Rozdział 8

Uriel, kandydat na anioła, niemal płynął nad ziemią, parskając urażony. Okropna dziewczyna! Fe, f e! Piękna jak grzech, i w rzeczy samej straszna grzesznica!

Jak śmiała tak postąpić z przyszłym aniołem?

Zwolnił wreszcie, aby w końcu się zatrzymać.

Przysiadł na porośniętym trawą wzgórzu i oparł głowę na rękach. O mało nie wybuchnął płaczem, tak bardzo poczuł się urażony.

– Mistrzu – zwrócił się ku niebu. – Nie zasłużyłem na to, zwolnij mnie z wyznaczonego zadania!

W powietrzu świsnęło i zwierzchnik stanął przed nim. Uriel prędko strzepnął z szaty kilka sosnowych igieł i mocniej ścisnął uda. Nie dlatego, aby jego kłopotliwy stan był wciąż widoczny, zrobił to po prostu odruchowo.

– O tym właśnie ci mówiłem, Urielu. Nigdy dotąd nie byłeś narażony na pokusy, a poddajesz się pierwszej drobnej…

– Drobnej? – przerwał mu Uriel. – To najgorsze, co mnie kiedykolwiek spotkało.

– Wobec tego niewiele doświadczyłeś. A może Blitilda przywiodła cię na zatracenie, namawiając, abyście pozbierali maliny za płotem sąsiada? Albo bezmyślnie pozwoliła ci trzymać motek z wełną w sobotni wieczór, kiedy dzwony obwieściły już nadejście święta? – W głosie dostojnika pojawiła się surowość: – Ta dziewczyna, Taran, potrzebuje cię. Wciąż wplątuje się w coraz większe kłopoty.

– Ale dlaczego ja? Jestem przecież… – nie podobało mu się to określenie, ale musiał je wypowiedzieć: -…taki niedoświadczony.

– Ma to również pomóc tobie dostać się dalej – wyjaśnił zwierzchnik z niezmąconym spokojem.

Nad ich głowami wesoło ćwierkał jakiś ptaszek. Dzień był piękny, las wspaniały, lecz Uriel akurat w tej chwili tego nie dostrzegał.

– Nie mogę do niej “wrócić – oświadczył gniewnie. – Ona się ze mnie naśmiewa.

– Będziesz musiał to znosić.

Uriel wysunął kolejny argument:

– Ona mnie widzi!

– To nonsens! Taran nie jest podobna do swego ojca czy do Dolga. Nie posiada żadnych nadprzyrodzonych zdolności, nie może cię widzieć!

– Ale tak właśnie jest! Przysięgam!

– Żadnych przysiąg!

– Przepraszam!

Zwierzchnik Uriela zastanowił się.

– Jej ojciec ma pewną szczególną runę… Sprawdź, czy Taran ją zabrała.

– Nie wracam do niej.

Mistrz go nie słuchał. Dalej myślał głośno:

– Żaden zwykły śmiertelnik nie może cię zobaczyć. Owszem, zdarza się czasami, bardzo rzadko, że ludzie widzą swoich opiekunów, lecz ciebie nie powinna, przybywasz wszak z wyższego wymiaru niż duchy opiekuńcze. Ale zapominamy o jednym…

– O tym, że jest córką czarnoksiężnika?

– Nie, nie. Nie to miałem teraz na myśli. Wszyscy, zarówno duchy opiekuńcze, jak i cała rodzina Taran zapomnieliśmy o pewnym epizodzie z dzieciństwa tej dziewczyny.

Uriel patrzył na niego pytająco.

– Mała Taran dość długo trzymała cudowny szafir przyciśnięty do piersi. Wtedy, na bagnach, kiedy zły brat Johannes chciał odebrać Dolgowi tornister. Jakie to miało dla niej znaczenie, nie wiemy. Może w ten sposób przedłużono jej życie, może zyskała jakąś dodatkową ochronę, a może nawet obdarzono ją zdolnością jasnowidzenia. Niewykluczone, że to właśnie pomaga jej cię zobaczyć.

Uriel zadrżał.

– Przyjemna perspektywa – mruknął.

– Z pewnością jednak nie wyjaśnia to wszystkiego. Przypuszczam, że Taran zdobyła także czarnoksięską runę. Inaczej widziałaby cię przez cały czas, a tak nie jest. Wracaj teraz do niej i odbierz jej magiczny znak.

