Większość ludzi nie lubiła wstawać przed świtem i dzięki temu o szarej godzinie kolejki po wodę były krótsze niż w ciągu dnia. Shirl pospieszyła zająć miejsce, przemykając się, by uniknąć nieciekawych spotkań. Do czasu gdy dostanie wodę, słońce będzie już wysoko, a ulice bezpieczniejsze. Poza tym zwykła spotykać się codziennie z pirs Miles. Umówiły się, że która przyjdzie pierwsza, ta zajmie kolejkę drugiej i potem będą wracały razem. Mrs Miles zawsze targała ze sobą małego chłopca, który wciąż był chory na kwash. Prawdopodobnie mąż bardziej potrzebował bogatego w proteiny masła orzechowego niż ich dzieci. Racje wody zostały zwiększone i to było miłe. Kanistry stały się teraz znacznie cięższe, ale Shirl nie skarżyła się. Całym wysiłkiem woli ignorowała bolący od wspinaczek po schodach grzbiet. Teraz można było czasem nawet umyć się. Punkty poboru wody miały zostać normalnie otwarte dla wszystkich najpóźniej od połowy listopada, a to nie był odległy termin. Tego ranka, jak zwykle,. Shirl wróciła przed ósmą. Wchodząc do mieszkania ujrzała, że Andy jest już ubrany do wyjścia.
— Porozmawiaj z nim, Shirl — powiedział. — Przekonaj go, że to poroniony pomysł. Sol zgłupiał nam na starość.
Ucałował ją na pożegnanie i skierował się do drzwi. Od pamiętnej nocy minęły już trzy tygodnie pozornego spokoju, bowiem, chociaż o tym nie rozmawiali, coś w ich kontaktach uległo zmianie, jakaś część poczucia bezpieczeństwa, a może miłości, zniknęła bezpowrotnie.
— O co chodzi? — spytała zrzucając wierzchnie warstwy, spowijającej ją odzieży.
Andy zatrzymał się w progu.
— Spytaj Sola, z pewnością będzie szczęśliwy mogąc ci wszystko opowiedzieć. Ale cokolwiek usłyszysz, pamiętaj jedno, on nie ma racji.
— Każdy ma prawo do własnego zdania — powiedział Sol, spokojnie dobywając ze starej puszki pastę i wcierając ją w parę jeszcze starszych wojskowych butów.
— Lepiej nic nie mów — stwierdził Andy. — Szukasz tylko guza. Zobaczymy się wieczorem, Shirl. Jeśli będzie równie spokojnie jak wczoraj, to nie powinienem wrócić późno. — Zamknął drzwi i zachrobotał kluczem w zamku.
— O czym takim rozmawialiście? — spytała Shirl, rozgrzewając ręce nad piecykiem, w którym tliła się cegiełka węgla morskiego. Na zewnątrz było brzydko i zimno, wiatr uderzał o zamknięte okna.
— Jemu chodziło o protest — rzekł Sol, podziwiając wypolerowany nos czarnego buta. — Czy raczej o sprzeciw wobec protestu. Słyszałaś o ustawie wyjątkowej? Przez cały ostatni tydzień nie mówili w telewizji o niczym innym.
— Mówisz o tej ustawie, którą nazywają dzieciobójczą ustawą?
— Nazywają? — krzyknął Sol pocierając gniewnie but. — Kto nazywa? Banda idiotów. Ludzie, którzy umysłami tkwią w średniowieczu, a resztą ciała tarzają się w rui. Idioci.
— Ależ, Sol, nie musisz zmuszać ludzi, by popierali coś, w co nie wierzą. Wielu uważa wciąż, e to ma coś wspólnego z zabijaniem dzieci.
— A więc wielu się myli. Czy ja mam cierpieć przez to, że świat pełen jest zakutych pał? Wiesz dobrze, że kontrola urodzin nie ma nic wspólnego z zabijaniem dzieci. Tak naprawdę, to właśnie oszczędza zabijania. Co jest większą zbrodnią, czy pozwalać dzieciom umierać od chorób lub z głodu, czy nie dopuszczać do tego, by nie chciane dzieci w ogóle się narodziły?
— Jeśli tak się to przedstawi, to sprawa wygląda inaczej. Ale czy nie zapominasz o naturalnych prawach? Czy kontrola urodzin nie występuje przeciwko naturce?
