Rozdział 23

Uriel poprosił o rozmowę u swego zwierzchnika.

– Co się znów stało, drogi Urielu? – spytał cierpliwie uskrzydlony.

Duchowi opiekuńczemu trzęsły się ręce.

– Jest gorzej niż dotychczas, wasza dostojność. Proszę o przekazanie odpowiedzialności za Taran komuś innemu.

– Urielu, czuwanie nad tą dziewczyną jest twoim obowiązkiem. Opiekun z trzeciego wymiaru nie wykręca się od obowiązków. Dlaczego chcesz z nich zrezygnować?

– Zakochała się w mężczyźnie.

– Tak jej się wydaje, czy jest tak naprawdę?

– A co to za różnica?

– Ależ, drogi przyjacielu, to przecież oczywiste! Dziewczyna z ziemskiego rodu ma prawo znaleźć sobie przyjaciela. Takie są prawa życia.

– Wiem, ale ona jest taka młoda!

– Ma dziewiętnaście lat.

– Ale duchem jest bardzo młoda. To jeszcze dziecko.

– Może masz rację. Niemniej jednak jej prawem jest odczuwać słabość do dobrego młodzieńca. Czy on jest dobry?

– Wydaje się wprost irytująco odpowiedni.

– Na czym więc polega twój problem?

Uriel westchnął zniecierpliwiony.

– W momencie, gdy znalazła się pod moją opieką, obiecałem, że nie będę niedyskretny. Ale jak mam nad nią czuwać, kiedy zostaje z nim sama? Taran niestety puściła mimo uszu ostrzeżenia moje, swojej babki i wszystkich innych i w tajemnicy wyjechała z tym Robertem do Christiana.

Duchowy przywódca udał, że nie słyszy, z jakim gniewem Uriel niemal wypluł imię Roberta. Skupił się na poważniejszym problemie.

– Wobec tego musisz jej pilnować!

– Ona twierdzi, że nic jej nie grozi, i tak pewnie też jest. W każdym razie podczas podróży do Christianii, bo Robert to człowiek honoru, jak określiła to Taran.

– Dlaczego mówisz o tym tak cierpko, rycerskość to wspaniała cnota.

Uriel zerknął na niego z ukosa i podjął:

– Taran twierdzi, że niebezpieczeństwo już minęło. Rycerz zakonny nie żyje, a duch Soi z Ludzi Lodu odciągnął Sigiliona. Ponadto Taran uważa, że ma jeszcze mnie, ale ja się wzbraniam przed odstąpieniem od moich zasad dyskrecji.

Zwierzchnik, usiłując zachować świątobliwą cierpliwość, zaczął wachlować się skrzydłami.

– Czy to naprawdę ta dyskrecja ci przeszkadza? Nic więcej?

– A cóż innego miałoby to być? – spytał Uriel szeroko otwierając oczy. – Zapewniam, że głęboko niepokoję się dziewczyną. Pomyśleć tylko, jakie to będzie dla niej straszne, jeśli zmuszony zostanę być świadkiem tego, jak trzymają się za ręce! Albo jak on wyzna jej miłość! Albo ona jemu! Co będzie, jak on ją pocałuje!

– Wielkie nieba! – mruknął dostojny. – To rzeczywiście byłoby straszne! Dla cię… To znaczy dla niej.

– Prawda? Nie potrafię sobie wyobrazić, że…

– Tak, tak. Miejmy nadzieję, że Soi z Ludzi Lodu okaże się czujna. Zostaniesz zwolniony z przyglądania się intymnym scenom pomiędzy tymi dwojgiem. Poza tym jednak musisz…

– Poza tym obiecuję wypełniać swoje obowiązki co do joty, wasza dostojność. Dziękuję! Bardzo dziękuję!

Wysoko postawiony z niepokojem spoglądał za Urielem, który pomknął z powrotem na ziemię.

