Rozdział 17

Dom nagie stał się taki pusty, taki… swobodny.

– Nie ma go już tutaj – powiedziała Taran.

Rafael odetchnął głęboko.

– Tak, dzięki Bogu.

– Co zrobimy z tym Finkelborgiem? Nie możemy go chyba tak zostawić?

– To prawda – przyznał niechętnie Rafael. – Musimy go zabrać ze sobą. A co z Danielle?

Woźnica wyjrzał przez okno.

– Przy wozie jest spokojnie. Ale… Nie, nic takiego.

– Co zamierzałeś powiedzieć?

– Spostrzegłem tylko, jak jakiś wielki drapieżny ptak znika wśród świerków. Zauważyłem jedynie krawędź skrzydła czy czegoś podobnego i zniknął mi z oczu. Koń stoi spokojnie, a dziewczyny nigdzie nie widać.

– Rozumiem. To dobrze, zatem Danielle rozsądnie została na swoim miejscu.

Ich kroki zadudniły w całym domu, kiedy wyruszyli na poszukiwanie Rasmusa Finkelborga.

Leżał dokładnie w tym samym miejscu, gdzie upadł. Ostrożnie podeszli bliżej.

– Ojej – jęknęła Taran. – To nie wygląda dobrze.

– Rzeczywiście obrzydliwe – mruknął Rafael. – Dziwne, że on jeszcze żyje.

– Żyje – potwierdził parobek. – Oddycha.

– Ale cóż za rana! – dziwiła się Taran. – Co z nim zrobimy? Rafaelu, czy poświęcisz swój śnieżnobiały szal?

– Jeśli jest dostatecznie długi. Możesz postarać się o trochę wody? – zwrócił się do woźnicy.

Potężnie zbudowany parobek pośpiesznie się oddalił, nie bez ulgi. Nie mógł już patrzeć na kawał skóry oderwany od głowy tak, że widać było białą kość czaszki, a nawet rysę na niej.

– Co to za potwór? – dziwił się mrucząc pod nosem. – Żaden człowiek nie mógłby dokonać czegoś podobnego!

Odruchowo rozejrzał się dokoła, ale dom zdawał się oswobodzony od wszelkich niesamowitych istot, sprawiał wrażenie spokojnego.

Kiedy wrócił z czerpakiem pełnym wody, ranny właśnie się ocknął i jęczał cicho.

– Proszę leżeć spokojnie – Taran rozkoszowała się surowością w swoim głosie. – Kto uderzył pana z taką siłą?

Otworzył oczy, mrugnął kilkakrotnie.

– Umieram…

– Niestety nie – odpowiedziała Taran. – A my jesteśmy tacy mili i sympatyczni, że zajmiemy się panem, chociaż wcale pan na to nie zasłużył. A więc kto pana tak urządził?

Wyglądało na to, że Finkelborgowi przejaśnia się w głowie.

– Nie wiem. Nie zdążyłem zauważyć.

– To znaczy, że ja najlepiej widziałam tego podrzutka, a także nie potrafię stwierdzić, co to było. Wyglądało na ludzką, a zarazem nieludzką istotę.

– Zadziwiających ma pani przyjaciół, panno Taran.

– To doprawdy nie był mój przyjaciel. Uriel przypuszcza, że istota o żelaznych szponach przybyła tu w tej samej sprawie, co pan, hrabio Finkelborg.

– Niby jaka to sprawa? – wyrwało się Rasmusowi.

Taran, jak można się było spodziewać, oznajmiła triumfalnym, a zarazem oskarżycielskim tonem:

– Wziąć mnie jako zakładniczkę i wymienić na niebieski kamień. – Zakończyła jadowicie słodko: – Prawda, hrabio?

A więc wiedzą! Wiedzą, dlaczego tu jestem! Rzeczywiście narzekania braci zakonnych, że ci ludzie zawsze wyprzedzają ich o kilka kroków, okazały się nie przesadzone!

Nie zadał sobie nawet trudu, by zapytać: Jaki niebieski kamień? Poza tym kiedy zaczęli czyścić ranę, ból stał się nie do zniesienia i Rasmus znów o mały włos nie zemdlał. Przywołał całe swe pruskie wychowanie, by nie stracić przytomności. A tak w ogóle, kim był Uriel, o którym ona wspominała?

