Rozdział 5

Błyskawicznie zwołano rycerzy Zakonu Świętego Słońca na nadzwyczajne zgromadzenie w tajemnych salach w Burgos. Należało wybrać nowego wielkiego mistrza. Kardynał von Graben zakończył życie.

Wszyscy rycerze z wyraźną ulgą przyjęli ten fakt. Już szczerze mieli dość starca, który z łoża rządził nimi, jak mu się żywnie podobało.

Brat Lorenzo nie planował żadnych wyborów, był wszak oczywistym następcą von Grabena. Wszystko, czego nie mógł dokonać, ponieważ powstrzymywał go przed tym kardynał, miał zamiar zrobić teraz.

Przemawiał do zgromadzonych w prastarej krypcie w Deobrigula, gdzie blask pochodni i kandelabrów oświetlał mroczne ściany i okazałe meble. Płomienie odbijały się w wielkim znaku Słońca na ścianie.

– Grupa czarnoksiężnika zabrała nam wielu rycerzy. Nie ma wśród nas brata Johannesa, biskupa Engelberta, Heinricha Reussa, Mondsteina, Georga Wetleva, brata Ottona i brata Alexandra, i wielu naszych zaufanych ludzi. A teraz odszedł nasz Wielki Mistrz. Zwerbowaliśmy jednak nowych rycerzy. Znów jest nas dwudziestu jeden, możemy więc podjąć walkę pod moim przywództwem. Obiecuję, że nasze działania będą odtąd znacznie skuteczniejsze!

– Chwileczkę! – przerwał mu młody hrabia Rasmus Finkelborg. – Wydaje mi się, że brat Lorenzo zanadto się spieszy. To przecież królestwo starców! Teraz, kiedy pozbyliśmy się w końcu tego żywego trupa von Grabena, nie musimy chyba się męczyć z kolejnym staruchem?

Prawdą było, że również brat Lorenzo zbliżał się do jesieni życia. Po sali przeszedł pomruk, padały coraz ostrzejsze słowa. Starsi nie zamierzali odstąpić należnego im prawa, młodsi za wszelką cenę chcieli się przebić.

Lorenzo, zasiadający na honorowym miejscu wielkiego mistrza, napotkał stanowcze spojrzenie Rasmusa Finkelborga, ale i z jego wzroku dała się wyczytać niezłomność. Młody Rasmus miał bladoniebieskie oczy, które potrafią być frapujące u życzliwie patrzącej, ciemnowłosej osoby, u niego natomiast budziły grozę. Finkelborg był bardzo jasnym blondynem, niemal białowłosym, miał jasne rzęsy i pociągłą twarz z długim ostrym nosem i ustami zaznaczonymi ledwie kreską; trzymał się sztywno, jakby kij połknął. Nigdy się nie uśmiechał. Brat Lorenzo przyznał w duchu, że nawet gdyby wyjątkowo stało się inaczej, on nie chciałby oglądać tego uśmiechu, z pewnością przepojonego okrucieństwem i złem. Co wyrośnie z tego młodzieńca? zastanawiał się Lorenzo. Dlaczego przyjęliśmy go do Zakonu?

Znal odpowiedź na to ostatnie pytanie. Sam głosował za przyjęciem śmiałego, odnoszącego się z pogardą do świata Rasmusa Finkelborga. To twardy człowiek, w pełni zasługujący na zaufanie i powierzenie mu zadań związanych z walką z czarnoksiężnikiem i jego drużyną, człowiek, który z całą bezwzględnością będzie zabiegać o to, aby Zakon osiągnął wreszcie swój cel: odnalazł Święte Słońce.

Ale Lorenzo nie przypuszczał chyba, że ów młodzian okaże się bezwzględny również wobec swoich?

Pewność, że to właśnie on, Lorenzo, obejmie stanowisko wielkiego mistrza Zakonu, w jednej chwili się zachwiała.

Dokonał szybkich obliczeń. Starsi wciąż stanowili większość, szczęśliwie! Zdawał sobie sprawę, że von Kaltenhelm także zabiega o tytuł wielkiego mistrza, ale on naprawdę zaczynał się już starzeć. Często zapominał o dokończeniu myśli, nie pamiętał nawet, od czego zaczynał. Nikt się już z nim nie liczył.

Przeszedł go zimny dreszcz na wspomnienie śmierci kardynała. Taka straszna! I niepojęta, w żaden sposób niewytłumaczalna.