— Kochana, cała historia medycyny jest historią występowania przeciwko naturze. Kościół, a to obejmuje tak protestantów, jak i katolików, usiłował zapobiec stosowaniu środków znieczulających, naturalnym bowiem prawem kobiety jest cierpieć przy porodzie. Naturalnym prawem było umieranie od chorób. Naturalnym prawem było, że nie wolno otwierać ciała, by je zoperować i uzdrowić. Był nawet kiedyś pewien gość, imieniem Bruno, który został spalony na stosie, ponieważ nie wierzył w absolutne prawdy i prawa naturalne tego pokroju. Wszystko było niegdyś uznawane za sprzeczne z prawem naturalnym. Teraz ten próg musi przejść kontrola urodzin.
Musi, wszystkie bowiem nasze kłopoty biorą się stąd, że na świecie jest obecnie za dużo ludzi.
— To by było za proste, Sol. W rzeczywistości nic nigdy nie jest aż tak czarno-białe…
— Jest, tylko nikt ni., chce tego dostrzec i to jest jedyny problem. Pomyśl tylko, żyjemy w beznadziejnym świecie bez perspektyw i nasze dzisiejsze kłopoty wynikają tylko z jednego. Zbyt wielu ludzi. Jak to się działo, że przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu, który człowiek zamieszkuje na Ziemi, nigdy nie mieliśmy problemów z przeludnieniem?
— Nie wiem, nigdy o tym nie myślałam.
— Nie ty jedna. Powód jest prosty. Poza wojnami, powodziami, trzęsieniami ziemi : tym podobnymi drobiazgami, rzecz była w tym, że choroby łoiły po ludziach jak psy. Śmiertelność niemowląt była bardzo wysoka, umierało wiele dzieci i w ogóle nikt nie żył długo. Kulisi w Chinach żywili się tylko łuskanym ryżem i umierali ze starości za nim dobiegali trzydziestki. Słyszałem to wczoraj wieczorem w telewizji i temu akurat wierzę. A pewien senator odczytał fragment ze starego elementarza, który obowiązywał w kolonialnej Ameryce. Brzmiało to mniej więcej tak: bądź miły dla twojej małej siostrzyczki lub brata, mogą bowiem nie zostać z tobą długo. Mnożyli się jak muchy i ginęli jak muchy. Śmiertelność niemowląt, dziewczyno! Mogę powiedzieć, że to nie było wcale tak dawno. W czterdziestym dziewiątym, zaraz po tym, gdy wyszedłem z wojska, pojechałem do Meksyku. Dzieciaki umierały teraz od większej liczby chorób niż tobie zdarzyło się kiedykolwiek słyszeć. Nigdy nie chrzcili dzieci przed upływem roku, bo większość z nich i tak umierała, a chrzest kosztował. Oto dlaczego nigdy dotychczas ludzi nie było zbyt dużo. Cały świat był jednym wielkim Meksykiem, umierało niemal tyle samo, ile się rodziło i była jakaś równowaga.
— No to co się zmieniło?
— Powiem ci, co się zmieniło — potrząsnął w jej kierunku butem. — Nadeszła nowoczesna medycyna. Na wszystko jest lekarstwo. Malaria została wymazana z oblicza świata razem z wieloma chorobami, które zabijały ludzi młodo i ograniczały rozrost populacji. Nauczono się kontrolować śmierć. Starzy, ludzie żyją dłużej. Większość tych dzieci, które kiedyś by umarły, teraz dożywa późnej starości i jest to starość naprawdę późna. Ludzie przybywają na świat tak szybko, że nie nadąża ubywać ich w tym samym tempie. Na miejsce każdych dwóch umierających przybywa zaraz troje nowo narodzonych. I tak populacja podwaja się nieustannie i dzieje się to coraz szybciej. Gnębi nas plaga, bo ludzkość sama w sobie stała się już plagą, chorobą trawiącą świat: Coraz więcej ludzi żyje coraz dłużej i jedyną odpowiedzią może być zmniejszenie liczby narodzin. Kontrolujemy śmierć, musimy zacząć kontrolować i życie.
