trasę pochodu z ujścia Dwudziestej Czwartej Ulicy. Oglądali się, lecz ciśnienie tłumu kierowało ich naprzód. Geronci zwolnili, niemal stając. W oddali powietrze przeszywały policyjne gwizdki. Policjanci, idący przed manifestującymi, usiłowali powstrzymać tłum, lecz zostali połknięci przez ludzkie masy, gdy wąska Dwudziesta Czwarta Ulica. wyrzuciła z siebie gromadę biegnących postaci, które wpadły między maszerujących i zlały się z przednią strażą gerontów.

— Zatrzymajcie się! Zatrzymajcie się! — ryknął wzmocniony głos Reeversa. — Zakłócacie przebieg demonstracji, legalnej demonstracji…

Nowo przybyli przepchnęli się ku niemu i ciężko zbudowany mężczyzna ze śladami świeżej krwi na boku głowy sięgnął po wzmacniacz.

— Dawaj! — nakazał, a jego głos zmieszał się z głosem Reeversa i zginął w narastającym zgiełku.

Andy wiedział dokładnie, co się dzieje, ale nic nie mógł zrobić. Tłum rozdzielił go ze Stevem, który zniknął gdzieś w tłumie. Andy znalazł się mimowolnie w pobliżu załamującego się rzędu straganów.

— Dawaj to! — ryknął znów napastnik, wyrywając tubę z rąk Reeversa. Brutalnie potraktowany starzec krzyknął z bólu.

— Usiłują nas zagłodzić! — wzmocnione oskarżenie poniosło się ponad tłumem i blade twarze zwróciły się ku nowemu mówcy. — Magazyny opieki społecznej są pełne żywności, ale zamknęli je, bo nie chcą nam jej dać! Niech je otworzą i dadzą nam jeść! Sami je sobie otwórzmy!

Tłum zawył zgodnie i zafalował w kierunku Dwudziestej Czwartej Ulicy, tratując wielu spośród gerontów. Pobudzony rozgoryczonym głosem przypadkowy tłum zmieniał się z wolna w tłum zorganizowany, tłum zdolny do ślepego uderzenia, zdolny do wszystkiego, pragnący rozładować pasję. Jeśli nie powstrzyma się go teraz, zamieszki będą nieuniknione. Andy zdzielił pałką bliżej stojących, zmuszając ich do rozstąpienia się. Przedzierał się w kierunku mężczyzny z tubą, by go uciszyć. Grupa gerontów otoczyła kołem swego rannego przywódcę, który krzyczał coś i podtrzymywał swoją prawą rękę. Zwisała pod dziwnym kątem, zapewne złamana. Andy walczył, choć wiedział, że nie uda mu się tam dostać. Tłum napływał szybciej niż on był w stanie się przepychać.

— …trzymają całe to żarcie dla siebie i dla polityków. Czy ktoś widział kiedyś chudego glinę? Przejadają to, co nam się należy i nie obchodzi ich, że nam grozi głód! — kontynuował nowy przywódca.

Podburzony tłum mógł eksplodować lada chwila. Coraz więcej ludzi, głównie spośród gerontów, padło stratowanych. Andy otworzył torbę i wyciągnął bombę. Miała czasowy zapalnik, zwalniający ładunek z trzysekundowym opóźnieniem. Trzymając ją możliwie nisko, wyszarpnął zawleczkę i zamachnąwszy się szeroko rzucił szarawą puszkę w kierunku mężczyzny z megafonem. Granat zakreślił wysoki łuk w powietrzu, upadł tuż obok mówcy, lecz nie wybuchł.

— Bomby! — ryknął mężczyzna. — Gliny chcą nas zabić, by nie trzeba było nas żywić. Nie powstrzymają nas, ruszamy, dalej po żarcie! Bomby!

Andy zaklął i wydobył następny granat. Ten musiał zadziałać, pierwszy niewypał tylko pogorszył sytuację. Rozepchnął pałką najbliżej stojących, wyciągnął zawleczkę, policzył do dwóch i rzucił. Puszka eksplodowała z głuchym hukiem niemal nad głową mężczyzny ze wzmacniaczem. W ryk tłumu wdarł się rozdzierający, wzmocniony odgłos wymiotów. Tłum zafalował, jego jedność została złamana; teraz najważniejsze było wydostać się z chmury gazu. Oślepieni łzami, z wnętrznościami rozdzieranymi skurczami torsji, ludzie miotali się po ulicy. Z dna torby Andy wyszarpnął maskę przeciwgazową i wprawnymi ruchami zaczął nakładać ją na głowę. Hełm ześliznął mu się na lewe ramię i zwisał na pasku; on tymczasem, z kciukami skierowanymi do środka, nasuwał oporną gumę na twarz. Paski plątały się. Łapiąc oddech pochylił głowę i jednym szybkim ruchem umieścił maskę na właściwym miejscu. Prawą dłonią zacisnął jeszcze na chwilę otwór wydechowy i gwałtownie wypuścił powietrze z płuc — uciekło wydymając boki maski i usuwając jakiekolwiek ślady gazu. Gdy tylko to zrobił, wyprostował się i drugą ręką nałożył hełm.

Chociaż cała operacja trwała tylko kilka sekund, przebieg wydarzeń zmienił się dramatycznie. Ludzie uciekali we wszystkich kierunkach przed rozpełzającą się z wolna chmurą gazu. Ci, którzy pozostali, leżeli rozciągnięci na chodniku lub zgięci wpół poddawali się bezwolnie skurczom wymiotów. Gaz był skuteczny. Andy podbiegł do mężczyzny ze wzmacniaczem. Pełzał oślepiony po jezdni i umazany wymiocinami, lecz nie wypuszczał z rąk tuby, przeklinając pomiędzy jednym a drugim spazmem bólu. Andy chciał odebrać mu megafon, ale tamten zamachnął się, więc jedyne, co mu pozostało, to uderzyć pałką. Mężczyzn padł w brud ulicy i dopiero wtedy Andy odebrał mu tubę. Przed Andym było najtrudniejsze. Poskrobał paznokciem w mikrofon i chrobot rozległ się z siłą gromu, urządzenie działało. Walcząc z opornymi filtrami wziął głęboki oddech i zdarł maskę z twarzy.

— Tu policja — powiedział, a twarze przytomnych obróciły się w kierunku, z którego dochodził głos. — Już po wszystkim, idźcie do domów. Rozejdźcie się. Już po wszystkim. Jeśli rozejdziecie się w spokoju, nie będzie już więcej gazu.

Na słowo „gaz” pomruk tłumu zmienił ton, ludzie zaczęli ruszać się żywiej. Andy walczył z ogarniającymi go nudnościami.

— Policja panuje nad sytuacją i jest już po wszystkim… Zakrył mikrofon ręką, zgiął się wpół z bólu i zwymiotował.

Загрузка...