– Doskonale, panie Finkelborg – odezwała się nieznośna pannica. – Przybędzie panu jeszcze jedna blizna, choć w trochę niepraktycznym miejscu, na samym środku głowy. Męczące będzie zdejmowanie peruki za każdym razem, kiedy zechce się pan nią pochwalić.

– Nie noszę peruki – odpowiedział krótko, urażony.

Rafael się martwił:

– Tę ranę powinno się zaszyć. Ale jak my to zrobimy tutaj, na pustkowiu?

Finkelborg zadrżał na myśl o szyciu.

– Musimy go zabrać do domu ciotki Aurory – stwierdził Rafael.

– I tak za późno, żeby dzisiaj jechać do Christiana – zgodziła się Taran. – Zresztą ten uczony wcale na nas nie czeka.

– To prawda, w ogóle nie wie, że przyjedziemy. Lepiej będzie zawrócić.

Woźnica podzielał ich zdanie.

Wspólnymi siłami postawili Rasmusa Finkelborga na nogi. Głowę miał obandażowaną starannie, chociaż może trochę niezgrabnie.

– Cha, cha! – zaśmiała się Taran. – Wygląda pan, jakby był pan na niezłej popijawie i czapka za mocno się panu przekrzywiła. Nie, nie, proszę się nie obrażać. Nie wolno dotykać naszego wspaniałego bandaża. Idziemy, będziemy pana podpierać, żeby pan bezpiecznie dotarł do powozu.

Bezsilny Finkelborg usłuchał poleceń. Ciężko zawisł między ramionami mężczyzn. Taran szła przodem zachęcając go okrzykami, a w każdym słowie kryla się wymyślna zjadliwość. Rasmus nienawidził tej dziewczyny. Żaden człowiek na ziemi nie okazywał mu takiego braku szacunku jak ona. Zawsze przecież podziwiano go za jego twardość i surowość.

Dostanie za swoje! Na znak Świętego Słońca, jeszcze dostanie za swoje!

Danielle zatrzymała się w lesie.

Nie wiedziała już, jak długo biegnie. Jak mogła pozwolić, by do tego stopnia owładnął nią strach? Uciekła od przyjaciół, którzy być może potrzebowali jej pomocy.

Zawróciła, chcąc pobiec do powozu.

Znajdowała się w ciemnym, wilgotnym, spowitym welonami mgły lesie. Tamten słoneczny las przy drodze zostawiła za sobą, tutaj dookoła były skały i mroczne rosochate świerki, cierpiące na niedostatek światła i powietrza.

Danielle stanęła nieruchomo.

Poczuła coś niesamowitego, jakąś duszną atmosferę bijącą od ziemi. Nie, nie od ziemi, jej źródło było gdzieś indziej. Gdzie?

Dziewczyna zaczęła odczuwać coś dziwnego w swoim wnętrzu. Pomimo ukończonych siedemnastu lat Danielle była niewinna i naiwna jak dziecko. Kochała Dolga miłością platoniczną, pozostawał jej bohaterem, o którym pragnęła śnić. Marzyła, by szeptał jej miłosne słówka, ale dalej się nie posuwała nawet w myślach.

Poza tym o Dolgu trudno było myśleć w kategoriach erotycznych.

To, co teraz się z nią stało, przeraziło ją i jednocześnie zachwyciło.

Miała wrażenie, jakby jej skóra nagle ożyła, napięła się, zaczęła pulsować. Ciało zapłonęło, Danielle przestraszyła się, niemal zawstydziła.

Nagle jakby cały las wstrzymał oddech, Danielle poczuła, jak robi się jej zimno, mróz przenikał ją od stóp do głowy, wreszcie skupił się na czubku czaszki i zniknął. Wiedziała, że oto dzieje się coś strasznego, wyczuwała to każdym nerwem, ale zła nie potrafiła nazwać.

Wówczas go zobaczyła.

Ze strachu krew w całym ciele zaczęła tętnić ze zdwojoną siłą, a jednocześnie wstrząs i zdumienie całkowicie sparaliżowały dziewczynę. Zdrętwiała, nie mogąc nawet unieść dłoni do oczu, by zasłonić okropny widok. Nie mogła nic zrobić, tylko patrzeć, z szeroko otwartymi oczami i po dziecinnemu uchylonymi ustami.