— Wciąż nie rozumiem, jak możesz tak to widzieć, skoro ludzie myślą, że ma to coś wspólnego z zabijaniem dzieci. — Przestań wracać ciągle do zabijania dzieci! — krzyknął Sol, rzucając butem przez pokój. — W całej tej sprawie nie ma żadnych dzieci, ani martwych, ani żywych — poza tymi, które wylęgły się w głowach idiotów powtarzających coś, czego sami nie rozumieją. O obecnych się nie mówi — dodał niezbyt szczerym głosem. — Jak można zabić kogoś, kto wcale nie zaistniał? Wszyscy jesteśmy zwycięzcami w derbach, w wyścigu o nagrodę jajnika, a jednak nigdy nie słyszałem, by ktoś płakał nad, jeśli wybaczysz mi ten biologizm, plemnikami, które w tym wyścigu przegrały.
— O czym ty mówisz, Sol?
— O wyścigach plemników. Za każdym razem, gdy ma dojść do zapłodnienia jaja, parę milionów plemników stara się tego dokonać jednocześnie. Gonią się i każdy chce być pierwszy. Z chwilą, gdy dochodzi do zapłodnienia, a wygrać może tylko jeden, reszta zostaje na lodzie. Czy ktokolwiek się nimi przejmuje? Odpowiedź brzmi: nie. Czym są wszystkie te skomplikowane kalendarzyki, spiralki, pigułki, krążki i maści używane przy zapobieganiu ciąży? Niczym innym jak środkami, które mają sprawić, że ten jeden plemnik też nie wykona swojego zadania. No i gdzie tu są dzieci? Nie widzę żadnych.
— Teraz, gdy tak to mówisz, wygląda na to, że rzeczywiście ich nie ma. Ale jeśli to jest tak proste, dlaczego nikt z tym dotychczas nic nie zrobił?
Sol westchnął głęboko, wstał, przyniósł but i powrócił do czyszczenia.
— Shirl — powiedział. — Gdybym potrafił na to odpowiedzieć, to pewnie jutro zostałbym prezydentem. Nic nigdy nie jest proste, gdy przychodzi do znajdowania takich odpowiedzi. Każdy ma własne pomysły i każdy stara się przeforsować swoje i pluje przy tym na cudze. Praktycznie na tym właśnie polega historia ludzkiej rasy. To historia najpierw wyniosła nas na szczyt rozwoju, a teraz spycha ku upadkowi. Rzecz w tym, że ludzie zniosą każdą niewygodę, zniosą śmierć dzieci, starość przed trzydziestką i inne rzeczy tak długo, jak długo będzie to stan, który znali zawsze i który był dla nich normalny. Spróbuj to zmienić, a obrócą się przeciwko tobie, nawet jeśli będą umierać, powiedzą, że co było dobre dla dziadzi, będzie dobre i dla mnie. I już, przepadło. Gdy ONZ spryskiwał w Meksyku domy DDT, by zabić przenoszące malarię moskity, a malaria była wtedy chorobą śmiertelną, to trzeba było żołnierzy, by umożliwić ekipom wejście do domów. Tubylcom nie podobało się, że ten biały proszek pobrudzi im meble. Sam to widziałem. Lecz tak wyglądało to rzadko. Nowoczesna medycyna, potrafiąca skutecznie walczyć ze śmiercią, nadeszła ukradkiem i ludzie nic o tym nie wiedzieli. Lekarstwa były coraz lepsze, woda w rurach coraz mniej skażona, społeczna służba zdrowia nie pozwalała rozprzestrzeniać się chorobom. Nikt tego nie zauważył, nadeszło niemal naturalną koleją rzeczy, a teraz mamy na świecie zbyt dużo ludzi i coś trzeba z tym zrobić. Ale zrobić coś, to znaczy uczynić wysiłek, ruszyć głową, a tego ludzie nie lubią.
— To wygląda na wtrącanie się w sprawy osobiste, Sol. Jak można powiedzieć ludziom, że nie wolno im mieć dzieci?
— Przestań! Kontrola urodzin w ogóle nie ma nic wspólnego z dziećmi, przynajmniej bezpośrednio. To tylko oznacza, że ludzie mogą dokonać wyboru, jak chcą żyć. Jak bezmyślne, kłębiące się i mnożące bez opamiętania zwierzęta czy jak istoty rozumne. Czy małżeństwo będzie miało jedno, dwoje czy troje dzieci, zależnie od tego, jaka liczba pomoże utrzymać populację na stałym poziomie i pozwoli każdemu żyć dostatnio i pełnią życia.
