Nie ośmielono się puścić Taran na powtórną wyprawę do Christianii, przynajmniej dopóki nie było pewności, że niebezpieczeństwo minęło. Kiedy to nastąpi? Wciąż czuli, że nad ich głowami zawisł miecz Damoklesa. Dopóki rycerze zakonni będą ścigać rodzinę, nikt nie zazna spokoju.
Istniało przecież jeszcze jedno zagrożenie. Młodzi ludzie dniem i nocą wytężali oczy i uszy, bojąc się, że wróci Sigilion. Dotychczas jednak niczego nie zauważyli.
Gdy tylko stało się to możliwe, pozbyli się hrabiego Rasmusa Finkelborga z domu. Lekarz zabrał go do siebie, kiedy hrabia odzyskał siły na tyle, by można go było przewieźć. Później miano go wsadzić na statek płynący do Bergen. Tak szybko, jak tylko się da.
Taran zaczęła się czuć jak zwierzę w klatce. Gdyby z wizytą nie przybył ze Szwecji młody syn dalekiego krewniaka Augusta, nie bacząc na wszelkie zakazy porwałaby się pewnie na coś ekscytującego, na przykład na samodzielny wypad do Christianii.
Uriel przez pierwsze nudne dni był jej wielką pomocą. Wzywała go zwykle, kiedy była sama. Odmawiał pokazywania się, ale prowadzili ciche rozmowy, już nie w jej myślach, lecz tak, jakby stał obok niej. Co prawda drażniła się z nim i bezustannie się sprzeczali, ale żartobliwie. Taran pokazała mu, że drobne złośliwości także mogą być pieszczotliwe, bo tylko z najlepszymi przyjaciółmi człowiek ośmiela się droczyć w taki sposób.
Uriel wreszcie to pojął, jego uwagi także stały się śmielsze. Pewnego dnia po długiej wymianie zdań, kiedy przerzucali się słowami niczym niewidzialnymi piłkami, Taran wykrzyknęła:
– Wyobraź sobie, że z Blitildą byłoby ci tak wesoło jak ze mną. Stałaby się wówczas w pełni twym wyśnionym ideałem.
– Nie chcę Blitildy, chcę ciebie!
Ta wypowiedź nawet Taran zdołała wprawić w osłupienie. W końcu spytała słodkim głosem:
– Co ty powiedziałeś, kochany Urielu?
Uriel mocno się zmieszał.
– Oczywiście nie to miałem na myśli! Chcę, żebyś była moją podopieczną, chyba rozumiesz!
– O co ci teraz chodziło? – zagruchała Taran. – “Nie to miałem na myśli”. Co miało znaczyć to “to”?
– Ależ, Taran! Naprawdę nie chodziło mi o nic poza…
– Mów do mnie jeszcze! – roześmiała się triumfalnie. – Zaplątałeś się, przyjacielu! Masz nieczystą wyobraźnię, chłopcze!
– Odchodzę! – oświadczył urażony.
Dziewczyna natychmiast pożałowała swoich słów.
– Nie, Urielu, nie zostawiaj mnie. Potrzebuję cię, bez ciebie tak okropnie się nudzę!
Było już jednak za późno. Uriel ją opuścił i nic nie pomogły jej krzyki i wyzwiska.
Zniechęcona przysiadła na łóżku, machając nogami. Co ona znów nawyprawiała? Ale że też on jest taki obrażalski!
Babcia Theresa wyczuła, że Taran w ostatnich dniach jest wytrącona z równowagi. Było to wprost niezwykłe u tej wesołej, kipiącej przedtem życiem dziewczyny. Theresa słyszała, że Tiril w pierwszych latach życia była takim swobodnym, spontanicznym dzieckiem, ale niezwykle trudne lata dorastania zniszczyły w niej te cechy.
Taran odziedziczyła po matce pogodne usposobienie i optymizm, chociaż brakowało jej być może wszechogarniającej miłości do ludzi i wszystkich żywych stworzeń. Taran z kolei miała w sobie odrobinę diaboliczności, całkiem obcej matce, obie jednak kochały życie. Theresa obawiała się, że Taran z wiekiem utraci siłę, jaką niesie radość istnienia.
Sama Taran także zdawała sobie sprawę, że jest wytrącona z równowagi. Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego, czuła tylko, że w jej życiu coś jest absolutnie nie tak. Jakby znalazła cel, jednocześnie będąc świadoma, że nigdy nie zdoła go osiągnąć.
Było to źródłem jej irytacji i frustracji.
Na przykład poprzedniego dnia Rafael stwierdził, że kiedyś będzie musiała znaleźć sobie męża, nie może wciąż tylko flirtować na lewo i prawo.
– Nie potrafisz się zakochać? – spytał Rafael.
Taran odburknęła coś niegrzecznie i trzasnęła drzwiami. Uciekła do swego pokoju i wybuchnęła płaczem. Nie zdarzyło się to od dawna. Taran rzadko odczuwała potrzebę ronienia łez.
