Rozdział 12

– Nieee! – zawodziła Taran, szarpiąc się za włosy. Siedziała w wielkiej balii w pokoju kąpielowym. – Nigdy nie pozbędę się tego klajstru! Spójrz tylko, jaka woda! Jak rozmoczone ciasto!

– Zmienimy wodę jeszcze raz – spokojnie odparła Danielle. – Ale przyznaję, cieszę się, że mnie to ominęło.

Danielle miała bardziej tradycyjną fryzurę, z małymi loczkami przylegającymi do głowy i paroma “świderkami” na skroniach. Ale i jej włosy przypudrowano na biało i udekorowano drobniutkimi kwiatuszkami. Suszyła teraz głowę po spłukaniu pudru.

Madame chyba nie wiedziała, jak to należy zrobić – parskała Taran. – Ach, do cho… Przepraszam, nic nie słyszałaś. Na pewno doszły ją tylko jakieś plotki z dworu w Wersalu i spróbowała własnych sposobów. Mam na głowie jeden wielki kołtun. Wszędzie grudki mąki, to zupełne szaleństwo. I te rzeczy, których użyła, żeby zbudować fryzurę! Zobacz, leżą na krześle: wałki z ubitej wełny, nawet skórka chleba. Nic dziwnego, że tak mnie swędziało. Nigdy, nigdy więcej!

– Amen – potwierdziła Danielle. – Ale wyglądałaś ładnie.

– Rzeczywiście – roześmiała się Taran. – Naprawdę, naprawdę ładnie.

Po trzykrotnej zmianie wody Taran nareszcie była zadowolona. Ciemne loki błyszczały jak nigdy.

– Cieszę się, że jedziesz z nami do Christianii – powiedziała Danielle. – Wypływamy we wtorek.

– Jestem gotowa – zapewniła Taran. – Gotowa na nowe przygody.

“Uff”, westchnął pełen złych przeczuć Uriel.

Móri i jego synowie minęli Wyspy Owcze. Koło Szetlandów potężnie wiało, ale teraz na morzu panowała cisza. Długie fale przelewały się leniwie.

Znaleźli się już tak daleko na północy, że słońce prawie w ogóle nie zachodziło. W jasną noc stali na pokładzie, rozkoszując się ciszą, przerywaną tylko niekiedy łopotaniem żagla lub lekkim trzeszczeniem kadłuba czy bomu, pod kilem pieniła się woda. Tiril spała w kajucie.

Załoga przebywała na rufie, oni zaś stanęli z samego przodu, na dziobie.

Wtedy właśnie poczuli, że duchy znów im towarzyszą.

– Villemannie, weź moją runę umożliwiającą widzenie duchów – mruknął Móri.

On i Dolg mogli je widzieć bez żadnych wspomagających środków.

Wokół nich zebrały się wszystkie duchy, cała ósemka, oraz Cień. Nero zamerdał ogonem.

– Bądźcie pozdrowieni – powitał przybyszy Móri, a obaj chłopcy nisko się skłonili. – Przez wiele lat tęskniliśmy za wami.

– My także – Nauczyciel uśmiechnął się lekko. – Bardzo się nudziliśmy.

– To znaczy, że teraz znów czeka nas zabawa? – spytał Móri z sarkazmem. – Wiem. co was bawi: przeszkody, trudności, niebezpieczeństwo.

– Obawiam się, że przynosimy niedobre wieści – odparł Nauczyciel, teraz już bez uśmiechu. Uczynił gest w stronę Cienia, wskazujący, że to on powinien zabrać głos.

Móri z lękiem spoglądał na możnego opiekuna Dolga.

– Rzeczywiście, sprawa jest poważna – przyznał Cień. – Pamiętacie, wspominałem już o Sigilionie, królu Silinów.

– Tak?

– Zabił kardynała von Grabena.

– Czy to takie straszne? – wtrącił się Villemann. Móri prędko go uciszył.

– Kardynał najpewniej opowiedział mu o waszej wyprawie na północ. A ponieważ Dolg jest za dobrze strzeżony, zalecił mu zaatakować Taran.

– Och, nie! – jęknęli wszyscy trzej.

– Musimy wracać! – gorączkował się Móri. – Czy uda nam się nakłonić szypra, żeby zawrócił z kursu?

Cień podniósł rękę.

– Spokojnie! Nie wysłuchaliście jeszcze wszystkiego.

– Powinniśmy byli ją zabrać! – robił sobie wyrzuty Dolg.

– Nie, byłoby jeszcze gorzej – stwierdził Nauczyciel. – Wówczas Sigilion zaatakowałby was, a to opóźniłoby waszą podróż. Niestety, mam jeszcze jedną wiadomość, zanim powiem, co może uratować dziewczynę.

– Powiedz wreszcie wszystko – poprosił przygnębiony Móri.

