Rozdział 24

Wysoko na szczycie góry siedział ponury Sigilion. Nie mógł pojąć, dlaczego nie może dostać się do domu, w którym przebywa Taran. Za każdym razem, kiedy próbował się tam zbliżyć, coś go odpychało, jakby cały dwór otaczała mocna, niewidzialna pajęczyna.

Sigilion nigdy nie marzł. Jego ciało samo dostosowywało się do pogody. Uczucia były dla niego tylko słowem. Brał te co chciał, ot i wszystko. Niebezpiecznym czyniła go przede wszystkim bijąca odeń zmysłowość. Ponieważ erotyczna strona życia jest jedną z najpiękniejszych, on, będąc jakby jej odbiciem w krzywym zwierciadle, szczególnie niszcząco działał na wrażliwość pod tym względem. Lubił, kiedy młode kobiety pałały dlań podziwem. Sprawiało mu przyjemność patrzenie, jak się poddają, zapominają o wewnętrznych hamulcach. Ogarniało go wtedy poczucie niezwykłego triumfu, oprócz tego, że erotyzm był sednem jego życia.

Kobiety jako ludzie nic dla niego nie znaczyły, ich oddanie – zaledwie trochę. Prawdziwe znaczenie miało własne zadowolenie.

Najważniejszy jednak był niebieski szafir, jego pierwszy krok ku Wrotom.

Gdy na początku zbliżył się do domu, w którym mieszkała Taran, znów pojawiła się cudowna czarownica o magicznych oczach, zagrodziła mu drogę i nie mógł iść dalej, wcale też tego nie chciał.

Pragnął jej. Posiadała wszystko to, czego bez powodzenia szukał u ziemskich kobiet. Była mu niemal równa.

Tylko tak niewiarygodnie wprost trudno było ją złapać.

Te rozkoszne piersi, jakby stworzone, by objąć je dłońmi, schwycić, pieścić, drapać. Wąska talia nad tajemniczymi, rozkołysanymi biodrami. Figlarne oczy pełne żądzy, te ruchy, ten śmiech…

Kiedy spotkali się po raz drugi, pozwoliła mu posunąć się dalej. Wolno mu było się do niej zbliżyć, dotknąć jej, jego wilgotny lśniący organ wysunął się ze swej kryjówki, a ona aż jęknęła z podziwu.

– Ależ, Sigilionie, masz członek w sile podobny do osła, jak to jest napisane w dwudziestym trzecim rozdziale Ezechiela, tym, który wszyscy młodzi znają na pamięć. Ach, czy mogę dotknąć?

Przysunął się o krok, musnęła drżący organ.

– Jaką właściwie jesteś istotą? Bardziej męski niż ludzcy mężczyźni, a przecież jesteś jednym z nich. Bardziej ludzki niż jaszczurka, pozbawiony zimnokrwistości gadów. Twój sekretny organ nie wywodzi się z ich królestwa, co prawda nigdy uważnie nie przyglądałam się jaszczurkom, ale nie potrafię sobie wyobrazić, by były pod tym względem aż tak szczodrze obdarzone przez naturę. Trudno cię zrozumieć, Sigilionie! Ale z tą swoją połyskującą na zielono skórą i zielonymi, hipnotyzującymi oczyma jesteś piękny niczym bóstwo. Nigdy nie widziałam tworu tak udanego, a zarazem tak groteskowego, zwierzęcego, ze wszech miar przerażającego. Ale to, co budzi grozę, zawsze mnie pociągało. Sama jestem istotą ciemności, nocy i księżyca. Mój świat kryje się w tajemniczych, groźnych cieniach i wszystkie istoty w nim mieszkające są mymi przyjaciółmi. Dlatego chcę ciebie, Sigilionie. Musisz jednak wiedzieć, że to ja o tym decyduję. Nie jestem myszką, która drżąc ze strachu zgodzi się na wszystko, ponieważ nie ośmieli się sprzeciwić. Zrozumiałeś?