Czarnoksiężnik nie działa w taki sposób. Może to banda jego duchów? Z Mondsteinem rozprawiły się naprawdę potwornie, oplatały go gałązkami i witkami, aż się udusił. A potem kopały von Kaltenhelma, grały nim w piłkę! Właśnie między innymi z powodu tej upokarzającej kary nie chciano, by von Kaltenhelm sięgnął po najwyższe stanowisko w Zakonie.

Ale morderstwa na Mondsteinie i von Grabenie różniły się od siebie zasadniczo pod dwoma względami…

Po pierwsze, Mondstein nie nosił swego znaku Słońca. Von Graben co prawda także nie, ale miał go pod poduszką. A to najwidoczniej nie wystarczyło.

Po drugie, jeśli czarnoksiężnika Móriego nie było gdzieś w pobliżu, duchy się nie ujawniały. A szpiedzy Zakonu potwierdzili, że Móri w chwili śmierci kardynała znajdował się daleko.

Musiał więc to zrobić ktoś inny. Najbardziej makabryczna siła, jaką Lorenzo potrafił sobie wyobrazić. Ale jaka?

Przerwał gwar, jaki zapanował na sali. Chociaż zwracał się do ogółu zebranych, spojrzenie skierował na Rasmusa:

– Bez względu na wszystko, wybory nie mogą się odbyć teraz, a dopiero na następnym zwyczajnym spotkaniu. Macie czas do namysłu i dobrze się zastanówcie, czego pragniecie: doświadczonego brata, znającego większość tajemnic, chociaż kardynał tak się wzdragał przed ich ujawnieniem, czy też młodzika, nie oszlifowanego przez wielkie przeciwności, jakie przez cały czas napotykamy?

Zapadła kompletna cisza, jakby nikt więcej nie miał już nic do powiedzenia albo też nie śmiał się odezwać. Wszyscy zdawali sobie teraz sprawę, że walka rozegra się pomiędzy dwoma braćmi: Lorenzem i Rasmusem.

Brat Lorenzo oświadczył chłodno:

– Do tego czasu ja pełnić będę obowiązki wielkiego mistrza. Proponuję też wysłać brata Rasmusa na jego pierwsze zadanie, aby zdobył trochę doświadczenia i abyśmy się przekonali, do czego jest zdolny.

Finkelborg natychmiast się poderwał i stanął na baczność:

– Gotów jestem poświęcić życie w obronie idei i celów Zakonu Świętego Słońca. Mój pistolet i kord czekają na walkę.

Lorenzo popatrzył na niego nie bez politowania.

– Z pistoletem i kordem nie zajdziesz daleko, młody człowieku. Tu mamy do czynienia z czarami, a im nie taką bronią stawia się czoło.

Po tej reprymendzie na blade policzki Finkelborga wystąpił lekki rumieniec.

– Nie wierzę w tak irracjonalne kwestie, jak czary. Babskie gadanie!

Po sali poniósł się pomruk.

Gaston, brat z Francji, także wstał.

– Gdybyś widział to, co musiały znieść nasze oczy, nie przemawiałbyś tak arogancko, młodzieńcze. Brat Lorenzo ma rację, należy cię wysłać na próbne zadanie.

Twarz Rasmusa Finkelborga przypominała białą maskę z lodu.

– Na czym ma ono polegać?

Odpowiedział brat Lorenzo:

– Wiemy, że cała rodzina z Theresenhof wyprawiła się na północ. Księżna Theresa z mężem Erlingiem Müllerem, dwoje ich przybranych dzieci, teraz już dorosłych, córka księżnej, Tiril, i jej mąż, islandzki czarnoksiężnik Móri. Pamiętaj, on jest bardzo niebezpieczny! Wyjechało także ich troje dzieci, Dolg, ten, do którego należy szafir, i jego rodzeństwo, Taran i Villemann. No i oczywiście nieśmiertelny pies Nero. Jeśli uda ci się zgładzić psa, będzie bardzo dobrze.

Finkelborg z pogardą wykrzywił cienkie wargi.

– Pies? Wystarczy jeden strzał z pistoletu!

Lorenzo nie skomentował tego okrzyku, zerknął tylko na młodzieńca z ukosa, wyjątkowo bez złośliwości.

– A więc mam się zająć Dolgiem – doszedł do wniosku Rasmus. I on, i brat Gaston z powrotem usiedli na swoich miejscach.

– Dolgiem nie można się zająć – z satysfakcją poprawił żółtodzioba Lorenzo. – To się nikomu nie uda, ci, którzy go chronią, są śmiertelnie niebezpieczni. Ale możesz postąpić w następujący sposób…

Rasmus słuchał. Uznał, że zaatakowanie tego Dolga wcale nie będzie takie trudne, ale postanowił przynajmniej udawać, że wykona polecenia tych starych dziwaków.

