24

— Tak bardzo żal mi Sola — powiedziała Shirl. — To było okrutne.

— Nie było — stwierdzi Andy, przyciągając ją blisko w ciepłym łóżku i całując. — Myślę, że on nie przeżywał tego wszystkiego tak bardzo jak ty. Był już stary, niejedno widział w życiu, robił różne rzeczy. Dla niego wszystko, co dobre i istotne dawno już minęło i nie sądzę, by cieszył go świat taki, jaki jest dzisiaj. Spójrz, zdaje się, że słońce wyjrzało? Śnieg przestał padać i chyba się rozjaśnia.

— Ale to była bezsensowna śmierć. Gdyby nie poszedł na tę demonstrację…

— Daj spokój Shirl, nie rozpaczaj. Co się stało, to się nie odstanie. Lepiej pomyśl, co będziemy robić dzisiaj? Czy możesz wyobrazić sobie Grassioliego dającego mi cały wolny dzień ot tak, z sympatii?

— Nie, to straszny człowiek. Pewna jestem, że ma po temu jakieś inne powody i poznasz je, gdy pójdziesz jutro do pracy.

— Zaczynasz myśleć jak ja — roześmiał się. — Przygotujmy sobie jakieś śniadanie i pomyślmy o tych wszystkich dobrych rzeczach, którymi możemy się dzisiaj zająć.

Wstał i poszedł zapalić ogień. Podczas gdy się ubierała, szybko sprawdził raz jeszcze drugi pokój, by upewnić się, że wszystkie rzeczy Sola zostały usunięte z pola widzenia. Ubrania były schowane w szafie, trzeba było jeszcze uporządkować półki i złożyć książki na ubraniach. Łóżko musiało zostać, zwinął jednak koce, a poduszkę wepchnął do szafy. Teraz łóżko przypominało raczej kanapę. Powinno być dobrze. W najbliższych tygodniach sprzeda te rzeczy jedną po drugiej na pchlim targu, za książki powinien dostać całkiem dobrą cenę. Przez jakiś czas będą jeść lepiej, a Shirl nie musi wcale wiedzieć, skąd są te pieniądze.

Wiedział, że będzie mu brakowało Sola. Siedem lat temu, kiedy po raz pierwszy wynajął ten pokój, było to dogodne dla obu. Sol wyjaśnił mu później, że do podziału pokoju i wynajęcia połówki zmusiły go rosnące ceny żywności. Nie chciał jednak mieszkać z byle kim. Przyszedł do komendy i powiedział o możliwości przeprowadzki, a Andy, który mieszkał w policyjnych barakach, skorzystał z tego od razu. Tak więc Sol zyskał równocześnie źródło dochodów i uzbrojoną ochronę. Z początku nie było między nimi przyjaźni, to przyszło z czasem. Pomimo różnicy wieku byli sobie naprawdę bliscy. Wystarczy myśleć młodo, by być młodym, jak mawiał zawsze Sol, który żył właśnie zgodnie z tą zasadą. Aż dziwne, ile spośród tych dziwnych rzeczy, które Sol mówił, utkwiło Andy’emu w pamięci. I zamierzał je zapamiętać. Nie, nie był sentymentalny. Sol zresztą pierwszy by go wyśmiał i skwitował tym, co sam zwykle nazywał podwójnym pierdnięciem. Pragnął po prostu zachować przyjaciela w pamięci.

Dzięki zaglądającemu przez okno słońcu i piecykowi, chłód zniknął i pokój nabrał przytulności. Andy włączył telewizor i znalazł jakąś muzykę — niezupełnie taką, jaką lubił, ale odpowiadającą gustom Shirl. Był to program zatytułowany „Fontanny Rzymu”, napis jaśniał na ekranie na tle bijących fontann. Weszła Shirl; przerywając jej rozczesywanie włosów, wskazał na odbiornik.

— Nie chce ci się pić od tego widoku? — spytał. — Raczej sprawia, że tęsknię za dobrym prysznicem. Założę się, że śmierdzę jak nieboskie stworzenie.

— Słodko jak perfumy — powiedział przyglądając się jej z przyjemnością, gdy przysiadła na parapecie i znów zajęła się włosami, a słońce zalało ją złotą poświatą. — A co byś powiedziała, gdybyśmy w ogóle urwali się dzisiaj i pojechali sobie na piknik? — spytał nagle.

— Przestań! — krzyknęła. — Nie cierpię głupich żartów przed śniadaniem!

