Nowy Jork znalazł się na krawędzi katastrofy. Każdy z zamkniętych magazynów był zarzewiem konfliktu, wokół każdego gromadziły się głodne i przerażone tłumy szukające kogoś, kogo mogłyby uczynić winnym. Gniew rozniecał zamieszki przeradzające się w rabunek, najpierw żywności, potem wody, a w końcu wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Policja z trudem panowała nad sytuacją. Byle iskra mogła teraz gniewny protest zamienić w krwawy chaos.
Z początku zwykłe pałki i ołowiem obciążone pały oddziałów szturmowych wystarczyły, by kontrolować tłumy. Gdy one zawodziły, był jeszcze gaz. Napięcie jednak narastało. Ludzie przepędzeni z jednego miejsca, zaraz zbierali się w innym. Owszem, sikawki były skuteczne, ale ciężarówek z sikawkami było mało. Nie było wreszcie dość wody, by napełnić puste zbiorniki. Departament Zdrowia zakazał używania wody rzecznej — byłoby to jak rozpylanie trucizny. Ta niewielka ilość wody, która była dostępna, musiała zostać oszczędzona do innych celów. W mieście zaczęły wybuchać pożary. T tak ledwie było czym je gasić. Ulice były w wielu miejscach .zablokowane i wozy straży pożarnej musiały wyszukiwać objazdy i nadkładać drogi. Niektórych pożarów nie udało się opanować. Około południa całość sprzętu, którym dysponowało miasto, była w użyciu.
Pierwszy strzał padł kilka minut po dwunastej. Oddany został przez strażnika opieki społecznej do mężczyzny, który wybił szybę w oknie magazynu żywności przy Tompkins Square i zamierzał wejść do środka. Mężczyzna został zabity. Nie była to ostatnia ofiara. Strzały było słychać coraz częściej. Drut zablokował kilka szczególnie newralgicznych i kłopotliwych rejonów, ale drutu też była ograniczona ilość. Gdy się skończył, śmigłowce mogły już tylko krążyć ponad zatłoczonymi ulicami, warcząc bezradnie. Wykorzystano je później jako powietrzną służbę obserwacyjną wyszukującą miejsca, gdzie rezerwy były najpilniej potrzebne. Lecz był to bezsensowny wysiłek — rezerwy już nie istniały; wszyscy zostali wysłani do walki.
Po pierwszym starciu na Madison Square nic nie mogło już zrobić na Andym szczególnego wrażenia. Przez resztę dnia i większą część nocy, razem z innymi policjantami, usiłował w rozdzieranym walką mieście przywrócić prawo i porządek. Przez cały czas odpowiadał brutalnością na brutalność, a jedyna chwila odpoczynku, jaka była mu dana, miała miejsce na początku, gdy sam padł ofiarą gazu. Zdołał dostać się do stojącego w pobliżu ambulansu, gdzie udzielono mu pomocy. Dyżurny przemył mu jedynie oczy i wręczył tabletkę mającą zneutralizować dokuczliwe nudności: Poleżał trochę na noszach w środku, by dojść do siebie. Hełm, bomby i pałkę przyciskał do piersi. Na drugich noszach, przy drzwiach, siedział kierowca karetki uzbrojony w karabinek kalibru 30. Jego zadaniem było odebrać nadmiar odwagi każdemu, kto objawiłby zbyt duże zainteresowanie ambulansem lub jego medyczną zawartością. Andy z chęcią poleżałby dłużej, lecz zimna mgła, napływająca przez otwarte drzwi, zmusiła go do wstania. Trząsł się, zęby mu podzwaniały. Ciężko było zebrać się i zejść na ziemię, ale gdy zaczął się już ruszać, większość przykrych sensacji ustąpiła, zrobiło mu się nawet cieplej. Atak na centrum opieki społecznej załamał się. Może była to i jego zasługa; odebranie wzmacniacza mogło mieć swoje znaczenie. Z wolna powlókł się ku najbliższej gromadzie postaci w granatowych mundurach. Zmarszczył nos — brudne ubranie śmierdziało wymiocinami. Od tej chwili zmęczenie już go nie opuściło i jedyne co zapamiętał z tych godzin, to rozwarte we wrzasku usta, gniewne twarze, biegnące stopy, odgłosy strzałów, eksplozje granatów gazowych i coś, czego nie widział dokładnie, a co zostało na niego rzucone. Odbił to wierchem dłoni raniąc się przy tym głęboko.