Sigilion nie wiedział, co myśleć o tych słowach. Wiedział jedynie, że pragnie tej kobiety, już teraz! Spostrzegł jej zamglone spojrzenie, świadczące u kobiet o tym, że są już gotowe, by je brać. Obojętne mu było, czy to ona zdecyduje, kiedy to ma nastąpić. Oddychał ciężko, pierś poruszała mu się z trudem, poczuł, że soki życia już napływają, organ dumnie wzniósł się w górę…

Wtedy ona poprosiła, by uważał na jej spódnicę, chciała ją zdjąć sama. Zauważył, że dłonie jej drżą od napięcia, ale rzekła, by się na moment odwrócił, bo trochę się wstydzi…

Sigilion, który przywykł rozszarpywać ubrania na swych ofiarach, nie miał zamiaru okazywać dobrych manier. Już wyciągnął rękę z długim szponem w miejscu palca wskazującego, kiedy zatrzymała go ruchem ręki.

I zatrzymała go rzeczywiście! Sigilion sam nie mógł tego pojąć, ale władczość bijąca z jej oczu sprawiła, że cofnął rękę i się odwrócił. Wprawdzie wszystko w nim zagotowało się z gniewu, ale jej usłuchał.

Tylko na krótki, bardzo krótki moment. Kiedy moc jej spojrzenia przestała działać, prędko znów się odwrócił, gotów pokonać wszelkie dzielące go od niej bariery.

Ale ona zniknęła! Odeszła! Znów!

Poszukiwanie z powietrza na nic się nie zdało. Jeszcze raz musiał uznać się za pokonanego i szukać wyładowania w inny sposób.

Rozmyślał teraz o tym, siedząc na szczycie wzgórza i spoglądając na dwór. Od tamtej pory, a upłynęło już wiele dni, nie widział pięknej czarownicy. Ale jednocześnie z jej zniknięciem dwór otoczyła niewidzialna sieć, miękki mur. Pomimo wszelkich wysiłków z jego strony nie zdołał przedrzeć się przez tę przeszkodę.

Miał wrażenie, że te dwa zdarzenia łączą się ze sobą, choć nie rozumiał w jaki sposób.

Tego ranka kilkakrotnie okrążył okolicę w powietrzu, kiedy wrócił, wyczuł, że coś się zmieniło.

Dwór jakby opustoszał. Wciąż pozostali w nim ludzie, bo widział, jak służący prowadzą konie czy też noszą wiadra, właściciele także się pokazali, zniknął jednak zapach Taran. Sigilion miał niezwykle dobrze rozwinięty zmysł powonienia i potrafił wyczuć zapach konkretnego człowieka wśród dziesiątków innych.

Czy to możliwe, że Taran opuściła dwór?

Pewnie zbyt daleko się dzisiaj wyprawił. Dziewczyna mogła wyjechać w kierunku przeciwnym do tego, w którym on akurat się znajdował.

Sigilion podniósł się wolno, rozgniewany bywał nadzwyczaj niebezpieczny. A teraz czuł się oszukany, chociaż wiedział, że tylko siebie może winić o to, co zaszło.

Lekko odbił się od ziemi i uleciał ze wzgórza.

Taran i Robert zatrzymali się w gospodzie w Christiana; pora była już zbyt późna, by odwiedzić badacza.

Robert zaprosił dziewczynę na kolację, kolację zakrapianą winem. Taran, której w domu nie pozwalano nawet ust umoczyć w kieliszku, postanowiła to wykorzystać i sobie pofolgować. Czego innego można się było spodziewać?

Robert delikatnie zagaił:

– Taran, wspomniałaś wiele dziwnych imion i wydarzeń, cóż to są za głupstwa, którymi się zajmujecie?

– To wcale nie są głupstwa.

Taran raczyła się winem, wzburzona i urażona zachowaniem Uriela, czuła się przez niego oszukana Dlaczego więc nie miałaby opowiedzieć o wszystkim Robertowi, wykształconemu synowi gospodarza ze Szwecji? Dwornemu kawalerowi, budzącemu zaufanie młodemu człowiekowi?

Być może kiedyś nawet go poślubię, pomyślała.

Znów serce jej się ścisnęło z bólu i poczucia pustki. Przeklęty Uriel, znikał za każdym razem, kiedy potrzebowała poczuć jego obecność.

I tak Taran zaczęła opowiadać o Świętym Słońcu i tych, którzy go poszukiwali, o strasznym Zakonie rycerskim, o niebieskim kamieniu, który Finkelborg i Sigilion usiłowali zdobyć poprzez nią, i o tym, jak bardzo jej rodzina wyprzedzała zakonnych braci.

