Rozdział 4

Karakorum. Pamir…

Już same te nazwy przyprawiały o dreszcz na wspomnienie wiecznego zimna, oszałamiającej przestrzeni i przyrody tak pięknej i potężnej, że ludzkie serce ledwie zdoła to ogarnąć.

Pamir. Dach świata, Wyżyna, gdzie dna dolin leżą na wysokości 4000 metrów nad poziomem morza. Karakorum. Drugi pod względem wysokości łańcuch górski na świecie, którego nikt z zewnątrz jeszcze nie odkrył.

Zachodni sąsiad Himalajów.

Nieliczni ludzie żyli w tej górskiej krainie. Kirgizi i Tadżykowie przemierzali konno równiny Pamiru, lud Hunza strzegł jedwabnego szlaku, łączącego Turkiestan z Indiami.

Jeszcze mniej było przyjezdnych, tylko wielbłądzie karawany w swej nie kończącej się wędrówce.

W górskim mieście Gilgit, w tajemniczym świecie gór i dolin Karakorum, ze zgrozą przekazywano sobie wieści o “Wiecznym”. Wieczny znów się pojawił, powiadano, gdy kolejny raz ginęła młoda dziewczyna z któregoś z miasteczek przytulonych do tarasowych zboczy, gdzie uprawiano ryż. Dziewczęta znikały nieczęsto, co dwadzieścia, trzydzieści lat, ale ludzie z doliny żyli w ciągłym strachu. Młode panny rzadko wychodziły same, starsi bacznie ich pilnowali. A jednak Wiecznemu udawało się je porywać.

A gdy burze śniegowe z zawodzeniem pędziły przez dolinę, przesłaniając wysokie wierzchołki gór, mawiano, że oto Wieczny się gniewa. Składano mu w ofierze wędzone mięso, które znikało w ciągu nocy. Nigdy jednak nie stwierdzono, kto je zabierał. Przekorni młodzi chłopcy mówili, że to grasują dzikie zwierzęta, ale starsi ludzie święcie wierzyli w Wiecznego.

Nikt go nigdy nie widział, nikt może oprócz zaginionych kobiet. Pozostawał równie tajemniczy, równie niemożliwy do wytropienia jak yeti, potworny człowiek śniegu z Himalajów. Ale Wieczny nie był yeti. Nikt nie wiedział też, gdzie przebywa, poszeptywano jednak o pewnym szczycie na krańcu nie zamieszkanej, odciętej od świata doliny. Kiedyś, dawno temu, zabłądził tam myśliwy z plemienia Hunza. Udało mu się wrócić do Gilgit, miał wiele do opowiadania. W blasku wieczornego słońca wydało mu się, że wierzchołek góry to twierdza, zamek z wieżyczkami i rzeźbieniami. Po zachodzie słońca jednak wrażenie minęło. Myśliwy ponadto spotkał w dolinie dziewczynę, która zniknęła przed dziesięciu laty; teraz stała się już kobietą. Prosił, by wróciła z nim do wioski, lecz ona nie chciała wracać. Oświadczyła, że nigdzie nie będzie jej lepiej niż tutaj, i zanim zdążył ją nakłonić do powrotu, uciekła. Pognał za nią, ale zniknęła mu z oczu między poszarpanymi skałami zbocza.

Od tej pory mówiono, że Wieczny mieszka na wierzchołku owej góry.

Nikomu jednak nie udało się po raz drugi odnaleźć tej doliny.

Mieli rację. Właśnie tam mieszkał Wieczny. Nie mógł zaznać spokoju. Stawał samotnie w arkadach górskiego zamczyska i spoglądał na swoje królestwo, potężną górską krainę. Na północy rozciągała się wyżyna Sinciang, na południu i zachodzie dostrzegał szczyty Nanga Parbat i Tirich Mir, jeśli to w ogóle były one, słyszał kiedyś, jak kobiety wymieniały te nazwy, ale jego ta rozmowa nie interesowała.

Wiele lat upłynęło od czasu, kiedy ostatnio porwał kobietę. Co innego zajmowało jego myśli.

