21

— Nie do wiary, postarali się — powiedziała Mrs Miles, czekając wraz z Shirl przy długim kontuarze i patrząc jak urzędnik podaje Shirl mały pakunek. — Masz kogoś chorego w rodzinie?

— A gdzie stare opakowanie, proszę pani? — spytał urzędnik ze skargą w głosie. — Wie pani, że bez zwrotu starego nie mogę pani niczego wydać. I trzy dolary.

— Przepraszam — Shirl wyjęła z torby zmiętą plastikową torbę i wręczyła mu ją wraz z pieniędzmi. Pomamrotał jeszcze coś pod nosem i odhaczył coś na jednej ze swoich licznych tablic.

— Następny — zawołał.

— Tak — powiedziała Shirl do Mrs Miles, która wpatrywała się w pakunek i powoli, ruszając ustami, odcyfrowywała nadruk. — Sol miał wypadek. To staruszek, który dzieli z nami mieszkanie, ma już ponad siedemdziesiątkę. Złamał biodro i nie może wstawać z łóżka, to dla niego.

— Płatki mięsne, brzmi przyjemnie — stwierdziła Mrs Miles, oddając Shirl paczkę i wodząc za nią oczami, aż nie zniknęła w torbie. — Jak je przyrządzasz?

— Różnie można, ale ja przygotowuję gęstą zupę z pokruszonymi sucharami. Sol nie może siedzieć, a zupę je się łatwiej.

— Ktoś taki jak on powinien być w szpitalu, szczególnie jeśli jest stary.

— Był w szpitalu, ale gdy tylko się dowiedzieli, że ma gdzie mieszkać, zaraz skontaktowali się z Andym, by zabrał go do domu. Nie mają miejsca i pozbywają się kogo tylko mogą. Bellewe jest pełne i musieli wynająć pomieszczenia w Peter Cooper Village, dostawiają łóżka gdzie się da, ale wciąż za mało. — Shirl zorientowała się nagle, że Mrs Miles była dzisiaj jakaś inna. Po chwili już wiedziała. Po raz pierwszy nie miała ze sobą chłopca. — A jak Tommy, pogorszyło mu się?

— Ani lepiej, ani gorzej. Kwash się nie zmienia i to nawet dobrze, bo dostaję dzięki temu dodatkowe racje — wskazała na wystający z torby plastikowy kubek z odrobiną masła orzechowego. — Tommy musi w taką pogodę zostać w domu, nie mam w co ubrać wszystkich dzieciaków, szczególnie że Winny chodzi teraz do szkoły. Bystra dziewczynka, pewnie skończy całe trzy klasy. Dawno nie widziałam cię w kolejce po wodę.

— Teraz chodzi Andy, ja muszę zostawać z Solem. — Masz szczęście, że jest u ciebie ktoś chory w domu. Możesz przychodzić tu po dodatkowe przydziały. Dla reszty będą tej zimy tylko suchary i woda. Bez dwóch zdań.

Szczęście? — pomyślała Shirl, zawiązując chustkę pod brodą i rozglądając się po mrocznym i obskurnym pokoju Sekcji Przydziałów Specjalnych Opieki Społecznej. Kontuar rozdzielał go na połowę, z rzędami niemal pustych półek po jednej stronie i kolejkami po drugiej. Byli tu chorzy ze ściągniętymi twarzami i trzęsącymi się rękami oraz ci, którzy potrzebowali specjalnej diety: diabetycy, inwalidzi, ofiary awitaminozy i liczne kobiety w ciąży. Czy wyglądali na szczęściarzy?

— Co robisz jutro na obiad? — spytała Mrs Miles, usiłując przez zarosłe brudem okno dojrzeć niebo na zewnątrz.

— Nie wiem, pewnie to samo co zwykle. Czemu pytasz?

— Chyba będzie padał śnieg. Możemy mieć białe Święto Dziękczynienia, tak jak zdarzało się to, gdy byłam małą dziewczynką. Ja podam rybę, długo na nią oszczędzałam. Jutro jest wtorek, dwudziesty piąty listopada. Nie pamiętałaś?

