Rozdział 6

Taran wciąż wyprawiała się na samodzielne wędrówki po Bergen i okolicach. Czasami towarzyszył jej Nero, najczęściej jednak chodziła sama.

Pewnego dnia tuż przed wyjazdem rodziców i braci na Islandię odbyła “poważną” rozmowę z ojcem.

Móri spytał córkę, jaka jest jej decyzja: czy zostaje w Bergen, czy też woli jechać do Christiana.

– Cóż, mam ochotę na coś się przydać – oświadczyła urażona Taran. – Nie jestem meblem, który odstawia się w kąt, bo zbyt trudno jest go ciągnąć ze sobą. Rozmawialiśmy o Morzu Bałtyckim, prawda? O tym, że musi ono mieć jakieś znaczenie w całej tej historii Świętego Słońca.

Móri unikał wiążącej odpowiedzi:

– No tak, wzmianki pojawiają się tu i tam… ale nic pewnego na razie jeszcze nie wiemy.

– Właśnie! Dlatego postanowiłam to zbadać.

– W jaki sposób? Chcesz studiować książki o Bałtyku?

– Nie, oczywiście tam pojadę.

– Sama?

Właściwie taki był zamysł Taran, zrozumiała jednak, że ojciec nie będzie temu przychylny.

– Hm, mogłabym zabrać ze sobą Rafaela.

Twarz Móriego stężała.

– Nie wolno ci wciągać Rafaela w jakieś wątpliwe przygody! On jest na to zbyt wrażliwy.

– No, a Nera? Czy też może zabieracie go na Islandię?

– Dobrze wiesz, że Nero nie opuszcza Dolga, zwłaszcza w ważnych sytuacjach.

– Nie mogę przecież jechać z Danielle. Jest za młoda i trudno mi ją wyobrazić sobie na końskim grzbiecie w deszczu czy w burzę.

– Masz rację. Sama widzisz, nie ma kto ci towarzyszyć. Zajmij się babcią i Erlingiem, gdy nas nie będzie!

Dopiero na pokładzie statku, płynącego na Islandię, Móri przypomniał sobie tę rozmowę. Ku swemu przerażeniu uświadomił sobie, że nie zabronił swej niesfornej córce wyprawy nad Morze Bałtyckie.

Wówczas jednak było już za późno.

Pewnego dnia przed wyjazdem najbliższych Taran jak zwykle chodziła po lesie. Przy śniadaniu przypuściła lekki atak na Rafaela, bo tego ranka wyglądał nieodparcie ślicznie. Był piękny niemal kobiecą urodą i Taran postawiła sobie za cel obudzić w nim męskość. Wreszcie zostali przy stole sami.

– Rafaelu – zaczęła w swoim mniemaniu przebiegle. – Czy przeżyłeś kiedyś jakieś przygody z kobietami?

Rafael spojrzał na nią rozmarzonym wzrokiem.

– Co masz na myśli, mówiąc o przygodach?

– Och, nie udawaj głupiego, masz przecież dwadzieścia jeden lat! Czy byłeś już z jakąś w łóżku?

Delikatny rumieniec wykwitł na policzkach chłopaka.

– Nigdy nie przyszło by mi do głowy tak znieważać cześć dziewczyny.

Doskonale, ucieszyła się w duchu Taran. Wobec tego ja wtajemniczę cię w misteria życia.

A przecież sama w tej dziedzinie nie miała żadnych doświadczeń!

Rafael podniósł wzrok na jasne, przejrzyste niebo, siedzieli bowiem na tarasie.

– Ale rzeczywiście przyznam, że moje serce biło mocniej do pewnej młodej dziewicy.

Taran poczuła ukłucie zazdrości, a może raczej urażonej dumy. Nie kochała się w Rafaelu, ale nie miała ochoty rywalizować z żadną o jego względy. Takie uczucia są charakterystyczne dla młodego wieku: nie chcę cię, ale nie pozwolę, abyś oglądał się za innymi!

– Do kogo? – dopytywała się.

– Do Violetty.

– Violetty? – uniosła się Taran. – To rozchichotana gęś!

– Tak, tak – łagodnie rzekł Rafael. – Dawno już mi przeszło. Miałem wtedy zaledwie siedemnaście lat.

– No dobrze, a teraz?

– Nic takiego – uśmiechnął się. – Akurat teraz nie.