Wraz z wieczorem nadszedł deszcz; zimna ulewa rychło mieniła się w deszcz ze śniegiem i to on, a nie policja, spędził ludzi z ulic. Jednakże wraz ze zniknięciem tłumów prawdziwa praca dopiero się zaczęła. Na zabezpieczenie czekały setki wybitych okien i wyłamanych drzwi; każde musiało być strzeżone. Trzeba było odnaleźć rannych i zapewnić im opiekę, straż pożarna potrzebowała wsparcia w gaszeniu niezliczonych pożarów. Tak zeszła noc. Rankiem Andy opadł wreszcie ciężko na ławkę w komendzie. Siedział skulony, gdy usłyszał, jak Grassioli odczytuje z jakiejś listy również jego nazwisko.
— I to już wszystko, na co możemy sobie pozwolić — dodał porucznik. — Zanim wyjdziecie, odbierzecie swoje racje żywnościowe i zdacie wyposażenie. Chcę was tu widzieć wszystkich z powrotem o osiemnastej zero zero i nie przyjmę żadnych usprawiedliwień. Nasze kłopoty jeszcze się nie skończyły.
Rankiem deszcz ustał. Wschodzące słońce rzucało długie cienie lśniąc mokro na wilgotnym, czarnym asfalcie. Frontony spalonych domów nie przestały jeszcze dymić. Andy musiał znajdować drogę między zaścielającymi ulice szczątkami i gruzem. Na rogu Siódmej Alei leżały połamane wraki dwóch riksz, już teraz odarte ze wszystkich części, a parę stóp dalej zauważył ludzkie ciało. Mogło wydawać się, że mężczyzna śpi, ale skierowana w górę nieruchoma twarz jasno wskazywała, że był martwy. Andy poszedł dalej. Śmieciarki będą zbierać dzisiaj jedynie zwłoki.
Ze stacji metra wychodzili pierwsi jaskiniowcy. Rozglądali się wkoło, mrużąc oczy przed światłem. Latem wszyscy wyśmiewali się z nich, gdyż opieka społeczna wyznaczyła im kwatery na stacjach nieczynnego metra. Lecz gdy nadchodziły chłody, zazdroszczono im, a śmiech zamieniał się w zawiść. Było tam brudno, ciemno i duszno, ale zawsze mieli włączone jakieś piecyki elektryczne. Nie był to luksus, ale przynajmniej nie marzli. Andy skręcił w kierunku swojego kwartału.
Wchodząc po schodach nadeptywał raz za razem na śpiących, ale był zbyt zmęczony, by zwracać na to uwagę. Nie mógł trafić kluczem w zamek, ai w końcu Sol usłyszał go i otworzył drzwi.
— Właśnie przygotowałem zupę — powiedział. — Idealne zgranie w czasie.
Andy wydobył z kieszeni płaszcza pokruszone resztki sucharów i rzucił je na stół.
— Z kradzieży? — spytał Sol biorąc kawałek suchara do ust. — Myślałem, że magazyny będą zamknięte jeszcze przez dwa dni.
— Racje policyjne.
— Należy wam się. Nie możecie ruszać do walki o pustym żołądku. Wrzucę trochę do zupy, zyska na gęstości. Domyślam się, że nie oglądałeś wczoraj telewizji i nie słyszałeś o cyrkach w kongresie. Zaczyna się naprawdę kotłować…
— Shirl już wstała? — spytał Andy, zrzucając płaszcz i padając ciężko na krzesło.
Sol milczał chwilę, potem powiedział powoli: — Nie ma jej.
Andy ziewnął.
— Wyszła tak wcześnie? Po co?
— Wyszła, ale nie dzisiaj, Andy — Sol odwrócił się plecami i zamieszał zupę. — Wyszła wczoraj, kilka godzin po tobie i jeszcze nie wróciła…
— Chcesz powiedzieć, że przez cały czas zamieszek nie było jej w domu? Cały dzień i całą noc? I co zrobiłeś? — Usiadł prosto, jakby zapomniał nagle o zmęczeniu.
— A co mogłem zrobić? Pójść i dać się zadeptać? Wiesz, ilu starców zginęło? Założę się, że nic jej się nie stało. Zobaczyła pewnie, co się dzieje, więc postanowiła zostać z przyjaciółmi i przeczekać.
— Jakimi przyjaciółmi? O czym ty mówisz? Muszę ją znaleźć.
— Siedź tuż — rozkazał Sil. — I tak nic nie zdziałasz. Zjedz zupę, prześpij się. Z nią na pewno wszystko będzie w porządku. Tyle wiem — dodał po wahaniu.
— Co ty możesz wiedzieć Sol? — Andy ujął go za ramiona i odwrócił od piecyka.
