10

Andy doszedł już niemal do końca listy. Z obolałymi nogami wlókł się Dziewiątą Aleją. Każda plama cienia była pełna wymęczonych postaci: starców, karmiących matek czy obejmujących się ramionami, chichoczących nastolatków. Ludzie w każdym wieku i różnego pochodzenia wyciągali nagie i brudne stopy zaścielając ulice, jak porozrzucane na polu bitwy ciała. Tylko dzieci bawiły się na słońcu, lecz ich ruchy były powolne, a krzyki przytłumione. Z nagłą radością i jazgotem otoczyły dwóch chłopców wracających z rejonu doków; ich ramiona pokryte były ukąszeniami oraz strumykami zakrzepłej krwi. Na końcu drucianej pętli nieśli zdobycz — wielkiego, martwego, szarego szczura. Wieczorem zapowiadała się uczta, raz wreszcie najedzą się. Środkiem ulicy powoli przesuwały się platformy ciężarowe, wyczerpane ludzkie zwierzęta pociągowe z wysiłkiem ciągnęły swe brzemię, łapiąc ustami powietrze. Andy przepychał się przez to piekło szukając biura Western Union.

Było niemożliwością dotrzeć do wszystkich osób, które odwiedzały mieszkanie O’Briena podczas ostatniego tygodnia, musiał jednak przynajmniej spróbować sprawdzić co bardziej obiecujące ślady. Każdy zaglądający do budynku mógł spostrzec rozłączone przewody alarmu w piwnicy, lecz tylko gość denata był w stanie zauważyć, że system alarmowy mieszkania też był niesprawny. Osiem dni przed morderstwem doszło do krótkiego spięcia i instalacja została wyłączona. Zabójca lub jego informator musiał być w mieszkaniu po tym czasie, dostrzeżenie zwisających przewodów nie było trudne. Andy sporządził listę wszystkich podejrzanych i teraz sprawdzał ją punkt po punkcie. Bez rezultatu. O’Briena nie odwiedzali żadni inkasenci, a wszyscy doręczyciele, których znalazł, zjawiali się pod tym adresem od lat. Ani jednego śladu.

Western Union było następnym orzechem do rozgryzienia. W ostatnim tygodniu doręczano do budynku wiele telegramów i portier był pewien, że przynajmniej kilka z nich było do O’Briena. On i windziarz pamiętali telegram przyniesiony w noc poprzedzającą morderstwo przez nowego posłańca, młodego chłopaka, Chińczyka, jak powiedzieli. To mogło być bez znaczenia i tysiąc do jednego, że nic nie znaczyło, lecz musiał to sprawdzić. Jakikolwiek ślad, nieważne jak nikły, mógł przydać się w śledztwie. Miałby przynajmniej co zameldować porucznikowi, by uratować, chociaż na jakiś czas, swoją głowę. Ponad chodnikiem zwieszał się żółto-niebieski szyld firmy. Andy skręcił w jego kierunku.

Przez środek biura biegł długi kontuar, pod ścianą w głębi stała ławka, na której siedziało trzech chłopców. Czwarty stał przy kontuarze i rozmawiał z dyspozytorem. Żaden nie był Chińczykiem. Po chwili rozmowa skończyła się i posłaniec wyszedł z tabliczką. Andy zbliżył się do kontuaru, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, mężczyzna potrząsnął energicznie głową.

— Nie tutaj — warknął. — Telegramy przyjmujemy od frontu. Nie widzi pan, że jestem dyspozytorem?

Andy spojrzał na ponurą, zmęczoną i pociętą głębokimi zmarszczkami twarz mężczyzny i na chaos tabliczek, kredy i zmywalnych taśm teleksu leżących na jego biurku. Pokryty łuszczącą się taśmą identyfikator zawierał nazwisko urzędnika: Mr Burgger. Zaśmiecenie biurka było najlepszym dowodem zgorzknienia tego, który przy nim siedział. W oczach Mr Burggera widać było wyczerpanie, kąciki ust miał opuszczone ku dołowi. Nawiązanie współpracy z tym człowiekiem będzie wymagać wiele wysiłku. Andy błysnął odznaką.

— Policja. Sprawa służbowa — powiedział. — Widzę, że to pan jest tym, z kim chcę rozmawiać, panie Burgger.

— Niczego nie zrobiłem, nie mamy o czym rozmawiać.

— Nikt pana nie oskarża. Potrzebuję od pana informacji mogących wesprzeć śledztwo…

— Nie mogę panu pomóc. Nie mam nic do powiedzenia policji.

— O tym ja decyduję. Dwudziesta Ósma Ulica to pański rejon doręczeń?

Burgger zawahał się, po czym przytaknął wolno, niechętnie, jakby uważał, że zmusza się go do ujawnienia tajemnicy państwowej.

— Czy pracuje u pana jakiś posłaniec, który jest Chińczykiem?

— Nie.

— Lecz czy pracował tu przynajmniej jeden taki?