Taran rozjaśniła się zadowolona. Doprowadzę do tego, że zostaniemy sam na sam, a wtedy przypuszczę szturm i wreszcie odbiorę mu cnotę.

Irytujący głos znów odezwał się w jej głowie. “Nie zrobisz tego! Pomyśl tylko, że wtedy i twoja cnota przepadnie, a to znacznie gorzej!”

Taran musiała przyznać, że głos ma rację. Ale czy stracić cnotę to rzeczywiście takie straszne?

“Dobrze wiesz”, pouczał ją głos. “Jak zniosłabyś swoją noc poślubną? Jak byś się tłumaczyła?”

Rzeczywiście, nie potrafiła odpowiedzieć, i pewnie by się w tej chwili poddała, gdyby nie kolejne stwierdzenie: “Blitildzie nigdy nie przyszłoby do głowy…”

– Nie chcę słuchać o Blitildzie!

– Co takiego? – zdumiał się Rafael. – O Blitildzie? Przecież ja nie…

– Przepraszam – uśmiechnęła się Taran. – Po prostu głośno myślałam.

Rafael także się roześmiał.

– Mam nadzieję. To najśmieszniejsze imię, jakie kiedykolwiek słyszałem.

– Prawda? Nie znoszę go.

“Nie życzę sobie niepochlebnych opinii na temat szlachetnej…”

– Ach, zamknij się już! – przerwała Taran głosowi.

Postanowiła zostawić Rafaela i podniosła się, zamierzając wyruszyć jak zwykle do lasu. W tej samej chwili na taras wyszedł Dolg. Chciał rozmawiać z Rafaelem.

Ze mną nikt nie chce rozmawiać, pomyślała urażona Taran. Popatrzyła na starszego brata.

Dolg odznaczał się wyglądem tak odmiennym od wszystkich innych, że wychodząc do ludzi wkładał zawsze płaszcz z kapturem. Taran nigdy nie spotkała drugiej tak fascynującej osoby, przyznawała jednak, że jego widok mógł także budzić przerażenie. Dolg wyrósł na dość wysokiego młodzieńca, czego nikt się nie spodziewał, bo przecież w jego żyłach płynęła krew maleńkich “błędnych ogników”. Ale był przecież także człowiekiem, no i Cień imponował wzrostem. Kruczoczarne włosy spadały na ramiona, pojedyncze włosy były grube jak końska szczecina, ale układały się w miękkie loki. Oczy miał wielkie, skośne i całkiem czarne, rysy twarzy idealnie regularne, a skórę bladozłotą jak dawniej. Przestał już jednak być dzieckiem. Był mężczyzną, któremu w pełni można zaufać.

– Wychodzę – oznajmiła Taran, ale nikt jakby nie zwrócił na nią uwagi.

Można by przypuszczać, że jestem niewidzialna, pomyślała z goryczą. Równie dobrze mogłabym ze sobą skończyć, raz na zawsze.

“Tego ci nie wolno”, natychmiast odezwał się głos.

– Nie sądzisz chyba, że myślałam tak naprawdę? – mruknęła Taran. – Wobec tego jeszcze mnie nie znasz!

Kiedy mijała pokoik ojca, przystanęła zamyślona.

Mama pokazywała mi zaułek, gdzie kiedyś dawno temu ujrzała ducha dzięki temu, że przypadkiem trzymała w dłoni jedną z run ojca. Mam ochotę tego spróbować, sprawdzić, czy i mnie się uda.

Wślizgnęła się do pokoiku i otworzyła skrzyneczkę, w której Móri przechowywał runy. Ruszanie skrzynki było absolutnie zakazane, o czym głos nie omieszkał jej przypomnieć, ale Taran posiadała osobliwą zdolność głuchnięcia, kiedy tak jej się podobało.

Po krótkiej chwili znalazła runę umożliwiającą widzenie duchów i schowała ją do kieszeni. Przez moment wydawało jej się, że dostrzegła coś kątem lewego oka, ale myślami znalazła się już w zaułku, dłużej się więc nad tym nie zastanawiała.

Włożyła elegancki płaszczyk i wyszła z domu. Nera nigdzie nie było widać, tym razem więc musiała iść sama.

Do zaułka koło portu nie było daleko. Taran dokładnie przyjrzała się miejscu i doszła do wniosku, że wie, gdzie wtedy stała Tiril. To musiało być tutaj, bo nieco dalej znajdowały się drzwi do magazynu portowego, gdzie leżał chory ojciec.