Im więcej mówiła, z tym większym niedowierzaniem przysłuchiwał jej się Robert. Dobrze było się komuś zwierzyć, lecz Robert był najwyraźniej człowiekiem zbyt mocno stojącym na ziemi, najwyraźniej nie wszystko mógł przyjąć.

Westchnął zniecierpliwiony:

– Ten Sigilion… To brzmi jak opowieść obłąkanego. Rozbuchany żądzą jaszczur… Przecież jaszczurki są zimne, wszyscy o tym wiedzą.

– On nie jest jaszczurką. Wywodzi się z gatunku, który pochodzi od płazów, lecz rozwijał się odrębnie. Podgatunek, który przeobrażał się podobnie jak ludzie.

Taran sama słyszała, że wyraża się dość niejasno, mówi niewyraźnie, a język jej się plącze i odmawia posłuszeństwa. Wino uderzyło jej do głowy.

Robert tylko pokręcił głową.

– Chcesz powiedzieć, że Sigilion to ktoś taki jak Pan i potrafi oddziaływać na ludzką zmysłowość?

– A czy Pan tak robił?

– Tak, potrafił sprowadzić na ludzi wiele kłopotów w intymnych sferach życia. On i jego orszak satyrów i sylenów budzili podniecenie u biednych ludzkich duszyczek, a może raczej ciał.

Taran zdrętwiała.

– Sylenowie? To brzmi prawie jak Silinowie! Myślisz, że mogą się wywodzić ze wspólnych korzeni?

– Tego nie wiem.

– Chyba nie – doszła do wniosku Taran. – Sigilion nie ma nic wspólnego z greckimi bogami, to się nie zgadza, ale być może jest podobnym… bogiem płodności, chociaż nie ma między nimi żadnego związku.

– Oczywiście, opowiadaj dalej. Zamierzałaś wspomnieć o swoim ojcu.

– Tak, on i moi bracia są w drodze na Islandię. Pewnie już nawet dotarli na miejsce. Tam czeka Dolga następne zadanie, nikt nie wie, na czym ono ma polegać. Wiadomo jedynie, że Dolg już jako dziecko mówił o błędnych ognikach i wołaniu karłów. Błędne ogniki doprowadziły go do niebieskiego szafiru. Wołanie karłów oznacza echo. A ostatnio wołanie z oddali prześladowało Dolga. Wezwali go na Islandię.

– Mówiłaś, że masz jeszcze jednego brata. Czy on jest równie dziwny?

– Villemann? – uśmiechnęła się Taran. – To mój brat bliźniak. Nie, jest podobny do mnie, może trochę bardziej szalony, jak to chłopcy.

– Bardziej szalony niż ty? Trudno mi to sobie wyobrazić – przyznał Robert, przelotnie ściskając jej rękę pod stołem.

Tego nie powinien był robić. Taran od razu stopniała i musiała mocno wziąć się w garść, by się nie przechylić w jego stronę. Gdyby tak zrobiła, zleciałaby na podłogę. Niebezpieczne siły drzemią w winie.

Uśmiechnęła się, coś jej się przypomniało.

– Villemann naprawdę robi co może, by pokazać, że nosi właściwe imię, które znaczy dziki, szalony człowiek. Pamiętam kiedyś nasz najgorszy okres (do pioruna, jak trudno wymawiać słowa!), mieliśmy wtedy chyba po piętnaście lat, wiesz, sporo podróżowaliśmy i liznęliśmy kilku języków. Od czasu do czasu używamy wyrażeń, jakie nam wpadły w ucho. Mama i Villemann prowadzili ostrą dyskusję na temat czegoś, co właśnie wymyśliliśmy. To była prawdziwa walka, żadna ze stron nie chciała się poddać. Mama nazwała go niewychowanym łotrem, a Villemann stwierdził, że woli spontaniczność od krępujących dobrych manier. Kłótnia stawała się coraz gorętsza. Wreszcie mama wrzasnęła: “you son of a bitch”. Wtedy awantura się skończyła. Oboje popatrzyli na siebie, a potem padli sobie w objęcia, pękając ze śmiechu.

Na chwilę zapadła cisza.

– Dlaczego?

Taran zmarszczyła czoło.

– Nie rozumiesz, co mama powiedziała? Przepraszam, może nie znasz angielskiego.

– Nie, mówię po angielsku.

Taran okropnie nie lubiła wyjaśniać dowcipów.