— Nie. — Mr Burgger skrobał coś na tablicy ignorując Andy’ego. Na szczycie niemal łysej głowy zebrały się krople potu i spływały między resztkami siwych włosów. Andy’ego nie bawiło wywieranie nacisku na kogokolwiek, lecz jeśli musiał…

— W tym stanie obowiązuje prawo, Burgger — powiedział niskim, bezbarwnym głosem. — Mogę wyciągnąć cię stąd, choćby teraz, zabrać na komisariat i zapuszkować na trzydzieści dni za utrudnianie pracy funkcjonariuszowi policji. Chcesz tego?

— Niczego nie zrobiłem!

— Tak, zrobiłeś. Skłamałeś. Powiedziałeś, że nigdy nie pracował tu żaden chiński posłaniec.

Burgger zakręcił się na krześle rozdzierany wewnętrznym konfliktem między strachem a pragnieniem pozostania nie zamieszanym w cokolwiek. Wygrał strach.

— Był tutaj chiński chłopak. Pracował jeden dzień, nigdy nie wrócił.

— Jaki to był dzień?

— Ostatni poniedziałek — odpowiedział po namyśle.

— Czy doręczył jakikolwiek telegram?

— A skąd mam wiedzieć?

— Bo na tym polega twoja praca — stwierdził Andy z naciskiem. — Jakie telegramy doręczał?

— Siedział tu przez cały dzień, nie potrzebowałem go. To był jego pierwszy dzień. Nigdy nie wysyłam dzieciaka od razu pierwszego dnia, pozwalam im przywyknąć do ławy tak, by nie mieli żadnych pomysłów. Ale w nocy był spory ruch i musiałem go wysłać. Tylko raz.

— Dokąd?

— Proszę pana, nie pamiętam adresu każdego telegramu, który przechodzi przez moje ręce. Pracujemy tu ciężko i nie prowadzimy sprawozdań. Otrzymujemy telegram, doręczamy go, potem telegram zostaje przyjęty i to już jest koniec.

— Wiem, ale ten telegram jest bardzo ważny. Spróbuj sobie przypomnieć, dokąd posłałeś chłopaka. Siódma Aleja? Dwudziesta Trzecia Ulica? Może Chelsea Park…?

— Chwilę, to chyba było to. Pamiętam, że nie chciałem nawet posyłać tego chłopaka do Chelsea Park, tam nie lubią nowych twarzy, ale nie miałem wyboru.

— Widzę, że do czegoś dochodzimy — powiedział Andy wyjmując notatnik. — Jak miał na imię ten dzieciak?

— Jakieś ich nazwisko. Nie pamiętam. Był tylko jeden dzień i nigdy nie wrócił.

— To jak wyglądał?

— Jak młody Chińczyk. Nie jestem tu po to, by pamiętać, jak wyglądają wszystkie te dzieciaki — strach znikał i Mr Burgger znów popadał w zły humor.

— Gdzie mieszka?

— A kto to wie? Dzieciaki przychodzą tu, dają kaucję, to tyle: Nie jestem tu po to…

— Zaczynam się zastanawiać, po co właściwie tu jesteś, Burgger. Zajrzę tu jeszcze. Do tego czasu spróbuj sobie przypomnieć, jak wyglądał ten chłopak. Jeszcze porozmawiamy.

Chłopcy wiercili się niespokojnie na ławie, gdy Andy wychodził. Ledwo zniknął, Mr Burgger zgromił ich wzrokiem zdolnym niemal zabijać.

Ślad był słaby, lecz Andy cieszył się i z tego, wreszcie miał co powiedzieć Grassy’emu. Gdy wszedł do biura porucznika, był tam już Steve Kulozik. Przywitali się.

— Jak sprawa? — spytał Steve.

— Potem sobie pogadacie — wtrącił się Grassioli. Szarpiący jego powiekę tik miał się dzisiaj całkiem dobrze. — Lepiej zacznij pracować, Rusch, to śledztwo, a nie majówka. Wielu ważnych dupków: na różnych stołkach zaczyna już fiksować na ten temat.

Andy opowiedział o rozłączonych przewodach alarmu i swoich wnioskach w tej kwestii. Ominął godziny bezproduktywnego łażenia i zajął się od razu chłopakiem z Western Union. To opowiedział szczegółowo.

— No i co z tego? — spytał porucznik splatając dłonie na brzuchu, dokładnie nad wrzodem.

— Dzieciak mógł pracować dla kogoś. Każdy posłaniec musi zostawić dziesięć dolarów zastawu, a jaki dzieciak dysponuje taką gotówką? Ktoś mógł ściągnąć go, na przykład z Chinatown, i posłać, by obejrzał mieszkania, do których zanosi telegramy. Pierwszy raz przydał się, gdy zobaczył rozłączone przewody alarmu przy drzwiach Wielkiego Mike’a. Potem ktoś zorganizował robotę i zabójstwo, i obaj się ulotnili.