A jeśli tych dzieci będzie czworo, pięcioro czy sześcioro, ogłupiałych i nie zadbanych, to wychowają się w głodzie, chłodzie i beznadziei. Tak jak dzieje się to wokoło — dodał, wskazując na okno.
— Gdyby świat był taki, jak mówisz, to znaczyłoby, że każdy jest dzisiaj bezmyślnym, samolubnym draniem. To wynika z twoich słów.
— Nie, nie myślę aż tak źle o rasie ludzkiej. Po prostu, nikt im tego nigdy nie powiedział, zwierzętami się urodzili i zwierzętami umrą, przynajmniej wielu, zbyt wielu. Winić o to można parszywych polityków i tak zwanych przywódców narodu, którzy unikali kłopotliwych tematów. To była kontrowersyjna kwestia, a wystarczyło stwierdzić, że miną jeszcze cale lata zanim stanie się ona istotna. Ważne jednak było to, co mam dzisiaj i da diabła z kłopotami. I tak nim minęło stulecie, człowiek wykorzystał wszystkie rezerwy, które ta planeta gromadziła przez miliony lat i nikt nawet nie spróbował wysłuchać tych, którzy usiłowali ostrzec przed niebezpieczeństwami nadmiernej produkcji i rozpasanej konsumpcji. Byli ignorowani aż do chwili, gdy ropa się skończyła, gleba wyjałowiała i spłynęła, drzewa zostały wycięte, zwierzęta wytrzebione, ziemia zatruta, i jedyne co zostało, to siedem miliardów ludzi walczących o nędzne resztki i egzystujących jak się da, i wciąż mnożących się bez opamiętania. Tak więc mówię, że czas nadszedł, by powstać i dokonać rachunku.
Wepchnął stopę w but, wciągnął sznurówki i zawiązał je. Potem wyjął z szafy nadjedzoną przez mole górę od munduru. Na tle oliwkowoszarej zieleni widniało kilka kolorowych wstążek, pod nimi była przypięta odznaka strzelca wyborowego i znaczek szkoły technicznej .
— Musiało się skurczyć — powiedział, usiłując dopiąć się na brzuchu. Następnie owinął szyję szalem i nałożył stary, sfatygowany płaszcz.
— Dokąd idziesz? — spytała zdumiona Shirl.
— Idę wyrazić swoje zdanie, szukać guza, jak określił to nasz przyjaciel Andy. Mam siedemdziesiąt dwa lata i udało mi się dożyć do dzisiaj w dobrym zdrowiu, ponieważ zawsze trzymałem się z dala od wszystkiego, unikałem kłopotów, trzymałem gębę zamkniętą na kłódkę i nie bawiłem się w ochotnika, dokładnie tak, jak nauczyło mnie wojsko. Nie wiem, może zbyt wielu było na tym świecie takich jak ja, nie wiem, może powinienem przyłączyć się do protestu o wiele wcześniej, lecz nigdy, nigdy nie znajdowałem niczego, przeciwko czemu chciałbym protestować. Teraz jest inaczej. Dziś spotkają się siły ciemności i siły światłości. Zamierzam przyłączyć się do tych drugich.
Naciągnął na uszy wełnianą, wojskową czapkę i skierował się do drzwi.
— O czym ty mówisz, Sol? Proszę, powiedz mi, co to wszystko ma znaczyć? — błagała Shirl, nie wiedząc, czy ma śmiać się, czy płakać.
— Dziś jest wiec. Te dupki z „Chrońmy Nasze Dzieci” maszerują dziś na Ratusz, chcą obalić ustawę. Jest jeszcze drugi mityng, tych, którzy popierają ustawę, a im więcej nas będzie, tym lepiej. Jeśli dość ludzi stanie. tam i krzyknie, co myśli, to może zostaną usłyszani i może tym razem ustawa wyjątkowa przejdzie w kongresie. Może.
— Sol… — zawołała za nim, ale był już za drzwiami. Wrócił późnym wieczorem. Andy pomógł dwóm sanitariuszom dźwigać nosze po schodach. Sol był blady, nieprzytomny. Przywiązany do noszy oddychał ciężko.
— Doszło do walk ulicznych — powiedział Andy. — Niemal zamieszek Sol maszerował ze wszystkimi. Przewrócono go, ma złamane biodro. — Spojrzał na Shirl bez uśmiechu, zmęczony.
Sanitariusze stawiali nosze w pokoju.