Shirl potrząsnęła przecząco głową.

— Nie, odkąd Sol zachorował wszystko wywróciło się do góry nogami.

Ruszyły w drogę powrotną nisko opuszczając głowy, by uchronić twarze przed uderzeniami wiatru. Gdy skręciły za róg Dziewiątej Alei Shirl wpadła na kogoś idącego z przeciwka.

— Przepraszam — powiedziała Shtrl. — Nie widziałam .

— Ślepa jesteś — warknęła postać kobiecym głosem. — Jak można włazić na ludzi… — spojrzała na Shirl i nagle jej oczy rozszerzyły się. — To ty!

— Powiedziałam, że przepraszam, Mrs Haggerty. To było niechcący — chciała iść dalej, ale kobieta stanęła jej na drodze.

— Wiedziałam, że cię znajdę — powiedziała triumfalnie Mrs Haggerty. — Zamierzam podać cię do sądu. Ukradłaś wszystkie pieniądze mojego brata i nic dla mnie nie zostało, zupełnie nic. I jeszcze przysłali mi do zapłacenia rachunki za wodę i za wszystko. Są tak wysokie, że musiałam sprzedać wszystkie meble, a jeszcze łażą za mną, że to za mało. Ty je zapłacisz!

Shirl przypomniała sobie, ile razy Andy brał prysznic i coś z tej myśli musiało odbić się na jej twarzy, gdyż krzyk Mary Haggerty urósł do przenikliwego pisku.

— Nie śmiej się ze mnie! Jestem uczciwą kobietą! Szmata taka jak ty, nie powinna stać sobie, ot tak, w miejscu publicznym i śmiać się ze mnie! Cały świat wie, kim jesteś, ty…

Głos umilkł nagle ucięty głośnym klaśnięciem, to Mrs Miles wymierzyła jej policzek.

— Licz się ze słowami, zdziro — powiedziała Mrs Miles. — Nikt nie będzie obrażał mojej przyjaciółki.

— Pani nie ma prawa!

— Nie szkodzi, jeśli jeszcze raz zobaczę, że kręcisz się w okolicy, to znów ci przyłożę.

Obie kobiety stanęły naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem i obie zapomniały na chwilę o Shirl. Były w podobnym wieku, pędziły podobny tryb życia, chociaż Mary Haggerty poznała trochę świata, zanim wyszła za mąż. Wyrosła. jednak na ulicy i znała prawa, którymi ta się rządziła. Miała do wyboru — albo walczyć, albo zaraz wycofać się.

— To nie twoja sprawa — powiedziała.

— Sama decyduję, która sprawa jest moja, a która nie — Mrs Miles powoli ścisnęła dłoń w pięść i cofnęła ją jakby dla nabrania rozmachu.

— To nie twój interes — stwierdziła siostra Mike’a, ale wycofała się kilka kroków.

— Spadaj — rzuciła triumfalnie Mrs Miles.

— Jeszcze wam pokażę! — zawołała Mrs Haggerty przez ramię, oddalając się i zbierając strzępki swej godności. Mrs Miles roześmiała się zimno i splunęła za odchodzącą.

— Przepraszam, że zostałaś w to wplątana — powiedziała Shirl.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Szkoda, że do niczego nie doszło. Walnęłabym ją. Znam takie jak ona.

— Tak naprawdę nie jestem jej winna żadnych pieniędzy…

— A kogo to obchodzi? Nawet szkoda, że nie jesteś, tak byłoby zabawniej.

Mrs Miles pożegnała się z nią przed bramą i krocząc pewnie zniknęła za rogiem. Poczuwszy się nagle słabo, Shirl wspięła się na schody i weszła przez nie zamknięte na klucz drzwi.

— Wyglądasz na wykończoną — powiedział Sol na jej widok. Cały, prócz twarzy, był owinięty kocami; wełnianą czapkę naciągnął aż na uszy. — Wyłącz to coś, dobrze? Trudno powiedzieć, czy najpierw od tego oślepnę, czy ogłuchnę.