On błyskawicznym ruchem wysunął się zza drzewa i stanął spokojny, wyczekujący, pewny swej ofiary, swej zdobyczy.

Danielle ledwie zdołała myśleć. W głowie jej się kręciło, przestała widzieć wyraźnie.

A jednak mimo wszystko widziała dobrze.

Był człowiekiem, a jednocześnie wyglądał nieludzko. Miał fascynującą twarz, ledwie zdołała oderwać od niej wzrok. Właściwie to oczy miały taką zniewalającą moc. Gdyby nie te oczy, kobiety, które napotykał, uznawałyby go za przerażającego ponad wszelkie granice. Tak jednak się nie działo.

Skóra połyskiwała ciemnymi odcieniami błękitu i zieleni, rysy twarzy mogły przypominać ludzkie, sama twarz była jednak bardziej płaska. Nos, stapiający się w jedno z kośćmi policzkowymi, nie wystawał tak jak u człowieka. Oczy ów stwór miał wąskie, ciemne, skośne, o źrenicach pionowych, przypominających wąską kreskę. Kiedy mrugnął, spostrzegła, że na oko nasunęła się zarówno górna, jak i dolna powieka, a także wewnętrzna, pionowa. Natychmiast w głowie powstała jej myśl: Jaszczur. Usta tego stworzenia były szerokie, wargi wąskie i bardzo czerwone, podobnie jak igrający między nimi język. Uszu nie było widać, a zamiast włosów miał łuski układające się na głowie niczym hełm.

Szczupłe ciało o smukłych kończynach poruszało się z elegancją i wdziękiem. Danielle zauważyła, że jego ramiona łączy z tułowiem coś w rodzaju błony. Ku swemu przerażeniu zobaczyła, że istota ma palec wskazujący zakończony długim, zagiętym, bardzo twardym i ostrym pazurem. Gdyby wiedziała nieco więcej o pterodaktylach i pteranodonach, latających jaszczurkach, wiedziałaby zapewne, że ich ogromne skórzaste skrzydła zakończone były szponem, dzięki któremu mogły się czepiać gałęzi i spać zawieszone głową w dół, podobnie jak współczesne nietoperze. Silinowie wywodzili się wszak z tych samych korzeni co pteranodon, olbrzmi gad latający, z dawno minionego świata przed wieloma milionami lat. W stosunku do gadów Silinowie rozwinęli się jednak mniej więcej tak jak ludzie w stosunku do małp. Nauczyli się chodzić na dwóch nogach, odnosząc tym samym podobne zwycięstwo jak człowiek. Zmuszeni zostali do znacznie większego rozwoju inteligencji niż zwierzęta poruszające się na czterech kończynach.

Strach, jaki odczuwała Danielle, prędko ustąpił dzięki bijącej od Sigiliona magnetycznej wprost sile przyciągania. Odniosła wrażenie, że oto ktoś się nią opiekuje, poczuła się szczęśliwa, że może przebywać w jego obecności, tak sugestywne było jego oddziaływanie.

Osłabiło to uwagę dziewczyny. Sigilion był nagi, wszystkie linie jego ciała pozostawały odsłonięte, ponieważ jednak był na poły zwierzęciem, jego organ płciowy krył się w ciele do czasu, kiedy chciał go użyć. O tym szczególe Danielle jednak nie myślała, za wiele miała w sobie z dziecka. Taran z pewnością nie powstrzymałaby się od zjadliwego komentarza.

Jako przedstawiciel gatunku był niewypowiedzianie piękny, lecz zarazem taki nowy, taki obcy, że Danielle nie wiedziała, jak ma go oceniać. Traktować jako człowieka czy jako zwierzę?

Czym był? Skąd się wziął?

Taran wiedziałaby więcej, choć i ona przecież posiadała zaledwie ułamek informacji o Sigilionie. Danielle jednak była nieprzygotowana do spotkania z kimś takim. W jej obecności nikt o Sigilionie nie wspominał.