Stała się niespokojna, poirytowana i niemiła dla innych. Większym uczuciem natomiast zaczęła darzyć zwierzęta i ludzi nie potrafiących znaleźć swego miejsca w społeczeństwie. Wszystko wprawiało ją w większe wzburzenie niż zwykle, nastrój w jednej chwili potrafił jej się zmienić od niebiańskiej radości do najbardziej czarnego smutku i rozpaczy.
Nigdy dotąd tak bardzo się nie starała, żeby być dobrym człowiekiem. I nigdy jeszcze nie doznała pod tym względem tak sromotnej porażki…
Została u siebie aż zapadły ciemności, a księżyc oświetlił pokój.
Nie bardzo wiedziała, kiedy się zorientowała, że w jej pobliżu pojawiło się coś nowego. Do pokoju wpadł niewielki cień i zaraz zmaterializował się w piękną młodą dziewczynę, ciemnowłosą jak Taran, ale z zupełnie innym nastawieniem do życia. Na jej twarzy malował się smutek.
– A więc to ty jesteś Taran – odezwała się nieznajoma staroświeckim dialektem, najwidoczniej wywodzącym się z epoki tej samej co jej strój. – Tak, tak, ta druga wydała mi się zbyt grzeczna i skromna.
– Danielle? A więc ty musisz być Soł z Ludzi Lodu – Taran wprost zaparło dech w piersiach. – Ale jak się tu dostałaś?
– Przypłynęłam na promieniu księżyca – roześmiała się nieznajoma. – Czy mogę z tobą porozmawiać?
– Ach, oczywiście, bardzo proszę, gdzie chcesz usiąść?
– Siądę koło ciebie na łóżku. Rozumiem, że jesteś przyzwyczajona do duchów?
– O, tak, ojciec ma ich całą gromadkę. Ale dawno już ich nie widziałam.
– Za to ja się z nimi spotkałam – oznajmiła Soi. – Sprowadził mnie potężny duch opiekuńczy twego brata.
– Cień? On jest wspaniały, prawda?
– Owszem, jeśli ma się go za przyjaciela. Jako wróg musi być śmiertelnie groźny.
– Rycerze zakonni dobrze o tym wiedzą – zauważyła Taran z goryczą.
Całkiem naturalna wydała jej się ta rozmowa z dziewczyną z zamierzchłych czasów. Jak zauważyła Danielle, były do siebie podobne sercem i duszą.
Czarodziejskie światło księżyca nadawało ich spotkaniu jeszcze bardziej tajemniczy wymiar.
Z okna lekko powiało, ale powietrze letniej nocy było łagodne, do środka wpadł aromat świeżo skoszonej trawy.
– Nie powinnaś sypiać przy otwartym oknie – zauważyła Soi z Ludzi Lodu. – Nie tylko ja żegluję na promieniu księżyca.
– Chodzi ci o tego, którego nazywają Sigilionem?
– Właśnie! Zamykaj okno, bez względu na to, jak ci jest gorąco. On jest bardzo niebezpieczny dla młodych dziewcząt, zwłaszcza takich, które marzą o zakazanej miłości. Sama miałabym ochotę, by go bliżej poznać.
Skąd o tym wiesz? chciała zapytać Taran, ale się powstrzymała.
Jakie to wszystko dziwne, jakie piękne! Taran ogarnęła dziwna melancholia, a zarazem ogromne szczęście, że dane jest jej to wszystko przeżywać. Zawiązała się bowiem niezwykła nić porozumienia między nią a tą… Nie chciała nazwać Soi nieszczęśliwą, już nie, ale…
Po zamknięciu okna powiedziała:
– Soi z Ludzi Lodu, nie wiem, skąd przybywasz ani kim jesteś, wiele jednak w tobie wyczuwam. Smutek? A jednocześnie nie smutek?
– Masz rację – pokiwała głową piękna Soi o figlarnych oczach. – Moje życie było tragiczne, po śmierci jednak miewam się wspaniale!
– Zechcesz mi o tym opowiedzieć? – spytała Taran, sadowiąc się wygodniej w kącie łóżka ze skrzyżowanymi bosymi nogami.
– Masz siłę słuchać? To może zająć trochę czasu – uśmiechnęła się Soi. Zzuła buty i siadła w przeciwległym kąciku. Wyraźnie miała ochotę opowiadać.
Taran ułożyła kapę tak, aby obie mogły sobie grzać stopy, i oznajmiła:
– Mam wiele innych pytań, na przykład dotyczących Sigiliona. Ale czasu mi nie brakuje. Mów!
– Przede wszystkim – zaczęła Soi – jestem czarownicą, i nie chwalę się, ot tak sobie, nie mając pojęcia o niczym. Niejedna chciałaby nazywać się czarownicą. Ale ja nią jestem naprawdę.
– Wierzę ci. Czy córka czarnoksiężnika miałaby nie wierzyć w istnienie czarownicy, widząc taką na własne oczy? Niestety ja nie posiadam żadnych uzdolnień w tym kierunku, wszystko odziedziczył mój brat Dolg. Niesprawiedliwie, po co mu aż tyle? Wiem, wiem, on musi umieć więcej niż inni.