Olbrzymi szafir Lemurów został odnaleziony! Odczuł to jak cios w serce. Błękitna poświata zalała sale zamku, rozbłysło się i roziskrzyło tak jak w pradawnych czasach, jak wówczas, gdy próbował skraść im trzy kamienie.

Prawie się mu to wtedy udało. Znalazł się tak blisko, dostał się do ich świątyni, i nieśmiertelność spłynęła w jego żyły. Strażnicy jednak odkryli jego obecność, musiał uciekać i dlatego umknęło mu to, czego wszyscy pragnęli: Droga prowadząca do wrót ukrytej krainy. Dlatego musiał zamieszkać w samotnym zamczysku, tym, co pozostało po dawnym królestwie Silinów. Jego losem stał się niepokój i samotność, bo nie był podobny do ludzi, którzy teraz zamieszkiwali Ziemię.

W dolinach zaczęto się zastanawiać, czy Wieczny przypadkiem nie umarł, od wielu lat nie dawał znaku życia.

Nie, nie umarł, po prostu opuścił swój zamek.

Powędrował na zachód, aby odnaleźć niebieski kamień. Pierwszy z trzech, stanowiący klucz do zapomnianej krainy.

Przed dziesięciu laty opuścił swój zamek na pustkowiach Karakorum na północ od Kaszmiru. Żeglował w powietrzu ponad wyżyną Pamiru, nad stepami Turkmenów, Tatarów i Kozaków, płynął przez ochronny mrok nocy i przez rozświetlone dnie, unikając ludzi, wobec których nie odczuwał nic poza pogardą. Kiedy wreszcie dotarł do krajów na zachodzie, nauczył się słuchać, wyczuwać, dowiadywać.

Miał świadomość, że nie jest podobny do ludzi ani też do Lemurów, tych o wielkich, całkiem czarnych oczach. On, Sigilion, wszechwiedzący, wywodził się z rodu Silinów.

Wszechwiedzący? Taki przydomek sam sobie nadał.

Pragnął zdobyć niebieski kamień.

Znów miał przed sobą wielki cel.

Sigilion wiedział więcej niż Cień, który zaledwie przypuszczał, że za górską, porośniętą lasami krainą Silinów mieszka jeszcze inny lud. Wciąż żyła tam nieliczna garstka Madragów, mieszkańców stepów. Ale ich zdolność poruszania się została ograniczona, zahamowana przez niego, przez Sigiliona,

Wiedział, że dawni Lemurowie przeobrazili się w błędne ogniki, za to o istnieniu Cienia nie miał pojęcia.

W jednym z krajów na zachodzie, tym zwanym Francją, usłyszał o Zakonie Świętego Słońca, podsłuchując rozmowę jakiegoś pana zamku z bratem zakonnym o mającym nastąpić spotkaniu Zakonu, Sigilion, samotny król, zawsze starał się znaleźć jak najbliżej zamków i kaszteli.

Ukrył się w niszy na dachu i nasłuchiwał. Wszechwiedzący, bez trudności rozumiał ich mowę.

Święte Słońce okazało się niczym innym, jak skarbem Lemurów, najwspanialszym z kamieni! Sigilion wsłuchiwał się w rozmowę z rosnącym zdumieniem.

Wspominali Wielkiego Mistrza owego Zakonu, kardynała, który dożył zaiste przerażającego wieku i choć był przykuty do łóżka, to jednak zacięcie bronił swojego tytułu. Rycerze umilkli, patrząc na siebie znacząco.

Niewiele informacji zdobył Sigilion na francuskim zamku, ale zapamiętał sobie, gdzie szukać wielkiego mistrza.

Te mu wystarczyło.

Obaj bracia zakonni podnieśli głowy. Do ich uszu dobiegł dźwięk, jakby jakiś wielki ptak podrywał się do lotu. Ujrzeli ostatni ruch, cień czegoś, co uleciało przez okienko wieży i zniknęło.

Wzruszyli ramionami i kontynuowali rozmowę.

Zapadł wieczór, Sigilion zaryzykował i pozwolił prądom powietrza unosić się pod szarzejącym niebem. A jeśli nawet ktoś by go zobaczył… Cóż go to obchodzi? Nic, zwłaszcza teraz, kiedy wpadł na ślad świętego skarbu Lemurów.