Shirl odstawiła torbę i wyłączyła świecący jaskrawo telewizor.

— Zaczyna się robić zimno na dworze — powiedziała. — Tutaj też jest już chłodno. Rozpalę ogień i podgrzeję ci przy okazji trochę zupy.

— Żadnych więcej płatków mięsnych, to „gówno” — stwierdził tonem żałosnej skargi i zrobił obrażoną minę.

— Nie powinieneś tak mówić — stwierdziła cierpliwie Shirl. — To prawdziwe mięso, dokładnie to, czego ci potrzeba.

— Tego, czego potrzebuję, to już nie ma. Czy wiesz z czego są te płatki mięsne? Słyszałem wszystko dziś w telewizji, nie żebym chciał, ale jak miałem wyłączyć to cholerstwo? Rozpoczęto kosztowny program zagospodarowywania dzikich obszarów Florydy. Jakie tam zresztą dzikie tereny, powinni usłyszeć to ci z Miami Beach. Dali sobie spokój z osuszaniem bagien i zamiast tego kombinują teraz różne dziwne rzeczy. Fermy ślimaków, jak ci się to podoba? Hodują tam wielkie, zachodnioafrykańskie ślimaki, trzy czwarte funta mięsa w każdej skorupie. Patroszy się je, odwadnia, tnie, napromieniowuje, pakuje i w tym stanie głodującym chłopakom na zimnej północy. Płatki mięsne. No i co o tym myślisz?

— Brzmi nieźle — rzekła Shirl, wrzucając do rondla z wodą płatki przypominające kawałki drewna. — Widziałam raz w telewizji, jak jedli ślimaki, to chyba było we Francji. Podobno uważają je tam za nie lada przysmak.

— Dla Francuzów to może i jest przysmak, ale nie dla mnie… — Sol rozkaszlał się, a gdy atak minął, przez dłuższą chwilę leżał blady i nie poruszał się, tylko ciężko oddychał.

— Chcesz trochę wody do popicia?

— Nie, już w porządku. — Wzburzenie przeszło mu wraz z kaszlem. — Przepraszam, że wyładowuję się na tobie, dziecko, dbasz o mnie i w ogóle. Nie przywykłem po prostu do takiego wylegiwania się. To że przez całe życie utrzymywałem dobrą sylwetkę, to wynik regularnych ćwiczeń, ot co, trzeba dbać o siebie samemu, a nie prosić o to innych. Lecz niektórych rzeczy powstrzymać się nie da — opuścił głowę i spojrzał ponuro na koce. — Lata lecą i kości stają się kruche. Wystarczy upaść i już pakują cię w gips aż po brodę.

— Zupa gotowa…

— Nie teraz, nie jestem głodny. Może jednak włączyłabyś telewizję, chociaż nie, zostaw, dość tego. W wiadomościach podali, że ustawa wyjątkowa będzie miała szanse przejść dopiero po paru miesiącach bełkotu w kongresie. Nie wierzę w to. Zbyt wielu ludzi nic o niej nie wie, zbyt wielu ona nie obchodzi więcej niż zeszłoroczny śnieg. Brak jakiegoś sensownego nacisku na kongres, a bez tego ani rusz. Dalej będziemy mieli w tym kraju kobiety z dziesięciorgiem głodujących dzieci, uważające posiadanie mniejszej rodziny za coś podejrzanego lub złego. Tak, to pewnie głównie wina katolików. Wciąż zachowują się, jakby nie byli przekonani, że kontrola urodzin może przynieść coś dobrego…

— Sol, proszę, nie bądź antykatolicki. Rodzina mojej matki…

— Nie jestem antyżaden i kocham rodzinę twojej matki. Czy jeśli powiem, że Matka Cotton była, zdziwaczałą starą idiotką z bzikiem na punkcie palenia czarownic, która osobiście pomagała oprawiać starsze panie, to będzie znaczyło, że jestem przeciwko purytanom? To historia. Twój Kościół prowadził od lat kampanię przeciwko jakiejkolwiek społecznej akceptacji kontroli urodzeń. Ale to też już historia. A dowody na to, że Kościół się mylił, mamy za oknem. Zmusili całą resztę społeczeństwa, by przyjęła ich sposób myślenia i przekonania, i teraz wszyscy razem pójdziemy do diabła…