Zdawała sobie sprawę, że mówi trochę niemądrze, za wszelką jednak cenę chciała okazać swą przyjaźń i nie mogła zapanować nad potokiem słów.
Soi jednak wcale się nie niecierpliwiła, pokiwała tylko głową.
– Widziałam Dolga, jest bardzo szczególny. Chciałabym go poznać, ale przede wszystkim mam się zająć tobą. Wracając do mnie, moje życie z początku było bardzo przyjemne. Czarowałam, zaklinałam, robiłam z ludźmi, co chciałam. Zabijałam łajdaków, pomagałam dobrym i wiodłam… tak, grzeszne życie. Dłużej jednak tak być nie mogło. Kiedy dorosłam i zatęskniłam za miłością, zrozumiałam, jak bardzo różnię się od innych ludzi i jaka jestem samotna. Przeżyłam dwadzieścia dwa lata.
– Och, nie – szepnęła Taran ze współczuciem. – Ja mam dziewiętnaście lat i nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że zostały mi zaledwie trzy lata życia. Ale co się stało z tobą? Nie znalazłaś nikogo, kogo mogłabyś pokochać?
Soi zapatrzyła się w widok za oknem.
– Nie. Ziemscy mężczyźni okazali się dla mnie zbyt słabi. Dla ciebie także się nie nadają.
– O, z pewnością wkrótce znajdę kogoś, kogo pokocham i będę mogła go drażnić.
– Właśnie o to chodzi. Masz dla nich zbyt silną osobowość. Ziemianin nigdy cię nie zadowoli. Dość jednak już o tym. Po śmierci przyjęto mnie do gromadki tych zmarłych Ludzi Lodu, którzy zostali odrzuceni przez własną rodzinę i przez innych ludzi, pomimo że sercem i duszą byli dobrzy. Widzisz, bo i ja byłam dobra, tylko nie potrafiłam tego okazać.
Taran kiwnęła głową. W oczach młodej czarownicy potrafiła wyczytać jej tragedię. Wolę czynienia dobra, której przeszkadzały targające Soi mroczne siły.
Gość podjął już weselszym tonem:
– Służymy teraz pomocą naszym potomkom, zmagającym się z okropnym przodkiem, Tengelem Złym.
– To brzmi bardzo interesująco.
– Bo takie też i jest. Nigdy nie było mi lepiej niż teraz. Przewodzi nam mój wuj, Tengel Dobry, a nasza gromadka staje się coraz liczniejsza w miarę, jak dotknięci przekleństwem z naszego rodu umierają. Widzisz, ciąży nad nami przekleństwo, zesłane przez Tengela Złego; w każdym pokoleniu jeden członek rodziny musiał zostać poświęcony złu. Coraz więcej burzy się przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Obecnie żyje czworo dotkniętych przekleństwem i wszyscy opowiedzieli się po naszej stronie w walce ze złem, chociaż są zaiste diaboliczni.
Taran spojrzeniem zachęciła ją do dalszego opowiadania.
Soi nie dała się prosić. Zwinęła się w kłębek w kąciku łóżka jak śliczny, a zarazem niebezpieczny kociak.
– W Norwegii mieszkają Ingrid i Ulvhedin, jest też dwoje daleko na wschodzie, Mar i Shira. Shira nie ma w sobie ani odrobiny zła, urodziła się, została stworzona, aby nas ocalić. Mar natomiast zalicza się do naprawdę niebezpiecznych.
– Ale o dobrym sercu.
– Właśnie. Jest ich aż czworo, bo właściwie należą do różnych pokoleń. Shira stoi trochę z boku, jest pod wieloma względami wyjątkowa. Ale teraz pomówimy trochę o tobie.
Taran zdrętwiała.
– Pst! Co to było?
Soi także znieruchomiała. Obie czujnie nasłuchiwały.
Z daleka dobiegło pełne skargi wycie. Przeciągły skowyt.
– Wilki? – z niedowierzaniem powiedziała Taran.
Soi odetchnęła.
– Nie ma się czym przejmować, one towarzyszą mnie. Nie pytaj, dlaczego, po prostu zawsze tak było, a kiedy przeniosłam się do świata duchów, zrozumiałam, że one należą do przyszłości.
– Nie bardzo to pojmuję – powiedziała Taran.
– Ja też nie – przyznała Soi. – Wiem jedynie, że wielkie wilki będą mieć dla Ludzi Lodu, nie dla mnie osobiście, ogromne znaczenie w przyszłości. W walce przeciwko Tengelowi Złemu staną u naszego boku. Czekają tylko, aż ich czas nadejdzie.
Taran kiwnęła głową, choć niewiele z tego rozumiała. Od przejmującego zawodzenia wilków ciarki przechodziły jej po plecach.
Cieszyła się, że nie mają one związku z nią samą ani z jej rodziną. Niepokojący skowyt dotyczył przede wszystkim Tengela Złego.
Postrzępione chmury przypominające kawałki szmat gnały po niebie, chwilami zasłaniając księżyc.
Taran przeszył dreszcz.