Tego, który miał przed nim otworzyć Wrota, zabrać z okropnego świata samotności, chłodu i prymitywnych ludzi.

Sankt Gallen. Okazały dom kardynała von Graben.

Stary leżał w łóżku, ledwie dyszał. Zdawał sobie sprawę, że powinien był umrzeć wiele, bardzo wiele lat temu. Dotknął jednak cudownego szafiru, wprawdzie tylko przez chwilę, ale to wystarczyło, by jeszcze trochę przedłużyć mu życie.

Teraz czuł, że jego czas dobiega końca. Być może zdoła przetrwać kilka następnych lat, lecz potem…

Przeklęty czarnoksiężnik z Islandii i jego towarzysze! Posiadają tak wiele bezcennych informacji o Świętym Słońcu. Gdyby tylko jemu, von Grabenowi, udało się dotrzeć do kamienia, byłby bezpieczny!

Z rozgoryczeniem przypomniał sobie, ilu rycerzy Móri i jego nędzna rodzina zdołali unieszkodliwić. Ale brat Lorenzo doniósł, że Zakon zaczyna znów stawać na nogi. Dopłynęła nowa, świeża krew. Wkrótce znów będzie ich, jak trzeba, dwudziestu jeden.

Kardynał nie przepadał za tak zwaną świeżą krwią. Młodzi ludzie zawsze okazywali się natrętnie żądni sławy, gotowi iść po trupach, byle tylko zdobyć tytuł wielkiego mistrza. Z wieloma podobnymi musiał się ścierać, zanim wreszcie udało mu się ich sobie podporządkować. Ze sam był kiedyś młody, nie lubił wspominać.

Wiedział, że jednego takiego młodzieniaszka już przyjęto do Zakonu, gołowąsa z Danii, poleconego przez von Kaltenhelma. Ale von Kaltenhclm już wcześniej popełniał błędy. Czyż nie protegował niepoprawnego Heinricha Reussa von Gera?

Młody Duńczyk był tu kiedyś. Kardynał wówczas trzymał się jeszcze na nogach; siedząc na swym wysokim krześle przyjął nowego członka Zakonu, którego z dumą przedstawił von Kaltenhelm. Czyżby u vou Kaitenhelma odezwały się odmienne skłonności? Nigdy nie był żonaty, a spojrzenie, jakim obrzucał swego młodego faworyta…

Co innego zajęło myśli von Grabena, kiedy popatrzył w oczy jasnowłosemu Rasmusowi Finkelborgowi. “Jesteś już za stary, dziadu – mówił mu ten wzrok. – Spiesz się do grobu, bo to miejsce będzie należeć do mnie”.

Miał przy tym na myśli oczywiście tron wielkiego mistrza Zakonu Świętego Słońca, a nie krzesło kardynalskie. Młody człowiek był właścicielem ziemskim w Danii, bezwstydnie bogatym, a przy tym nie przebierającym w środkach w pogoni za karierą. Kardynał postanowił pomówić z von Kaltenhelmem o jego kolejnym błędzie, jaki popełnił, przyjmując młodego człowieka, ale obaj rycerze wyszli, zanim starzec zdążył wypowiedzieć długo wyważane słowa.

Ten chłopak może być niebezpieczny, naprawdę niebezpieczny, przypomniał sobie teraz zaniepokojony.

Właściwie nie obchodziło go wcale, kto go zastąpi, bo przecież nie miał zamiaru umierać. Kiedy już odnajdzie Święte Słońce, ani rycerze, ani świat nie będą mu już do niczego potrzebni.

Nagle poderwał się, bo kątem oka coś dojrzał.

W górze, pod sufitem, za wielką belką nośną…

Nie, chyba nic tam nie ma.

Serce zaczęło mu walić mocno, przestraszył się. Nie tolerował takich chwil wielkiego lęku.

Sięgnął po dzwonek i jak oszalały zaczął wzywać służącego, ale nikt się nie pojawiał. Prawda, cała służba miała tego dnia wychodne, a rządcę, który jako jedyny został w domu, osobiście wysłał w nie cierpiącej zwłoki sprawie.