– Rycerze Świętego Słońca także polują na Taran. Mają wobec niej takie same zamiary: wziąć ją jako zakładniczkę i w ten sposób zmusić Dolga do wydania szafiru. Ani rycerze jednak, ani Sigilion nie wiedzieli, że wyjechaliście na Islandię. Teraz być może już to wiedzą, rycerz w każdym razie na pewno.

– Kto to taki? Brat Lorenzo?

– Nie, Lorenzo jest już za stary. To nowy nabytek, paskudny typ, całkowicie pozbawiony skrupułów. Nazywa się Rasmus Finkelborg.

Móri jęknął cicho.

– Na Taran czyha więc niebezpieczeństwo z dwóch stron?

– To prawda. Ale teraz lepsza nowina…

– Czy ktoś z was jej pilnuje?

– To niemożliwe, ja odpowiadam za Dolga, a pozostali tu obecni należą do ciebie, Móri.

– Przecież Nidhogg i Zwierzę czuwali nad Tiril?

– Ale zrobić nic nie mogli. My jednak nie jesteśmy potrzebni Taran. Pozostaje pod możną opieką.

– Jak to?

– Po pierwsze, dotknęła kiedyś cudownego szafiru. Dawno temu przyciskała go do piersi. Po drugie, zmieniono jej anioła stróża, czy, jak wolisz, ducha opiekuńczego.

– Zmieniono? Co chcesz przez to powiedzieć?

Cień nonszalanckim gestem podniósł ręce do góry.

– Ktoś w wyższych sferach doszedł do wniosku, że duch, którego jej przydzielono, nie poradzi sobie z zadaniem. Właściwie zgłosił to sam ten duch, drobna, przypominająca elfa istota. Taran stała się dla niego zbyt trudną podopieczną.

– Wyobrażam sobie – pokiwał głową Villemann.

– Kiedy więc teraz zawisło nad nią podwójne niebezpieczeństwo, postanowiono przydzielić jej opiekuna z wyższego wymiaru, niemal anioła.

– Czy on jest dostatecznie silny?

– Powinien być. Kłopot polega na tym, że Taran go widzi. I drwi sobie z niego.

– O mój Boże – mruknął Dolg.

Cień podjął:

– On z pewnością poradzi sobie z tym lodowatym przedstawicielem Zakonu. Ale Sigilion…

Móri głęboko nabrał powietrza

– Kim naprawdę jest ten Sigilion? To właściwie wiemy, ale czym on jest?

Cień zamyślił się:

– Silinowie…? Musimy cofnąć się daleko, bardzo daleko w czasie. Mniej więcej dwieście milionów lat.

– Czy ty jesteś taki stary? – z niedowierzaniem spytał Dolg.

– Nie, ja nie. Mówimy teraz o pochodzeniu Silinów. Musimy wrócić do czasu wielkich jaszczurów, do okresów geologicznych zwanych triasem, jurą i kredą.

Móri, Dolg i Villemann popatrzyli po sobie. Nie zabrzmiało to zanadto przyjemnie.

– Rozwinęło się wówczas wiele gatunków gadów, które później wyginęły – ciągnął Cień. – Od chodzącego na dwóch nogach niedużego dinozaura, którego wy, ludzie, nazywacie Saltoposuchus, wywodzi się gad latający zwany Rhamphorhynchus, praprzodek olbrzymich gadów latających, pteranodonów, które pojawiły się w okresie kredy przed mniej więcej stu czterdziestoma pięcioma milionami lat.

– Rzeczywiście może się od tego zakręcić w głowie – przyznał Villemann. – Ale to bardzo interesujące. Mów dalej!

– Widzicie, istniał także inny gatunek gadów, nieduży, coś pośredniego między Saltoposuchusem a pradawnymi gadami latającymi. Gatunek ten rozwijał się odrębnie, zaniknął mu ogon, zaczął poruszać się na dwóch nogach, przy kończynach miał błonę. Wyróżniał się wielką inteligencją i dlatego przeżył. To właśnie byli Silinowie. Ludzie jednak nie odnaleźli żadnych ich śladów. Silinowie wyginęli w tym samym czasie, co moi pobratymcy, Lemurowie, wszyscy, oprócz Sigiliona, który wszedł do naszej świątyni, gdzie przechowywaliśmy trzy kamienie. Nie udało mu się ich skraść, ale promienie, które na niego padły, niezwykle wydłużyły mu życie. Czy zyskał przy tym nieśmiertelność, nie wiemy.

Dolg i Villemann pomyśleli o tym, że obaj dotykali niebieskiego szafiru. Może i oni stali się nieśmiertelni?

Chyba nie, do tego potrzeba wszystkich trzech kamieni.

– Sigilion jest więc jaszczurką? – spytał z pozoru obojętnie Móri, ale w jego głosie dało się wyczytać niepokój.

– Czymś pośrednim. Jaszczurką o wzroście i inteligencji człowieka. Obdarzoną przy tym wieloma innymi cechami, których człowiek nie posiada.