– Na tym właśnie polega ryzyko – mruknął pod nosem. – Ziemianie potrzebują naszego wsparcia, bez niego sobie nie radzą. Ale zależność może stać się ciężarem dla jednej ze stron, a w najgorszych przypadkach dla obu.

W domu Aurory zapanowało wielkie wzburzenie.

– Jak oni mogli nam coś takiego zrobić? – użalał się Rafael po raz co najmniej dziesiąty.

Theresa stała z listem w dłoni.

– Taran ma trochę racji – powiedziała bez przekonania. – Posłuchajcie, co pisze: Wybacz mi, babciu, ciociu Auroro i wszyscy! Wiem jednak, że jeśli teraz nie pojadę do Christianii, to nigdy nic już z tego nie wyjdzie. Soi z Ludzi Lodu zajęła się Sigilionem, Finkelborg nie żyje, no i Robert odwiezie mnie z powrotem. W związku z tym ta bezskrzydła wróżka, przepraszam, wysłannik z góry, może się złościć, ile mu się żywnie podoba. Już go nie potrzebuję i uważam, że wspaniale jest nie być zmuszonym do wysłuchiwania od rana do wieczora jego pobożnych, ze “wszech miar przyzwoitych napomnień. Wrócimy do domu pojutrze. Wasze pokorne dziecko słońca, Taran.

– Pokorna? – prychnął Rafael. – Ona nawet nie rozumie, co znaczy to słowo!

– List Roberta budzi większe zaufanie – stwierdziła Theresa. – Proszę o wybaczenie za to, że obiecałem Taran zabrać ją ze sobą. Uznałem jednak, że przy mnie będzie bezpieczniejsza niż gdzie indziej. Zapewniam, że ani jeden włos nie spadnie z jej ślicznej główki, będę bronić jej swoim życiem i przywiozę ja równie czystą, całą i zdrową jak przed wyruszeniem do Christianii. Wasz oddany Robert.

– No cóż, cnota Taran… – zaczął Rafael, ale Aurora przerwała mu ostro.

– O cnocie Taran nie możemy nic powiedzieć, młody człowieku. Wprawdzie jest szalona, ale to zacna panna, wszyscy o tym dobrze wiemy.

– Biorąc dosłownie, owszem – zgodził się Rafael. – Ale o tym, co ona sobie myśli, powinniśmy raczej rozmawiać ściszonym głosem.

– W każdym razie teraz nic nie da się zrobić – stwierdziła Theresa. – Taran tak bardzo chciała odwiedzić twego przyjaciela badacza, Auroro. i ma rację, że to jej ostatnia szansa. Musimy zaufać Robertowi i tej Soi z Ludzi Lodu.

– To prawda – zgodziła się z nią Danielle. – Widziałam Soi w akcji przeciwko Sigilionowi. Ona sobie z nim poradzi.

– Dobrze. Czy Robert miał broń? Nie myślę tutaj o ewentualnym napadzie braci zakonnych, lecz o zwykłych rzezimieszkach.

– Owszem, jest uzbrojony – powiedział August. – A Agda zawsze była bardzo porządną osobą, jeśli więc wdał się w nią…

– Na pewno – uspokajała go Theresa, August czuł się bowiem trochę odpowiedzialny za postępek swego młodego kuzyna i gościa. – Robert to wrodzona rycerskość.

Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, że Soi z Ludzi Lodu została na pewien czas wezwana przez swych krewniaków. Młody Daniel Ingridsson Lind z Ludzi Lodu towarzyszył swej dalekiej krewnej Shirze z Nor z powrotem nad Morze Karskie. Teraz miał przed sobą daleką drogę powrotną do Norwegii.

– Nie mamy kogo wysłać, Soi – tłumaczył jej wuj, Tengei Dobry. – Ja muszę pilnować Ingrid i Ulvhedina, żyjących w sposób niebezpieczny dla nich obojga, a wszyscy pozostali także muszą czuwać nad swymi podopiecznymi. Tylko ty możesz uratować Daniela, wpadł w poważne tarapaty w Archangielsku.