Kardynał był więc sam. Nigdy dotąd mu to nie przeszkadzało, ale teraz dławił go strach. Czyżby bał się cieni? Kto mógł wedrzeć się do jego pokoju, w dodatku pod sufit? Głupstwa!

Gdzieś za jego plecami rozległ się łoskot. Ktoś zeskoczył na podłogę.

Nie, och, nie, moje serce tego nie zniesie!

Jakaś istota szybko i cicho, niemal bezszelestnie, przysunęła się do jego łóżka. Ruchami przypominała jaszczurkę.

Kardynał von Graben szeroko otworzył oczy, usiłując pochwycić powietrze, którego nagle zabrakło mu w płucach. W głowie mu zawirowało, serce, zdawało się, zaraz pęknie, przestał widzieć wyraźnie. Dostrzegł ciemną postać, połyskującą zielono, przypominającą człowieka, a zarazem nieludzką…

Z całych sił starał się utrzymać wzrok w jednym punkcie.

Wreszcie mu się to udało.

Przeżegnał się i wymamrotał:

– Zdrowaś Maryjo, łaski pełna… Dominus Tecum, benedicta Tu…

Lodowata dłoń – ale czy to naprawdę dłoń? – opadła na jego usta. Z oczu biło mu przerażenie.

Odezwał się łagodny, jedwabisty głos, cichy niemal jak szept:

– Powiedz mi o Świętym Słońcu! Gdzie ono jest?

“Dłoń” się odsunęła. Von Graben oddychał ciężko, łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody.

– Nie wiem. Przysięgam, nie wiem! Gdybym wiedział…

– Nie musisz kończyć, nie trzeba mi zbędnych słów. A błękitny kamień? Gdzie go szukać?

– Błękitny kamień? Nie my go mamy.

– Kto zatem?

– Chłopak, paskudny syn czarnoksiężnika z Islandii. Wiem, gdzie oni są, ale nie możemy się tam dostać. Otoczyli swój dom magicznym murem.

– Gdzie?

– “W Kärnten, w Austrii.

Kardynał musiał podać bardziej szczegółowy opis. Oddech mu się rwał, narastała panika w pobliżu tej istoty, mówiącej wprawdzie jego językiem, lecz w jakimś niezwykłym, śpiewnym rytmie. Gdzie znak Słońca? Pod poduszką. Kardynał sięgnął po talizman, lecz go nie znalazł.

Kobiety muszą go uwielbiać, przyszło do głowy von Grabenowi. Od istoty biła zmysłowość tak potężna, że nawet on poczuł leciutkie drżenie w tym, co kiedyś było najszlachetniejszą częścią jego ciała, a teraz zmieniło się w wysuszony, żałosny kawałek skóry.

Straszliwy przybysz na wpół przymknął osobliwe oczy, jakby zakończył już sprawę z kardynałem. Von Graben, ogarnięty śmiertelnym lękiem, wydusił z siebie:

– Do Dolga… syna czarnoksiężnika… nie można się zbliżyć. Ma zbyt potężnych obrońców.

Zauważył, że niezwykła istota zaczyna się gniewać, dodał więc prędko:

– Ale on ma siostrę, Taran… Słyszałem, że różnie się o niej mówi. To najsłabsze ogniwo w tym niemal nierozerwalnym łańcuchu. Odnajdź szafir i przynieś mi go. On należy do mnie!

Potworne oczy niemal całkiem się zamknęły. Kardynał prędko się poprawił:

– Możemy się nim podzielić. Możemy sobie nawzajem pomagać…

Dobiegł go przeciągły szept: “Taran”. Zabrzmiało to jak wyrok śmierci. Doskonale, ucieszył się von Graben.

Niesamowita istota wyprostowała się, a potem wyciągnęła długi szpon i głęboko zadrapała świętą skórę kardynała. Rysa biegła od gardła w dół, niemal dzieląc ciało von Grabena na dwie części.

Taki był koniec Wielkiego Mistrza Zakonu Świętego Słońca, kardynała von Grabena, człowieka, który nigdy nie powinien był się znaleźć na tak wysokim stanowisku. Często jednak zdarza się, że przywódcami zostają ludzie opętani żądzą władzy.

Nawet fakt, że dotknął kiedyś cudownego szafiru, nie mógł mu już pomóc.

Загрузка...