– Nazwała go synem suki. Gdyby twój ojciec nazwał cię pomiotem padalca, to byś się nie śmiał?

– A dlaczego miałbym się śmiać? Uznałbym, że mi to strasznie ubliża.

– Tobie? Nie rozumiesz, że obelga tak naprawdę do tyka tego, kto ją rzuca? “Syn…” Zresztą zapomnijmy już o tym.

Ten człowiek był kompletnie pozbawiony poczucia humoru. Cóż za fatalna wada! Uriel śmiałby się do rozpuku.

Nie, prawie – anioły tak nie postępują. Przepraszam, Urielu. O, niech cię…

– Jaka jest twoja ulubiona anegdotka, Robercie? – spytała trochę zniechęcona. – Najzabawniejsza ze wszystkich?

Robert długo się zastanawiał, ale w końcu jego twarz się rozjaśniła.

– Nigdy nic bardziej mnie nie rozśmieszyło jak to, że na moich oczach pies poślizgnął się na lodzie i wpadł do wody.

Roześmiał się na samo wspomnienie.

Ale Taran się nie śmiała.

– Czy wyciągnięto psa z wody?

– Co takiego? Tak, chyba jakiś idiota rzucił się za nim. Ale szkoda, że nie widziałaś…

– Dziękuję. Wiesz, chyba muszę się już położyć, trochę kręci mi się w głowie.

Robert natychmiast się poderwał i odprowadził ją do schodów.

– Nie, nie musisz iść ze mną na górę – oświadczyła z resztką godności, jaka jej jeszcze została. – Wypij swoje wino, zobaczymy się rano przy śniadaniu.

– Dobrze. Teraz, kiedy opowiedziałaś mi całą tę niezwykłą historię, mam wielką ochotę usłyszeć, co ten badacz ma do powiedzenia o Morzu Bałtyckim.

– Opowiedziałam ci zaledwie ułamek, Robercie, zaledwie ułamek.

Wrócił do stołu, a Taran, mocno trzymając się poręczy po obu stronach, z trudem wdrapała się na górę po schodach. Nigdy więcej tyle wina!

Wprawdzie wypiła zaledwie dwa kieliszki, ale dla osoby nie przyzwyczajonej do alkoholu aż za dużo.

Gdzie są drzwi do pokoju? zastanawiała się, idąc korytarzem, co i raz zakręcającym w mało przyjazny gościom sposób.

Można mówić o Robercie co się chce, ale w każdym razie jest prawdziwym dżentelmenem. Trudno, nie szkodzi, że mają różne poczucie humoru, mężczyznę można chyba sobie wychować, pomyślała Taran, wpadając w tę samą pułapkę, co tysiące panien na wydaniu przed nią. Nie nauczy się starego psa szczekać.

Urielu, Urielu, dlaczego nie chciałeś mi towarzyszyć? Sam przecież widzisz, nic nieprzyzwoitego się nie dzieje.

Dobry chłopak ten Robert. Prawdziwy mężczyzna, sympatyczny i przyzwoity.

Cholernie przyzwoity.

Przepraszam, Urielu, Robercie, babciu i wszyscy dobrzy ludzie. Nie wolno mi przecież przeklinać.

Jak by to miało gwarantować, że jest się dobrym człowiekiem. Kiedy ktoś uczyni wszystko dla ludzkości, poświęci się do ostatniego tchu, ale przypadkiem wyrwie mu się “do diabła”, jego dusza skazana jest na zatracenie. A ktoś, kto kłamie, oszukuje i postępuje jak ostatni łajdak, ale składa ręce w bogobojnej modlitwie, idzie do nieba.

To zakłada istnienie jakiegoś wyniosłego bóstwa, którego imienia nie wolno nadużywać, a które patrzy przez palce na paskudne drobne, nie odkryte przestępstwa. Taki sposób myślenia obraża Boga.

A więc, do stu diabłów, mam zamiar poświęcić się, jak tylko mogę, ale od czasu do czasu zawołać: “do pioruna “. Nie, to chyba niewłaściwe drzwi. Schody na strych?

Cóż za duszne powietrze? Poznaję… poznaję…

Taran na najniższym stopniu schodów usiłowała zawrócić, ale drzwi na korytarz się zatrzasnęły.

W ciemnościach wyczuła, że coś ją od nich odgradza.

Загрузка...