– Ale ja…

– Koniec z tymi “ale”!

Uriel rozłożył ręce, dając tym wyraz swej pełnej rozpaczy rezygnacji.

– Proszę mi pozwolić przynajmniej raz jeszcze zobaczyć szlachetną Blitildę. Chociaż jeden jedyny raz. Abym z jej czystości mógł zaczerpnąć odwagi i siły na spotkanie z tym przerażającym dzieckiem, Taran.

Taran z pewnością nie jest już dzieckiem, cierpko pomyślał zwierzchnik Uriela. Wahał się.

– Możesz ujrzeć ten wzór cnót, jeśli sądzisz, że w czymś ci to pomoże. Pamiętaj jednak: ona cię nie widzi i nie możesz z nią rozmawiać. Nie próbuj nawet wedrzeć się w jej dawno miniony czas!

– Wystarczy mi sam jej widok – uradował się Uriel. – Tak dobrze mi się z nią współpracowało.

– Nie wątpię – odparł beznamiętnie jego zwierzchnik. – Czy obiecujesz później wrócić do swych zadań opiekuna?

Uriel nie odpowiedział wprost:

– Jeśli tylko będę mógł ujrzeć Blitildę…

Mistrz westchnął:

– Zamknij więc oczy i otwórz je dopiero po chwili. A teraz żegnaj!

Uriel spełnił jego polecenie.

Otworzywszy oczy ujrzał przed sobą całkiem inny krajobraz, widok z czasów, które już dawno minęły. Przy klasztorny ogród, w którym unosił się rozkoszny aromat przypraw i ziół.

Dróżką szła Blitilda – ach, miła Blitilda! – i wyrywała chwasty. Poznał tę przysadzistą sylwetkę w szerokim ascetycznym odzieniu.

Blitilda nie była mniszką, pochodziła ze dworu sąsiadującego z klasztorem. Uwielbiała spełniać dobre uczynki na chwałę Pana. Spełniała posługi wśród ubogich w miasteczku, ale tylko ci, którzy odmawiali wieczorną modlitwę, dostawali ciastka. Można żałować grzeszników, ale ich nie pochwalać!

Oto właściwe myślenie!

Uriel podzielał kiedyś jej zdanie. Teraz nie był już tego taki pewien.

Blitilda wyprostowała się i otarła pot z czoła. Okropnie się pociła, całkiem zapomniał o bijącym od niej ostrym odorze. Wszelkie zło wywodzi się z próżności, powtarzała zwykle Blitilda.

Twarz jej błyszczała, na tłustej skórze, upstrzonej wągrami, widoczne były kropelki potu, nad górną wargą wąsik.

Czy naprawdę trzeba ubierać się tak brzydko, kiedy ma się tak niezgrabne ciało?

I cóż za nieładna twarz!

Oriel wziął się w garść. Porównywał ją teraz z Taran, a to niesprawiedliwe. “Rozwydrzona Taran wobec cnotliwej Blitildy…”

Im dłużej jednak przyglądał się z ukrycia Blitildzie, tym lepiej uświadamiał sobie, że właściwie nie ma nic przeciwko nieciekawemu wyglądowi do tego stopnia małostkowy nie był. Odpychający natomiast wydawał mu się wyraz twarzy jego byłej podopiecznej. Ta mina: “Patrzcie, jaka jestem dobra! Jaka cnotliwa! Żaden mężczyzna nigdy nie ucałował mojej ręki, jestem bowiem oblubienicą Chrystusa, o wiele lepszą od wszystkich mniszek – hipokrytek, moje dobre uczynki wśród godnych tego potrzebujących są powszechnie znane. Wszyscy mnie szanują, i tak właśnie być powinno. Nie wiedzą, jaka jestem wspaniała, bo potrafię zachować skromność. To podoba się Panu. Nie ma nic piękniejszego, niż urodzić się w bogatym domu i poświęcić wszystko, złożyć w ofierze, pokornie wyrzec się doczesnych dóbr”.