— Nie, ja nie żartuję. Poważnie proponuję, by ruszyć się stąd na chwilę. — Przysunął się do okna i zerknął na stary termometr, który Sol przybił niegdyś do ramy na zewnątrz. Większość farby i cyfr dawno zlazła., ale Sol wydrapał nowe na ich miejsce. — Jest już pięćdziesiąt w cieniu, i mogę się założyć, że w ciągu dnia dojdzie do pięćdziesięciu pięciu. Jeśli w połowie grudnia w Nowym Jorku zdarza się taki dzień jak ten, to trzeba go wykorzystać. Jutro może być pięć stóp śniegu. Gdybyśmy tak wzięli resztę pasty sojowej i zrobili kanapki. Tramwaj wodny odchodzi o jedenastej; moglibyśmy podjechać wozem policyjnym.

— Więc mówisz poważnie?

— Oczywiście, to nie jest temat do żartów. Prawdziwa wycieczka na wieś. Mówiłem ci, gdzie byłem w zeszłym tygodniu. Razem ze strażą popłynęliśmy barką w górę rzeki do Croton-on-Hudson, tam napełniają zbiorniki samochodów. To trwa jakieś dwie, trzy godziny. Nie byłem aż tak daleko, lecz mówią, że można dojść aż do Croton Point Park. To jest tuż nad rzeką i podobno rosną tam wciąż prawdziwe drzewa. Dziś jest ciepło, możemy zrobić sobie piknik, a potem wrócić razem z nimi. Co o tym powiesz?

— Powiem, że brzmi to wspaniale i niewiarygodnie i że nigdy nie byłam tak daleko od miasta. Może wcześnie w dzieciństwie. To musi być mile stąd. Kiedy wyruszamy?

— Jak tylko zjemy śniadanie. Nastawiłem już owsiankę, możesz zamieszać, zanim wykipi.

— Nic nie jest w stanie wykipieć na ogniu z węgla morskiego. — Podeszła jednak do piecyka i zajęła się garnuszkiem.

Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział ją tak roześmianą i szczęśliwą; zupełnie jakby nagle wróciło lato.

— Nie bądź prosię i zjedz owsiankę — powiedziała. — Mogę zużyć olej kukurydziany, zachowywałam go na coś istotnego, i usmażyć trochę ciastek z owsianki. Wzięlibyśmy je na piknik.

— Posól je dobrze, będziemy tam mieli tyle wody, ile dusza zapragnie.

Andy przysunął krzesło Shirl tak, by usiadła tyłem do roweru Sola; nie było teraz w jej polu widzenia niczego, co przypominałoby o niedawnych wydarzeniach. Śmiała się, snuta plany na tak dobrze rozpoczęty dzień i nie chciał tego psuć. Zanosiło się na coś szczególnego i czuli to oboje.

Gdy pakowali lunch rozległo się szybkie stukanie do drzwi.

— Posłaniec, wiedziałam — rzuciła ze złością Shiri: — Będziesz musiał iść dzisiaj do pracy…

— Spokojnie — uśmiechnął się Andy. — Grassy nie złamałby słowa. A poza tym, posłaniec stuka inaczej, znam to na pamięć: stuk-stuk-stuk.

Shirl zmusiła się do uśmiechu i poszła otworzyć drzwi; Andy kończył pakowanie.

— Tab! — krzyknęła zaskoczona i szczęśliwa. — Jesteś ostatnią osobą na świecie… Wejdź, proszę, tak miło cię widzieć. To Tab Fielding — powiedziała Andy’emu.

— Dzień dobry, Miss Shirl — rzekł powściągliwie Tab, pozostając w korytarzu. — Przykro mi, lecz to nie jest towarzyska wizyta. Jestem — teraz w pracy.

— O co chodzi? — spytał Andy podchodząc do Shirl. — Musicie państwo zrozumieć, że przyjmuję taką pracę, jaką mi oferują. — Nie uśmiechał się, był ponury. — Od września byłem na liście strażników bez pracy, znajdowałem tylko dorywcze zajęcia, żadnych stałych umów i muszę brać to, co jest. Jeśli ktoś odmawia, odpada na koniec listy. Mam rodzinę do wyżywienia…

— O co ci ohodzi? — spytał Andy. Dostrzegł, że w ciemności za Tabem stoi ktoś jeszcze, a sądząc po szuraniu stóp, jest to przynajmniej kilka osób.

— Nie gadaj z nimi — powiedział mężczyzna skrywający się za plecami Taba. Głos miał nosowy i dość nieprzyjemny. — Prawo jest po mojej stronie. Zapłaciłem ci. Pokaż mu nakaz!

— Chyba już rozumiem — stwierdził Andy. — Odejdź od drzwi, Shirl. Tab, wejdź do środka, byśmy mogli chwilę porozmawiać.