— Nie jest tak źle. Kościół nie jest w zasadzie przeciwko samej idei kontroli urodzin, ale przeciwko sposobowi, w jaki się to robi. Zawsze aprobował kalendarzyk…

— To nie jest szczególnie dobra metoda. Pigułki też są zawodne i nie nadają się dla wszystkich. Kiedy wreszcie zgodzą się na złoty krążek. To jedyny naprawdę skuteczny sposób. Czy wiesz, od jak dawna istnieje on jako absolutnie bezpieczny w użyciu i nieszkodliwy i tak dalej? Od sześćdziesiątego czwartego, gdy paru bystrych chłopaków z John Hopkins rozwiązało problem efektów ubocznych. Od trzydziestu pięciu lat mamy już ten mały kawałek plastiku, który kosztuje raptem parę centów. Raz umieszczony, może zostać tam przez lata i nie zakłóca żadnych procesów życiowych. Nie wypada i kobieta nie czuje nawet, że tam jest, ale jak długo jest, tak długo nie zachodzi w ciążę. Wystarczy go wyjąć i może znowu mieć dzieci. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że nikt naprawdę nie wie, jak to działa. Może gdyby była to tajemnica przez duże T, to cały ten twój Kościół zaakceptowałby wreszcie tę metodę, uznając jej skuteczność za objaw woli boskiej.

— Zaczynasz bluźnić, Sol!

— Ja? Nigdy! Mam takie samo prawo, by próbować odgadnąć zamysły Boga, jak każdy. A tak naprawdę, to nie mam z Nim nic wspólnego. Usiłuję po prostu znaleźć jakiś punkt zaczepienia, który Kościół katolicki mógłby wykorzystać, by zaakceptować wreszcie ów wynalazek i ulżyć cierpiącej ludzkości.

— Rozważają to teraz.

— Wspaniale. Tyle że o prawie trzydzieści pięć lat za późno. Może zresztą byliby w stanie coś jeszcze zdziałać, chociaż ja w to wątpię. Jak zwykle, coś dzieje się za późno, czegoś jest za mało. Świat nie kończy się, on już się skończył i to my sami do tego doprowadziliśmy, własnoręcznie podcinając naszą gałąź.

Shirl zamieszała zupę i uśmiechnęła się do niego.

— Nie przesadzasz jednak trochę? Nie można wszystkiego zwalać na przeludnienie.

— Można, do zardzewiałej rury nędzy, jeśli wybaczysz mi to wyrażenie. Węgiel, który miał starczyć na całe stulecia, został wybr~,y ido końca, ponieważ masa ludzi chciała się ogrzać. Pódobnie jest z ropą.’Zostało jej tak mało, że nikogo nie stać na to, żeby ją spalać. Przetwarza się ją na chemikalia, plastiki i żarcie. A rzeki, kto je zatruł? Woda, kto ją wypił? Gleba, kto ją wyjałowił i zniszczył? Co tylko się dało, vc~szystko zostało zdarte, zużyte, wyczerpane. Zostało nam tylko jedno źródło surowców, dla nas naturalnych, parkingi pełne starych samochodów. Nie ma już niczego innego i wszystko czym możemy się pochwalić jako dorobkiem, to parę miliardów rdzewiejących wozów. Kiedyś cały świat był nasz, ale zjedliśmy i wypaliliśmy go i teraz go już nie mamy. Kiedyś prerie były czarne od bizonów, przynajmniej tak uczyli mnie w szkole, lecz nigdy ich nie widziałem. Wszystkie zostały zamienione w befsztyki i żer dla moli. Czy sądzisz, że zrobiło to na rasie ludzkiej jakieś wrażenie? Albo wieloryby, gołębie wędrowne lub rozkrzyczane żurawie, czy jakiekolwiek inne z setek wymazanych już z powierzchni ziemi stworzeń. Czy ich zagłada obeszła kogokolwiek? To proste jak świński ogon. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wiele mówiło się o budowaniu instalacji zasilanych energią atomową, zdolnych oczyszczać wodę morską. Pustynie miały rozkwitnąć i w ogóle miało być inaczej. Skończyło się na gadaniu. To, że kilku ludzi dostrzegło zagrożenie, to było za mało, nie byli w stanie przekonać do tego innych. Zbudowanie jednej siłowni z elektrownią trwa .przynajmniej pięć lat, tak zatem te, które miałyby dostarczyć nam wody i elektryczności teraz, powinny zostać wybudowane wtedy. Nie zostały. To proste.