— Brzmi pięknie, lecz to jedyny ślad, jaki znalazłeś. Jak nazywa się chłopak?

— Nie wiadomo.

— No to co u diabła? — krzyknął Grassioli. — Przyłazisz tu do mnie z tą cholernie skomplikowaną teorią, która gówno ci da, jeśli nie zdołasz odnaleźć dzieciaka! W tym mieście są ich miliony. Jak trafisz na właściwego?

Andy wiedział, kiedy należy się zamknąć. Steve oparł swe cielsko o ścianę. Jak dotąd tylko przysłuchiwał się rozmowie. — Czy mogę coś powiedzieć, poruczniku? — spytał.

— A ty czego chcesz?

— Rozważmy tę sprawę przez chwilę tak, jakby dotyczyła tylko naszego rewiru. Dzieciak mógł przyjść z Chinatown, lub skądkolwiek, lecz zapomnijmy o tym na razie. Powiedzmy, że przyszedł z Shiptown, a wie pan, jak oni trzymają się razem, i że został przysłany przez innego Chińczyka. To tylko przypuszczenie.

— Do czego zmierzasz, Kulozik? Dawaj te swoje cholerne wnioski.

— Właśnie miałem to zrobić, poruczniku — powiedział Steve z niezmąconym spokojem. — Powiedzmy, że dzieciak lub jego szef przyszli z Shiptown. Jeśli tak, to możemy mieć ich odciski palców. Ja jeszcze nie pracowałem wtedy w policji, lecz pan był już tu w siedemdziesiątym drugim, prawda panie poruczniku? Wtedy, gdy miała miejsce inwazja na Formozę i w Nowym Jorku pojawiła się masa uchodźców?

— Tak, byłem wtedy rekrutem.

— Czy nie pobierano wtedy odcisków palców od wszystkich, również od dzieci? Ot tak, na wszelki wypadek; gdyby między czekających na ewakuację wcisnął się jakiś agent komuchów.

— Gówniana robota — stwierdził porucznik. — Owszem, było tak. Jeszcze przez następne parę lat zdejmowano odciski nawet dzieciom przychodzącym na świat by wykryć ewentualne defekty. Wszystkie te karty są tutaj na dole, w piwnicy. To o tym myślisz?

— Właśnie, sir. Trzeba pójść tam i sprawdzić, czy odciski z narzędzia zbrodni nie pasują do którejś z tych kart. To rzeczywiście gówniana robota, ale nie zaszkodzi spróbować.

— Słyszałeś go, Rusch — powiedział Grassioli, przekładając stos raportów. — Weź te odciski z łomu, zejdź na dół i sprawdź, czy uda ci się cokolwiek znaleźć.

— Tak, sir — odpowiedział Andy i obaj z Kulozikiem wyszli z biura. — Świetny z ciebie kumpel — rzekł Andy, ledwie zamknęli za sobą drzwi. — Miałem zaraz skończyć pracę, a tymczasem zafundowałeś mi robotę i teraz pewnie przesiedzę całą noc zagrzebany w piwnicy.

— Nie jest tak źle. Używałem kiedyś tych akt. Wszystkie odciski są opisane i jeśli masz coś znaleźć, to znajdziesz bez trudu. Pomógłbym ci, ale zięć przychodzi dziś na obiad.

— Ten, którego tak nienawidzisz?

— Tak, ten, ale on pracuje na trawlerze i ma przynieść rybę, którą wykradł. Świeżą rybę. Czy ciebie to nie rusza?

— Owszem, chętnie bym cię ugryzł, ty szuszwolu. Mam nadzieję, że przynajmniej jedna ość utkwi ci w gardle. Akta z odciskami palców nie były aż w takim porządku, jak opisał to Steve. Inni też ich używali i podczas gdy niektóre grupy kart były w idealnym porządku, jedno całe pudełko musiało być wyrzucone i potem upakowane byle jak. W piwnicy było wprawdzie chłodniej, lecz powietrze zaraz zgęstniało od kurzu. Andy pracował nieprzerwanie aż do dziewiątej wieczorem, gdy głowa zaczęła go łupać, a oczy łzawić. Wszedł na górę, obmył twarz i pooddychał trochę świeższym powietrzem. Przez chwilę wahał się, czy nie skończyć roboty i nie poczekać do rana, lecz wiedział, jaki byłby komentarz Grassy’ego, wrócił zatem na dół.

Dochodziła jedenasta, gdy znalazł, czego szukał. O mało co odłożyłby kartę na bok — odciski były tak drobne, lecz po chwili zdał sobie sprawę, że przecież dziecko urosło. Przyjrzał się odciskom przez porysowane szkło powiększające. Nie było wątpliwości, pokrywały się ze znalezionymi na oknie i na żelazie.

— Chung, William — przeczytał głośno. — Urodzony w 1982 w klinice Shiptown…

Wstał tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. Porucznik powinien być w domu. Może śpi i będzie zły, że go budzą, ale mniejsza z tym.

To było to.

Загрузка...