— Uprasza się o niedotykanie eksponatów! — krzyknął Sol odpychając ręce, a potem, cichszym głosem, powiedział: — Wszystko co wiem, to tyle, że nie wyszła stąd bez powodu, ot tak sobie. Na wierzch narzuciła stary płaszcz, lecz pod spód założyła szykowną suknię i nylonowe pończochy. Cała fortuna na nogach. A gdy się żegnała, spostrzegłem, że była umalowana.
— Sol, co ty próbujesz powiedzieć?
— Niczego nie próbuję powiedzieć, mówię po prostu. Była ubrana tak, jakby szła w gości, a nie na zakupy. Pomyślałem, że umówiła się z kimś. Może poszła odwiedzić ojca.
— A niby czemu miałaby go odwiedzać?
— Ty mnie pytasz? Pokłóciliście się, prawda? A może poszła przejść się trochę i ochłonąć.
— Pokłóciliśmy się… pewnie tak. — Andy usiadł z powrotem i przycisnął dłonie do czoła. Czy to było zeszłej nocy? Nie, jeszcze wcześniej. Wydawało mu się, że od tej głupiej wymiany zdań minęło już ze sto lat. Zdjęty nagłym strachem spojrzał na Sola. — Czy wzięła ze sobą rzeczy?
— Tylko małą torbę — powiedział Sol, stawiając przed nim parującą wazę. — Możesz pożreć ile chcesz, ja naleję sobie tylko trochę. Ona wróci — dopowiedział po chwili.
Andy był zbyt zmęczony, by się spierać, ale co mógł powiedzieć? Machinalnie złapał za łyżkę i dopiero gdy zaczął jeść poczuł, jaki był głodny. Łokcie trzymał na stole, wolną ręką podpierał głowę.
— Powinieneś posłuchać wczorajszych przemów w senacie powiedział Sol. — Pierwszorzędna zabawa. Usiłują przepchnąć ustawę wyjątkową, wyobraź sobie, teraz, gdy cała ta wyjątkowa sytuacja szykowała się już od stu lat. Gdybyś słyszał jak gardłowali nad byle detalami, nie ruszając zasadniczych punktów — przeszedł na południowy akcent. — W obliczu tragicznych okoliczności proponujemy bliższe przyjrzenie się bogactwom tego olbrzymiego illuwialnego zbiornika, którą jest, ehe, delta Missisipi, największej z naszych rzek. Tamy i dreny, ehe, nauka, ehe, i będziemy mieli najwydajniejszy teren uprawny zachodniego świata! — podmuchał gniewnie na. zupę. — Tak, tamy, jeszcze jeden, który leci z paluchem zatykać dziurę. Tego próbowano już tysiące razy. Ale czy ktokolwiek wypowiedział głośno, jaki jest zasadniczy i jedyny powód wprowadzenia ustawy wyjątkowej? Oczywiście nie. Po tylu latach dobrobytu zrobiliśmy się zbyt dziecinni, by po prostu wyjść na mównicę i ogłosić prawdę. Tak więc ukryli ją w jednej z pomniejszych klauzul przyczepionych na szarym końcu.
— A o czym właściwie mówisz? — spytał niezbyt przytomnie Andy.
— O kontroli urodzeń, rzecz jasna. Dochodzą właśnie do legalizacji klinik, które zgodnie z prawem otwarte będą dla każdego, niezależnie czy pozostaje w związku małżeńskim, czy nie, i uczynienia obowiązującym prawa, by wszystkie matki musiały zapoznać się z metodami unikania niepotrzebnej ciąży. Chłopie, wyobrażasz sobie, jaki podniesie się wrzask, gdy ta informacja dotrze do wszystkich purytanów?!
— Nie teraz, Sol. Jestem zmęczony. Czy Shirl mówiła coś, kiedy będzie z powrotem?
— Już ci powiedziałem… — zamilkł nasłuchując. ktoś nadchodził korytarzem. Kroki ucichły pod ich drzwiami i rozległo się nieśmiałe pukanie. Andy zerwał się i pierwszy dopadł drzwi, otwierając je szeroko.
— Shirl! Nic ci się nie stało?
— Nie, wszystko w porządku.
Objął ją i przytulił, aż straciła na chwilę oddech.
— Nie wiedziałem, co sądzić. Te zamieszki… — powiedział. — Sam wróciłem dopiero chwilę temu. Gdzie byłaś? Co się stało?
— Chciałam tylko wyjść na trochę — pociągnęła nosem. — Co tak śmierdzi?
Odsunął się od niej, przytłumione na chwilę zmęczenie znów dawało o sobie znać.