— Upraszczasz to Sol, ale czy nie sądzisz, że jest już za późno, by mówić dzisiaj o tym, co ludzie powinni byli zrobić sto lat temu?

— Nie sto, tylko czterdzieści, ale i tak, kto by liczył.

— A co możemy zrobić dzisiaj? Czy to nie o tym trzeba gam myśleć?

— O tym to już ty pomyśl, kochana. Mnie krew zalewa, gdy próbuję. Biegnij do przodu, jak tylko szybko możesz, by pozostać w miejscu i krzyżuj palce. To jedyne co można dziś zrobić. Może ja żyję przeszłością, ale jeśli tak, to mam po temu swoje powody. Wszystko wyglądało wtedy o wiele lepiej, kłopoty były daleko i myślało się, do diabła z nimi. Była kiedyś Francja, wielki, nowoczesny kraj, kolebka kultury, gotowa, by poprowadzić świat w świetlaną przyszłość. Tyle tylko, że ich prawo czyniło kontrolę urodzeń nielegalną i nawet rozmowa o antykoncepcji, jeśli brał w niej udział lekarz, mogła zostać uznana za zbrodnię. Postęp! Wszystko było od dawna widać jak na dłoni, trzeba było tylko chcieć to zauważyć. Konserwatyści powtarzali nam ciągle, byśmy zmienili nasz sposób życia albo wkrótce już zostaniemy bez surowców. I te wyczerpały się. Jest już zatem prawie za późno, ale coś jeszcze ciągle można zrobić. Kobiety w każdym kraju na świecie błagały o informacje, jak zapanować nad liczbą potomstwa, tak by mogły ograniczać rozmiary swoich rodzin do czegoś sensownego. Ale wszystko, co otrzymywały, to masa czczego gadulstwa i cholernie mało działania. Nawet gdyby w każdym z tych krajów było pięć tysięcy ośrodków planowania rodziny, to wciąż nie byłoby dość. Dzieci, miłość, seks to prawdopodobnie najbardziej emocjonalnie traktowane i osobiste sprawy znane rodzajowi ludzkiemu. A zatem otwarte dyskusje były prawie niemożliwe. A powinno ich być jak najwięcej, powinno przeznaczać się tony pieniędzy na badania nad płodnością, powinien istnieć ruch planowania rodziny obejmujący cały świat. Potrzeba programów edukacyjnych jasno wykładających konieczność kontroli rozmiarów populacji, a przede wszystkim, potrzeba wolnego prawa gwarantującego możliwość wygłaszania takich opinii. Ale tego nie było nigdy i teraz mamy rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty, koniec stulecia. Też mi stulecie! Cóż, za parę tygodni nadejdzie następny wiek i może będzie to naprawdę nowe stulecie dla bezwładnej, zdechłej rasy ludzkiej. Ja w to wątpię, lecz wcale się tym nie martwię. Mnie już tu nie będzie i nie będę tego oglądał.

— Nie powinieneś tak mówić, Sol.

— Czemu nie? Na moją chorobę nie ma lekarstwa. To po prostu wiek.