– Ale przecież podjęłam się opieki nad tą szaloną Taran – zaprotestowała Soi. – Nie mogę jej teraz opuścić.

– Taran w domu Aurory jest bezpieczna. Pani powietrza otoczyła dwór murem ochronnym i nikt się przez niego nie przeciśnie.

– A więc to dlatego Sigilion nie zaatakował! Prawdę mówiąc, miałabym ochotę na tego rozpalonego jaszczura!

– Wkrótce1 powrócisz do swego zadania – obiecał Tengel. – Na razie jednak my cię potrzebujemy, a szczególnie Daniel.

Soi westchnęła.

– Trudno jest być takim rozrywanym. Ale rzeczywiście wydaje się, że na dworze nic złego jej nie spotka. Przybędę.

Taran jechała konno za Robertem i gniewnie mruczała pod nosem.

– Mógłby tu być. Bez niego brakuje mi pewności. To prawdopodobnie przyzwyczajenie. Rzeczywiście on chyba stał się przyzwyczajeniem.

Trzymała w ręku gałązkę z listkami i uderzała nią o gałęzie mijanych świerków.

– Zaczyna mnie złościć. Ta twarz anielskiej urody… Pięknościom nigdy nie należy ufać. Robert jest o wiele bardziej godny zaufania. Jest naprawdę wspaniały.

Jakaś mucha przeleciała jej przed nosem, Taran ją odpędziła.

– Kiedyś przecież muszę wyjść za mąż. Za normalnego człowieka. Soi twierdziła, że mnie także nie pasują ziemscy mężczyźni, są dla nas obu zbyt słabi. Ale Robert by się nadawał. Miałam tylko odwrócić jego zainteresowanie od Danielle. Uważam, że naprawdę by się nadawał. Mogłabym się nawet w nim zakochać, kiedyś w przyszłości. Rafael twierdzi, że ja nie wiem, co to jest miłość. Oczywiście, że wiem! Potrafię sobie wyobrazić, że poślubię Roberta, tyle miłości już chyba wystarczy, prawda?

Pociągnęła nosem.

– Ach, jakież to wszystko tragiczne!

Zaraz jednak wyprostowała się w siodle.

– Co, u diabła, jest takiego tragicznego? Czy komuś może być lepiej niż mnie?

Dlaczego ten idiota znów się gniewa? Zostawił mnie tylko dlatego, że jestem w towarzystwie mężczyzny? Będę przebywać z mężczyznami tyle, ile mi się podoba, to nie sprawa tego przybysza prawie z niebiańskiego raju. Ja muszę chodzić po ziemi i borykać się z ziemskim złem. Czy nie wolno mi, nie narażając się na jego fochy, wyjść za mąż, mieć dzieci, zestarzeć się, aż stracę wszystkie zęby z jakimś ziemskim idiotą?

Nie chcę więcej żyć!

Robert będzie się nadawał. Nigdy nie spotkałam sympatyczniejszego młodzieńca, wliczając w to nawet tego aniołka. Robercie! Poczekaj na mnie!

Droga zrobiła się teraz szersza, mogli jechać obok siebie.

– Taran! – Robert z uśmiechem uścisnął ją za rękę, musiał się mocno przechylić, by jej dosięgnąć. – Wiesz, gdzie mieszka ten uczony?

– Tak, ciotka Aurora podała mi dokładny adres i szczegółowo opisała, jak tam trafić.

– Jaką sprawę masz do niego?

– Chciałabym, żeby mi opowiedział o Bałtyku.

– O Bałtyku? A co w nim takiego ciekawego? – roześmiał się Robert. – Mieszkam nad Bałtykiem, co można o nim opowiadać?

– Ty tego nie zrozumiesz. Ale czy wiesz coś c najdawniejszej historii Bałtyku?

– Ani trochę. A czy powinienem?