Danielle nie mogła się ruszyć, a Sigilion zbliżył się do niej, patrzyła teraz wprost w jego rozedrgane oczy. Zmysłowość stanowiąca jego główny atrybut otoczyła dziewczynę niczym oszałamiająca, niemal dławiąca mgła. Danielle przepadła; bez względu na to, co by z nią robił, nie zdołałaby się oprzeć. Nigdy dotąd nie była narażona na erotyczne zaczepki ze strony mężczyzn, było to jej pierwsze pod tym względem doświadczenie. Nie zdawała sobie sprawy, że pragnie jedynie znaleźć się przy nim, blisko, jak najbliżej, poczuć na sobie jego niezwykłe ramiona…

Nagle gwałtownie drgnęła, jakby ocknęła się z hipnotycznego transu, w jakim zresztą poniekąd się znalazła. Obudził ją czyjś głos dobiegający z bliska. Jaszczur, jak nazywała go w myślach, także oderwał od niej wzrok.

Zbliżała się ku nim młoda kobieta o roześmianych, błyszczących oczach. Zbliżając się mówiła:

– Sigilionie, a więc jesteś tutaj? Długo cię szukałam, bo podobnego do ciebie nie ma na ziemi.

Danielle wypuściła powietrze z płuc. Odrętwienie zaczęło ustępować. Dotarło do niej, do czego o mały włos by doszło. Na tę myśl kolana się pod nią ugięły, musiała oprzeć się o drzewo.

Ten, którego nazwano Sigilionem, zapomniał o Danielle. Widział już tylko tamtą drugą dziewczynę. Danielle także na nią spojrzała.

Na pierwszy rzut oka mogła przypominać Taran, choć tak naprawdę bardzo się od siebie różniły. Wprawdzie obie były ciemnowłose i bardzo piękne, ale na tym podobieństwo się kończyło. Ta dziewczyna o śmiałym spojrzeniu nosiła w sobie wielki smutek, wyraz oczu świadczył o przeżytej tragedii, zdradzał rozpacz, całkiem obcą Taran. Oczy nieznajomej jarzyły się żółtozielonym blaskiem, śmiała się, ale w śmiechu pobrzmiewała rozpacz, kołysała biodrami, lecz otaczała ją samotność.

– Czy ty jesteś Taran? – spytała cicho.

– Nie! – odparła przestraszona Danielle. – Jestem Danielle, przybrana siostra Taran, a raczej w pewnym sensie jej ciotka.

Nieznajoma uśmiechnęła się, och, była taka piękna!

– A gdzie jest Taran? Miała być tutaj.

– Taran, mój brat Rafael, woźnica i pewien niedobry człowiek są w domu po drugiej stronie drogi. Nie wiem, jak się tu znalazłam, po prostu uciekałam i teraz bardzo się tego wstydzę.

– Nie szkodzi. Odwiedzę Taran później. A teraz zmykaj, pozwól mnie się zająć tym lubieżnym padalcem, doprawdy przyda mi się ktoś taki.

Danielle wpatrywała się w nią, niczego nie rozumiejąc.

– Mężczyźni ludzkiego rodu nie byli dla mnie, moja mała – powiedziała nieznajoma. – Z nimi nigdy nie przeżyłam takiej formy miłości.

– Nigdy nie przeżyłaś? Nie rozumiem…

– Zapomnij o tym! Biegnij już, teraz, kiedy on mnie podziwia.

– Dziękuję – wyjąkała Danielle. – Dziękuję. Jak masz na imię?

– Soi – odparła młoda kobieta, uśmiechając się kpiąco. – Soi z Ludzi Lodu. Uwierz mi, jeśli ktoś zdoła sobie poradzić z tym potworem, to tylko ja!

Danielle nie zadawała więcej pytań. Co sił w nogach pomknęła w stronę drogi.

Starała się biec jak najszybciej dlatego, że wcale nie miała ochoty opuszczać tego miejsca. Jakaś jej część, Danielle była za młoda, by zrozumieć, jaka, pragnęła za wszelką cenę tu zostać. W jej ciele zapłonął ogień, pragnienie, by zostać z jaszczurem sam na sam. Sercem i duszą wyczuwała, że pragnienie to nie jest dobre, chociaż ciało żądało czego innego.

Ani razu się nie obejrzała. Nie śmiała, wiedziała bowiem, że wtedy tam wróci, odepchnie piękną Soi od przerażającego monstrum, bo tak bardzo chciała je mieć tylko dla siebie, oddać mu się cała, upaść z nim na trawę i…

Co miałoby nastąpić później, tego Danielle nie potrafiła określić.

Загрузка...