Znów się rozkaszlał i tym razem trwało to dłużej, potem leżał wyczerpany atakiem. Shirl podeszła poprawić koce i przypadkiem dotknęła jego dłoni.

— Jesteś rozgrzany, wręcz gorący! — była zdumiona i przerażona. — Masz gorączkę?

— Gorączkę? — lecz kaszel nie pozwolił mu mówić dalej. Gdy znów się odezwał, jego głos był cichy. — No i popatrz, kochana, jaki ze mnie wygodnicki. Leżę sobie rozwalony na łóżku, zakuty w gips, nie mogę się poruszyć i jest tutaj tak zimno, że piekło dawno by zamarzło. Powinienem dostać przynajmniej odleżyn, ale są szanse na coś lepszego. Wszystko wskazuje na to, że mam zapalenie płuc.

— Nie!

— Tak. Nie trzeba się bać spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli mam to zapalenie, to je mam. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i zjedz zupkę. Ja nie jestem głodny, zdrzemnę się trochę. — Zamknął oczy i poprawił głowę na poduszce.

Było już po siódmej wieczorem, gdy Andy wrócił do domu. Shirl poznała jego kroki na korytarzu i powitała go przykładając palec do warg, potem poprowadziła cicho do drugiego pokoju, po drodze wskazując na wciąż śpiącego i z wysiłkiem oddychającego Sola.

— Jak on się czuje? — spytał Andy rozpinając przemoczone palto. — Co za noc, deszcz i śnieg, i wszystko.

— Ma gorączkę — powiedziała Shirl splatając palce.

— Mówi, że to zapalenie płuc. Czy to możliwe? Co możemy zrobić?

Andy zamarł z dłońmi jeszcze w rękawach.

— Bardzo jest rozgrzany? Kaszlał?

Shirl przytaknęła.

Andy otworzył drzwi i wsłuchał się w oddech Sola. Gdy je zamknął, nałożył z powrotem płaszcz.

— Ostrzegali mnie przed tym w szpitalu. Starzy ludzie są na to szczególnie podatni, gdy zdarzy im się leżeć długo w łóżku. Dali mi trochę antybiotyków, podasz mu je, a ja tymczasem zajrzę do Bellewe i dowiem się, czy nie mogliby go znów przyjąć. Może przynajmniej dadzą mi więcej proszków. Powinien leżeć pod namiotem tlenowym.

Sol z trudnością dobudził się na tyle, by przełknąć tabletki. Skórę miał rozpaloną. Shirl, która podtrzymywała mu głowę, wydało się, że parzy. Gdy godzinę później wrócił Andy, Sol znów spał. Twarz Andy’ego była bez wyrazu, trudna do przeniknięcia. Tak właśnie, według Shirl, powinna wyglądać twarz zawodowego policjanta. Teraz mogło to znaczyć tylko jedno.

— Nie mają już antybiotyków — wyszeptał. — Epidemia grypy . To samo jest z namiotami tlenowymi i łóżkami. Wszystko zajęte. Nie widziałem nawet żadnego lekarza, znalazłem tylko jakąś dziewczynę w recepcji.

— Oni nie mogą tego zrobić. On jest bardzo chory, to jak morderstwo.

— Gdybyś zajrzała to Bellewe, to znalazłabyś tam połowę miasta: Jest masa chorych, tłoczą się nawet na ulicy przed szpitalem Nie ma już lekarstw. Mam nadzieję, że chociaż dzieci coś dostają. Wszyscy inni muszą po prostu liczyć na szczęście.

— Szczęście! — wtuliła się w jego wilgotny płaszcz i rozpłakała bezradnie. — Ale on nie ma żadnej szansy. To morderstwo! On jest za stary, by mógł zostać sam. Potrzebuje pomocy, nie można go zostawić, by umarł.

— Jeszcze my jesteśmy — objął ją. — Możemy się nim opiekować. Mam jeszcze cztery tabletki. Zrobimy co tylko w naszej mocy. A teraz chodź i połóż się. Jeśli nie zaczniesz dbać o siebie, to też zachorujesz.

Загрузка...