Tab przeszedł przez próg, a mężczyzna, który teraz został odsłonięty, próbował wejść za nim.

— Nie wejdziesz beze mnie… — wrzasnął, ale Andy zatrzasnął mu drzwi przed nosem.

— Wolałbym, żeby pan tego nie robił — rzekł Tab. Na zaciśniętej pięści miał jak zwykle kastet.

— Uspokój się. Chcę tylko dowiedzieć się najpierw od ciebie dokładnie co jest grane. On ma nakaz kwaterunkowy, prawda?

Tab przytaknął, wpatrując się ponuro w podłogę.

— O czym wy do diabła mówicie? — spytała Shirl, spoglądając z niepokojem to na jednego, to na drugiego. Andy nie odpowiedział, a zatem Tab zaczął wyjaśnienia.

— Nakaz kwaterunkowy wydawany jest przez sąd każdemu, kto może udowodnić, że naprawdę nie ma gdzie mieszkać i potrzebuje lokalu. Wydają ich tylko tyle, ile znajduje się licznych rodzin, które musiały się skądś wyprowadzić. Mając ten nakaz można szukać pustych mieszkań albo pokoi czy czegokolwiek w tym rodzaju. Ten papierek jest rodzajem podstawy prawnej. Bywa, że zdarzają się kłopoty, ludzie nie lubią, gdy obcy ich nachodzą, tak więc każdy, kto ma nakaz kwaterunkowy, wynajmuje zwykle strażnika. I właśnie o to chodzi. To towarzystwo tam, za drzwiami nazywa się Belicherowie. Wynajęli mnie.

— Ale co ty tu robisz? — Shirl wciąż niczego nie rozumiała.

— Jest tu, bo Belicher to wampir — wyjaśnił Andy, tłumiąc gorycz. — Krąży po kostnicy i szuka świeżych zwłok.

— To jedna strona medalu — powiedział Tab, usiłując zachować spokój. — Lecz trzeba wziąć pod uwagę, że ma żonę i dzieci, i nie ma gdzie mieszkać.

Belicher załomotał nagle do drzwi, krzycząc coś obrażonym głosem. Shirl w końcu zrozumiała powód obecności Taba i wciągnęła głęboko powietrze.

— Jesteś tutaj, ponieważ im pomagasz. Dowiedzieli się, że Sol nie żyje i chcą zająć ten pokój.

Tab tylko przytaknął ponuro.

— Wciąż jeszcze można coś zrobić — stwierdził Andy. — Gdyby zamieszkał w tym pokoju ktoś, na przykład, z mojego posterunku, wówczas ci ludzie nie mogliby się tu wprowadzić.

Stukanie było coraz głośniejsze. Tab zrobił pół kroku w kierunku drzwi.

— Gdyby ktoś był tu teraz, to owszem, ale Belicher prawdopodobnie podałby sprawę do sądu i zarządził okupację, bo ma rodzinę. Zrobię co tylko będę w stanie, by wam pomóc, ale Belicher jest moim pracodawcą.

— Nie otwieraj drzwi — powiedział ostro Andy. — Przynajmniej dopóki nie wyjaśnimy wszystkiego.

— Muszę, nie mam wyboru — wyprostował się i ścisnął pięść. — Nie usiłuj mnie powstrzymać, Andy. Jesteś policjantem i znasz prawo.

— Tab, naprawdę musisz? — spytała cicho Shirl. Spojrzał na nią zakłopotany.

— Byliśmy kiedyś przyjaciółmi, Shirl i chciałbym to tak zapamiętać. Wiem, jak będziesz teraz o mnie myśleć, ale muszę wykonać to, co wchodzi w zakres moich obowiązków. Muszę ich wpuścić.

— To dalej, otwórz te cholerne drzwi — powiedział cierpko Andy, odwracając się i podchodząc do okna. Pokój zaroił się od Belicherów. Mr Belicher był szczupłym mężczyzną z dziwnie ukształtowaną głową, niemal zupełnie pozbawioną podbródka, i inteligencją wystarczającą akurat do tego, by podpisać się na formularzach opieki społecznej. Mrs Belicher była zapewne podporą rodziny; z jej tłustego obwisłego ciała wyszło już siedmioro dzieci skutecznie zwiększając przydziały żywnościowe, utrzymujące ich wszystkich przy życiu; numer ósmy wypychał właśnie jej brzuch. Tak naprawdę był numerem jedenastym, troje młodszych Belicherów bowiem miało pecha i zakończyło egzystencję na skutek nieuwagi i wypadków. Największa dziewczyna, zapewne około dwunastu lat, niosła pokryte wrzodami niemowlę, które śmierdziało straszliwie i nieustannie płakano. Pozostałe dzieci krzyczały jedno na drugie; wreszcie mogły przestać być cicho po długim, pełnym napięcia staniu w korytarzu.