– Nie, ty nie. Istnieje pewna saga o “morzu, które nie istnieje”. Przeczuwamy, że dotyczy właśnie Bałtyku.

– Saga? – Robert roześmiał się niepewnie. – O to właśnie chcesz się dowiedzieć?

– Nie tylko, o wiele, wiele więcej! O święte słońca i prastare dzieje, i… Ale ty i tak uznasz to za bzdury.

– Rzeczywiście – przygnał Robert ze śmiechem. Oczy mu błyszczały tak, że Taran czuła, iż pod ich spojrzeniem topnieje. Nie dało się zaprzeczyć, to bardzo miły młody człowiek. Gdyby tylko mogła zapomnieć…

Nie, nie wolno o tym myśleć. Jest się człowiekiem i koniec. Kropka.

Robert odezwał się zamyślony:

– Zainteresowałaś mnie moim własnym morzem, odnogą oceanu czy jak tam się chce nazwać Bałtyk. Wiadomościami o nim nie mogę się pochwalić, jedyne, co wiem na ten temat, to że jest mieszanką słonej wody i słodkiej. Zgodzisz się, żebym poszedł z tobą do tego uczonego? Mam przecież na ciebie uważać.

Taran rozpromieniła się.

– Nie wiedziałam, jak cię prosić, żebyś mi towarzyszył. Wiesz przecież, że z różnych stron zagraża mi niebezpieczeństwo.

– Zbyt wiele nie wiem, bo zachowywaliście pod tym względem wyjątkową tajemniczość.

– Celowo. Nie lubimy narażać gości na wysłuchiwanie historii o fruwających zmorach i ponurych fanatycznych braciach zakonnych. Wprawdzie niebezpieczeństwo zostało już zażegnane, ale przydałbyś mi się jako mój rycerz, chociaż nie, to słowo w naszej rodzinie budzi wyjątkowo nieprzyjemne skojarzenia. Gdyby jednak groziło mi prawdziwe niebezpieczeństwo, nigdy bym cię o to nie prosiła.

Roben patrzył na nią pytająco, niczego nie rozumiejąc.

– Bardzo chętnie będę ci towarzyszył. Możesz mi zaufać. Mam nawet przy sobie pistolet.

– Doskonale – ucieszyła się Taran. – Teraz nie boję się już ani trolli, ani diabła.

Roben westchnął.

– Chciałbym, abyś nie używała, a tym bardziej nie nadużywała takich słów, Taran!

– Wiem, jestem niepoprawna. Tak twierdzi Uriel.

– Kto to jest Uriel?

– Uriel – zaczęła Taran z rozjaśnioną buzią, zaraz jednak przygasła. – Nie, nikt taki. Bardzo się cieszę, że mam ciebie, Robercie, chociaż muszę przyznać, z początku sądziłam, że interesujesz się Danielle.

Chłopak odrzucił głowę i wybuchnął zaraźliwym śmiechem.

– Właśnie tak miałaś myśleć. Od pierwszej chwili zrozumiałem, że trudno cię będzie zdobyć. Doszedłem do wniosku, że zwrócę na siebie uwagę, udając, że cię nie zauważam.

Do stu piorunów! A więc ją przejrzał! Zachichotała, ale w radości znalazła się także odrobina goryczy.

– A jeśli Danielle by się w tobie zakochała?

– Postanowiłem na wszelki wypadek się upewnić. Rozmawiałem z jej bratem, powiedział mi, że świata nie widzi poza jakimś Dolgiem.

– No dobrze – pokiwała głową Taran. – Teraz jestem już zadowolona.

Droga znów się zwęziła, Taran musiała więc jechać za Robenem. Podniecenie, wywołane wiadomością, że od samego początku wybrał właśnie ją, opadło, powróciła melancholia. Taran podniosła oczy na niebo, ale zamknęła je w udręce, szepcząc cicho, z przejęciem, bo akurat taki miała nastrój:

– O tęsknoto! Twoim imieniem jest ból i smutek!

Загрузка...