— Oberwało mi się. Mój własny gaz mi zaszkodził i wymiotowałem, a to ciężko schodzi z ubrania. Co to znaczy, że chciałaś wyjść na chwilę?
— Pozwól mi zdjąć płaszcz.
Andy poszedł za nią do drugiego pokoju i zamknął drzwi. Wyjęła z torby parę butów na wysokim obcasie i schowała do szuflady.
— No i?
— To proste. Czułam się tu jak w pułapce, zimnej, pozbawionej wszystkiego pułapce. Ciebie nie było, nie mogłam przyjść do siebie po sprzeczce. Wszystko było nie tak. Pomyślałam więc sobie, że mogłabym się ubrać i pójść do jednej z tych restauracji, do których zwykłam zaglądać, zamówić na przykład filiżankę kawy i może to poprawi mi samopoczucie, wiesz, podkręci trochę — spojrzała na jego zimną twarz i odwróciła szybko wzrok.
— I co było potem?
— Czy to przesłuchanie? O co jestem oskarżona?
Odwrócił się i wyjrzał przez okno.
— O nic cię nie oskarżam, ale… nie było cię przez całą noc. Jak niby mam się czuć?
— Sam wiesz, co działo się wczoraj. Bałam się wracać. Byłam u Curleya…
— W tej garkuchni?
— Tak, ale jeśli nie zamawia się niczego do jedzenia, to nie jest drogo. Tam tylko jedzenie kosztuje. Spotkałam parę znajomych osób, porozmawialiśmy trochę. Wybierali się na przyjęcie, zaprosili mnie, więc poszłam. Oglądaliśmy wiadomości, cały czas mówili o zamieszkach i nikt nie chciał wychodzić, zatem przyjęcie trwało dalej. To tyle. Wielu zostało na noc i ja zrobiłam tak samo.
Zrzuciła suknię i powiesiła ją do szafy, zakładając zaraz wełniane spodnie i gruby sweter.
— To wszystko, co tam robiłaś, po prostu przeczekiwałaś noc?
— Jesteś zmęczony, Andy. Czemu nie pójdziesz spać?
— Możemy porozmawiać o tym później.
— Chcę porozmawiać o tym teraz.
— Proszę, nie ma już o czym mówić…
— Jest. Czyje to było mieszkanie?
— Nie znasz. Nie był przyjacielem Wielkiego Mike’a, ktoś, kogo widywałam na przyjęciach.
— I on? — cisza przedłużała się, aż kolejne pytanie Andy’ego rozdarło ją na strzępy. — I spędziłaś z nim tę noc?
— Naprawdę chcesz wiedzieć?
— Oczywiście, a po co bym pytał? Spałaś z nim, prawda?
— Tak.
Łagodność jej głosu i nagłość tego potwierdzenia zmroziły go. Zadawał to pytanie z nadzieją na zaprzeczenie. Nie wiedział zupełnie, co powiedzieć, w końcu zdołał zdobyć się tylko na jedno krótkie:
— Dlaczego?
— Dlaczego? — To jedno słowo otworzyło jej usta i wyzwoliło zimny gniew. — Dlaczego? A co miałam zrobić? Postawił mi obiad, poczęstował drinkami i musiałam jakoś za to zapłacić. Niby jak inaczej miałam to zrobić?
— Przestań, Shirl, zaczynasz być…
— Jaka zaczynam być? Szczera? A czy ty pozwoliłbyś mi tutaj zostać, gdybym z tobą nie sypiała?
— To co innego.
— Naprawdę? — była już roztrzęsiona. — Mam nadzieję, że to co innego, oby to było co innego, ale ja sama już nie wiem. Chcę tylko być szczęśliwa, nie wiem, po co się kłócimy. To nie tego chciałam. Ale wszystko idzie nie tak. Gdybyś tu bywał, gdybym mogła więcej czasu spędzać z tobą…
— Rozmawialiśmy już o tym. Mam pracę, która jest właśnie taka, jak jest, co mogę zrobić? — Przypuszczam, że nic, nic… — ścisnęła dłonie, by stłumić ich drżenie. — A teraz idź spać, musisz odpocząć.
Wyszła z pokoju, a on nie poruszył się, aż drzwi nie zostały zamknięte. Chciał iść za nią, ale zatrzymał się i przysiadł na skraju łóżka. Co jeszcze mógł jej powiedzieć? Powoli ściągnął buty, ubrany wyciągnął się na łóżku i nakrył kocem.
Mimo że był zmęczony i wyczerpany, nie mógł zasnąć.