Na palenisku trzaskał spory ogień, w piwnicach bowiem, od dość dawna stojących pusto, panowała wilgoć. Doprawdy wspaniała sala, już on, Finkelborg, doprowadzi do tego, że wybiorą go wielkim mistrzem.

Młodym ludziom zawsze się spieszy. Nie pojmują, że tego, kto osiąga swe cele w wieku dwudziestu pięciu lat, czeka puste, pozbawione sensu życie.

Lorenzo ciągnął:

– Słabym punktem rodziny jest siostra Dolga, Taran. Musisz ją pojmać! I zagrozić, że ją zabijesz, jeśli nie oddadzą ci niebieskiego kamienia.

– Na czym polega jej słabość?

– Jest młoda, głupia i żądna przygód. Nasi szpiedzy donoszą o jej kolejnych nieroztropnych postępkach. Bez trudu zdołasz ją skusić.

Naturalnie, pomyślał Rasmus. Ale czy tego chcę?

– Gdzie oni są?

– Popłynęli do Bergen, do Norwegii. Erling Müller, nosi teraz, zdaje się, tytuł barona, pochodzi właśnie stamtąd. Jedź tam najszybciej jak możesz. Dalszych ich planów nie znamy, bo nigdy nie udało nam się podejść dostatecznie blisko, by ich podsłuchać.

Lorenzo z wielką radością wysyłał Rasmusa na północ. Nie zapomniał własnej wyprawy przed dwudziestu laty. Wstyd i upokorzenia…

– Dobrze znam Norwegię – odparł Rasmus Finkelborg. – To kraj chłopów, całkowicie nam podległy. Nie ma szlachty, nie ma kultury.

– Byłeś tam kiedyś?

– Nie – odparł Rasmus zirytowany tym, że Lorenzo zwraca się doń na ty tylko ze względu na jego młody wiek. Jeszcze się za to zemści. Później! Teraz cieszył się na myśl o wypełnieniu wyznaczonego mu zadania, nie miał jednak zamiaru działać ostrożnie, jak zalecał brat Lorenzo. Rasmus postanowił zastrzelić całą tę przeklętą rodzinę, razem z psem, rozkoszować się widokiem ich konania. Potem szafir będzie należeć do niego.

W opowieść o krainie wiecznej szczęśliwości czy innym miejscu, w którym się nigdy nie umiera, Finkelborg nie bardzo wierzył. Szczycił się tym, że jest trzeźwo, realistycznie myślącym człowiekiem. Najbardziej pociągała go niepojęta wprost wartość trzech wspaniałych kamieni.

Chociaż… dobrze by było nie umierać. Zostać na zawsze na ziemi, czy też tam, gdzie niby leży ta kraina. E, cóż za brednie, przed nim całe życie, nie ma co myśleć o śmierci.

Wziął udział w pożegnalnej ceremonii przed znakiem Świętego Słońca. Teraz był tylko jednym z dwudziestu.

Następnym razem to on będzie im przewodził jako wielki mistrz.

A jeśli nie uda mu się inaczej, znajdzie sposób, by się pozbyć kłopotliwego brata Lorenzo.

Najpierw jednak musi się zająć czarnoksiężnikiem Mórim i jego żałosną rodziną.

Lorenzo w blasku migotliwych świateł obserwował go spod przymrużonych powiek. Twarz młodego człowieka w przerażający sposób nie wyrażała żadnych uczuć.

Brat Lorenzo dobrze wiedział, co robi. Zdawał sobie sprawę, że brat Rasmus bezpośrednio zaatakuje grupę czarnoksiężnika, natychmiast postara się ją zniszczyć.

Doskonale! Wypatrzył już człowieka, którego wyśle po porażce Rasmusa. Młody Duńczyk zmierzał prosto w pułapkę, niewidzialni obrońcy czarnoksiężnika szybko się rozprawią z młodzieniaszkiem, nie pomoże mu nawet znak Słońca.

Miejsce na tronie wielkiego mistrza nie przejdzie Lorenzowi koło nosa. Nic mu już nie zagrozi. Z nikim więcej nie będzie musiał już walczyć.

Któż jednak tak bestialsko zabił kardynała von Grabena?

To pytanie niepokoiło brata Lorenzo po stokroć bardziej niż aroganckie typy z rodzaju Rasmusa Finkelborga.

Загрузка...