Uriel poczuł ogarniającą go coraz większą irytację. Żaden mężczyzna po prostu nie chciał ucałować twojej ręki, Blitildo, pomyślał gniewnie. Daleko ci też do pokory! Rządzi tobą chęć wywyższenia się, choć w odmienny niż zwykle sposób. Chcesz pokazać się od najgorszej strony, bo tylko w taki sposób możesz zwrócić na siebie uwagę.

Jak mogłem być wówczas taki zaślepiony! Wprawdzie nie uważałem cię za pociągającą, ale cię podziwiałem. Wystarczy mi już tego, co teraz zobaczyłem.

Zamknął oczy, a kiedy znów je otworzył, stał w pięknym, pachnącym żywicą lesie w okolicach Bergen.

Siedząc poczuł nadpełzający niepokój. Coś się działo z Taran. Opuścił ją, tchórzliwie zrezygnował z wyznaczonego mu zadania. Taran została całkiem sama, a powietrze aż wibrowało od grożącego jej niebezpieczeństwa. Musi do niej wracać, szybko, jak najszybciej!

Taran się bała.

Stała nieruchomo, nie śmiała nawet odwrócić głowy, wyczuwała jednak czyjąś obecność.

Powietrze zgęstniało w jakiś straszny, a zarazem przyjemny sposób. Zorientowała się, że ciało jej reaguje na niezwykłą atmosferę zmysłowości, piersi jej się naprężyły, poczuła nagły skurcz w podbrzuszu.

To paskudne, nie chciała brać w tym udziału, wrażenie narastającego pożądania było niebezpieczne, niszczące, zgubne!

Pomóż mi, pomóż! prosiła w myśli.

Ale przecież wypędziła swego ducha opiekuńczego. Wystraszyła go niemądrymi figlami, ciągłym drażnieniem się z nim. Śmiała się z niego. Jak mogła przypuszczać, że zechce jej pomóc?

Wiedziała, że za plecami ma gęste zarośla, wśród których rosło kilka pojedynczych sosen.

Zwierzę?

Bzdura, żadne zwierzę nie zdoła w taki sposób zagęścić atmosfery.

Ojcze, Dolgu! Duchy – towarzysze ojca, przyjdźcie mi z pomocą!

Ale z całej rodziny Taran miała chyba najmniejszy kontakt z duchami, dlaczego więc miałyby teraz przybyć na jej wezwanie?

Nagle poczuła, że coś wstrzymuje istotę stojącą za nią. Coś odpiera jej atak, hamuje.

Taran nie rozumiała, że to dotknięcie przez nią przed laty cudownego szafiru stało się przyczyną tego wahania. Przecież powiedziała wtedy: Czuję się, jakbym… została poświęcona!

Chyba rzeczywiście miała trochę racji.

Próbowała uciekać, ale nie mogła ruszyć się z miejsca, jakby stopy wrosły jej w ziemię. Ręce zdrętwiały, oddychała z trudem.

Jeśli wezmę teraz do ręki moją runę… a potem się odwrócę…

Co wtedy zobaczę?

Nie, za nic w świecie!

W tej samej chwili ktoś szarpnął ją za ramię, przestraszona głośno krzyknęła.

Ale w głowie rozległ się znajomy głos ducha opiekuńczego: “Biegnij Taran, biegnij! Ruszaj!”

Szarpnął ją mocno, nareszcie oderwała stopy od ziemi, znów mogła poruszać rękami i nogami.

Ciągnięta w przód, wbrew własnej woli odwróciła głowę i spojrzała na zarośla.

Nie potrzebowała runy umożliwiającej widzenie duchów, aby zobaczyć, co się tam kryło. Istota jednak okazała się niesłychanie szybka, jak błyskawica schowała się za większym drzewem i zniknęła w krzakach.

Taran nie zdążyła więc zorientować się, co to takiego, dostrzegła jedynie stworzenie ludzkiego wzrostu, o skórze połyskującej niebieskozielonoczarno, gładszej niż ludzka, bardziej sprężystej.

Przywiodło jej na myśl węża albo jaszczurkę.

“Chodź”, ponaglił jej duch opiekuńczy. Zostawili już za sobą polankę nad jeziorem i co sił w nogach pędzili przez las ku miastu.

– Co to było? – spytała przerażona Taran.

“Nie wiem. Ale ta istota nie należy do dobrych sfer. Nie możesz biec prędzej?”

Jego trwoga przeraziła Taran najbardziej.

Загрузка...