Jakie to romantyczne, pomyślała. I tam na piętrze duchy pospieszyły jej z pomocą.

Nietrudno było wyobrazić sobie matkę jako młodą dziewczynę. W gestach i mimice Tiril wciąż pozostało coś dziewczęcego, jakaś wzruszająca niepewność, choć przecież była dorosłą, szczęśliwą kobietą.

Taran wsunęła dłoń do kieszeni i zacisnęła ją na czarnoksięskiej runie.

Nic się nie wydarzyło poza tym, że ktoś stanął za nią z lewej strony. Och, odejdź stąd, pomyślała. Nie mam teraz czasu dla ludzi.

Nie chciała bezwstydnie się na niego gapić, ale nie odwracając głowy ostrożnie zerknęła w tym kierunku.

Przeżyła prawdziwy wstrząs.

Nie śmiała patrzeć, lecz nie miała ani odrobiny wątpliwości: zobaczyła “głos”.

Długo stała z bijącym sercem. Nie myśl, on potrafi czytać w twoich myślach, powtarzała sobie. Nie patrz wprost na niego, nie pozwól, aby się dowiedział, że go widziałaś!

Idiotyczna sytuacja, tak bardzo przecież chciała mu się przyjrzeć! Raczej domyślała się niż widziała długą białą szatę, anielskie złotoblond włosy i piękne niebieskie oczy. Więcej zauważyć nie zdążyła. Zdusiła myśl: “Przeklęta Blitilda, którą on tak podziwia”, i zaraz wypuściła z ręki magiczną runę. Dłużej nie śmiała wyzywać losu.

Towarzysząca Taran postać natychmiast zniknęła.

Kto to, na miłość boską, mógł być?

Jej anioł stróż?

Lepszego określenia nie zdołała wymyślić, chociaż nie zauważyła u niego skrzydeł.

Starając się z całych sil skupić na obojętnych sprawach, tak, aby się nie zorientował, że został odkryty, wyszła z miasta, minęła Dwór Häkona i skierowała się do lasu.

Taran dobrze się czuła w lesie. Był jakby jej światem, tu mogła być blisko przyrody, swobodnie rozmyślać, jej samotność nabierała wtedy innego wymiaru. Stawała się jakby bardziej usprawiedliwiona.

W dole leżało morze. Taran ruszyła krawędzią skały, niebezpiecznie balansując spoglądała w niebieską toń.

“Zejdź ze skały”, nakazał głos; pobrzmiewała w nim lekka histeria. “ Natychmiast stąd odejdź”.

Przekorna Taran szła dalej, z trudem utrzymując równowagę.

Oczywiście się poślizgnęła. Zdrętwiała ze strachu, bo takiego zamiaru wcale nie miała, ale w momencie, kiedy usiłowała znaleźć punkt zaczepienia dla rąk, poczuła, że ktoś łapie ją za nadgarstki i ciągnie w górę.

Taran poddała się temu więcej niż chętnie.

– Dziękuję – szepnęła. – Bardzo dziękuję za pomoc, nigdy więcej czegoś podobnego nie zrobię.

“Mam taką nadzieję”, rozległa się odpowiedź w jej głowie.

– Wiem, wiem – mruknęła. – Blitilda nigdy… wiesz co, niech ta Blitilda siedzi sobie w domu pod swoją cnotliwą kołdrą!

“Blitilda nigdy nie używała kołdry, pozwalała sobie tylko na ascetyczną derkę z końskiego włosia, biedulka!”

– Tak żeby porządnie ją gryzło – pokiwała głową Taran. – Pewnie dbała o to, że drapało ją tu i tam?

“Fe, cóż za obrzydliwy pomysł!”

– Owszem! – Taran uśmiechnęła się szeroko. – Ale bardzo zabawny!

Głos nic na to nie powiedział. Jedyną odpowiedzią było tylko urażone milczenie.

Nudziarz, pomyślała Taran.

Ale bawiła się świetnie. Znalazła nową, niezwykle interesującą rozrywkę. Dopóki on nie wie, że ona może go zobaczyć kiedy tylko zechce, nic nie stoi na przeszkodzie, by drażnić się z nim, ile dusza zapragnie.

I taki właśnie miała zamiar.

Загрузка...