— O, zobaczcie, fajnista lodówka — powiedziała Mrs Belichcr, wtaczając się do środka i zaraz sięgając ku drzwiczkom chłodziarki.

— Nie dotykajcie tego — rzekł Andy, a Belicher pociągnął go za ramię.

— Podoba mi się ten pokój, nieduży, wiecie, ale miły. A tu co jest? — skierował się do drzwi w przepierzeniu.

— To mój pokój — Andy zatrzasnął mu drzwi przed nosem. — Trzymaj się od niego z daleka.

— Nie trzeba się tak zachowywać — powiedział Belicher wycofując się szybko, jak pies znający uderzenia kija. — Mam swoje prawa, wiem co mi wolno. Prawo mówi, że z nakazem kwaterunkowym mogę zajrzeć, gdzie tylko chcę. — Ruszył, Andy za nim. — Nie, żebym panu nie wierzył, wierzę panu. Ten pokój jest fajny, ma stół, krzesła, łóżko…

— Te rzeczy należą do mnie, to jest pokój bez mebli, i do tego mały. Za mały dla pana i pańskiej rodziny.

— Starczy. W mniejszych mieszkaliśmy…

— Andy, powstrzymaj ich! Popatrz! — płaczliwy krzyk Shirl kazał Andy’emu obrócić się: ujrzał, że dwóch chłopców znalazło paczkę z ziołami, które Sol tak starannie uprawiał w skrzynce na oknie, a teraz oni rozdzierali papier myśląc, że może jest to coś do jedzenia.

— Zostawcie to! — krzyknął, ale zanim do nich doszedł, spróbowali ziół i zaczęli nimi pluć.

— Piecze! — krzyknął większy chłopiec, rozrzucając zawartość paczki po podłodze. Drugi podskoczył z radości i zaczął robić to samo z resztą ziół. Wyrwali się Andy’emu i zanim zdołał ich zatrzymać, paczki były puste. Kiedy się odwrócił, młodszy chłopiec, podniecony. zabawą, wspiął się na stół. Zostawiając na blacie ślady brudnych od błota stóp włączył telewizor. Grzmot muzyki wzbił się ponad krzykami dzieci i nieefektywnymi piskami ich matki. Tab odciągnął Belichera, który usiłował otworzyć szafę i zobaczyć, co jest w środku.

Wyrzućcie stąd te bachory — powiedział Andy pobladły nagle z wściekłości.

— Mam nakaz kwaterunkowy. Mam prawa — krzyknął Belicher cofając się i wymachując zadrukowanym kawałkiem plastiku.

— Mam gdzieś twoje prawa. Porozmawiamy, gdy te bachory znajdą się za drzwiami.

Tab przeszedł do czynu, łapiąc najbliższego dzieciaka za kark i wypychając go na korytarz.

— Mr Rusch ma rację — powiedział. — Dzieci mogą poczekać na zewnątrz, aż wszystko uzgodnimy.

Mrs Belicher usiadła, ciężko na łóżku i zamknęła. oczy, jakby to wszystko nie miało z nią nic wspólnego. Mr Belicher wycofał się pod ścianę, mówiąc coś, czego nikt nie słyszał, nikogo to zresztą nie obchodziło. Wciąż jeszcze rozlegały się wrzaski, które przeszły w pełne złości łkania dochodzące z korytarza, gdy ostatni dzieciak został tam wyekspediowany.

Andy rozejrzał się i nagle zauważył, że Shirl zamyka za sobą drzwi ich pokoju. Usłyszał klucz obracający się w zamku.

— To pewnie przez to? — spytał patrząc prosto na Taba. Strażnik wzruszył bezradnie ramionami.

— Przykro mi, Andy, na Boga przysięgam, że mi przykro. Ale co innego mogę zrobić? Prawo głosi, że jeśli chcą tutaj zostać, nie możesz ich wyrzucić.

— Tak, takie jest prawo, tak — zawtórował bezmyślnie Belicher.

Andy wiedział, że gołymi pięściami niczego tu nie zdziała. Zmusił się, by rozewrzeć dłonie.

— Tab, pomożesz mi przenieść rzeczy do drugiego pokoju?

— Jasne — Tab znów uciekł ze wzrokiem. — Spróbuj wytłumaczyć Shirl moją rolę w tym wszystkim, dobrze? Nie sądzę, by rozumiała, że to tylko praca, którą muszę wykonywać.

Rozległ się chrzęst deptanych ziół i Andy mu nie odpowiedział.

Загрузка...