– Jakimi?

Cień zawahał się.

– Hmm… w to nie będę się zagłębiać. Ale błędne ogniki opowiadały mi, że Sigilion przez krótki okres swego długiego życia obleciał świat i poznał wszystkie języki, nauczył się bardzo wiele o ludziach i ich słabościach. Stało się to jednak dla niego niebezpieczne, powrócił więc do swej dobrze ukrytej siedziby i tam pozostał. Do czasu aż niebieski kamień ujrzał światło dzienne.

Statek uderzony mocniejszym powiewem nocnego wiatru zakołysał się, ale zaraz odzyskał równowagę. Villemann badawczo przyglądał się duchom ojca. Ostatni raz widział je, kiedy był jeszcze dzieckiem. Teraz starał się jak najlepiej zapamiętać ich wygląd, aby przypadkiem ich nie pomylić z nieznanym Sigilionem.

Byli tam Nauczyciel, Duch Zgasłych Nadziei, Nidhogg i Zwierzę, istoty, których widoku większość ludzi by nie zniosła. Dalej niewidzialna Pustka, której obecność tylko się wyczuwało, wokół i w głębi własnej duszy, dwie piękne panie: Powietrze i Woda, a także przystojny Hraundrangi – Móri. Aż dziwnie się robiło na myśl, że to dziad Villemanna.

No i Cień, nadzwyczaj potężny opiekun Dolga. Właściwie nie należał do gromadki duchów, ale teraz się do nich przyłączył, Dolg bowiem znajdował się tutaj.

– Wspominałeś o innym jeszcze ludzie – zwrócił się Dolg do Cienia. – O plemieniu żyjącym na stepach za krainą Silinów.

– Tak, rozmawiałem o nich z moimi oswobodzonymi krewniakami. Twierdzą, że Madragowie, jak zwie się ten lud, właściwie wyginęli. Ale Sigilion zdołał porwać czterech z nich i trzyma ich w niewoli w swoim zamku. W jaki sposób zdołał przedłużyć im życie, tego nie wiem.

– Jakiego rodzaju to istoty?

– Nie wiem – wolno odparł Cień. – Ale kojarzy mi się z nimi określenie zasłyszane w czasach, kiedy żyłem na ziemi: bawoli lud. Silinowie – jaszczurczy lud. Madragowie – bawoli lud. Nie mam jednak pewności, na ile jest to prawdą.

– Czy możemy uwolnić tych czterech Madragów? – równocześnie spytali Villemann i Dolg.

Cień spojrzał na nich z uśmiechem.

– Jakie to podobne do dzieci Tiril i Móriego! Nie śmiem odpowiadać na to pytanie. Czekają nas teraz ważniejsze sprawy. Zobaczymy później. Jeśli przeżyjemy.

– Ale nie możemy zostawić Taran samej w obliczu podwójnego zagrożenia ze strony Sigiliona i Finkelborga – zaprotestował Móri.

Wtrąciła się piękna pani powietrza:

– Podejmę się zaglądać do niej od czasu do czasu, ale nie będę mogła nic zrobić poza złożeniem wam sprawozdania z tego, co zobaczę.

– Tak, jak ja i Zwierzę byliśmy przy Tiril – powiedział ochrypłym głosem Nidhogg. – Wiesz przecież, Móri, że jesteśmy związani z tobą.

– Wiem. Co więc zrobimy? Niech Dolg i Villemann jadą sami na Islandię, aby wykonać zadanie, a Tiril i ja wrócimy do Norwegii. Wy ze mną.

– To niemożliwe, Móri – tłumaczył Nauczyciel. – I ty, i my musimy być na Islandii. A Cień towarzyszy Dolgowi. Trzeba wierzyć, że anioł stróż Taran poradzi sobie z nowym zadaniem, które zaiste nie będzie łatwe!

Cień przez chwilę stał pogrążony w myślach. Powiedział z wahaniem, jakby słowa rodziły się z napływających myśli:

– Zaczekajcie chwilę…

Czekali, jak ich o to poproszono.

– Sigilion ma pewną wstrętną cechę, o której przed chwilą nie chciałem wspominać. Ale być może zdołamy ją obrócić na naszą korzyść.

– Tak? – odezwał się Móri, kiedy cisza zanadto się przedłużała.

Cień popatrzył na nich rozjaśnionymi oczyma:

– On nie potrafi obyć się bez kobiet i działa na nie niemal paraliżująco.

– Uf – westchnął Móri.

– Wydaje mi się jednak, że wiem, co powinniśmy zrobić. W Norwegii mieszka pewien ród, bardzo szczególny ród, posiadający zdolności różniące go od innych ludzi. Toczą oni swą własną walkę z przerażającym przodkiem…

– Ale to ludzie, zwykli, tacy jak my. Nie możemy ich w to wciągać! – zaprotestował Móri.

– Nie, żywych nie! Obecnie żyje aż czworo obdarzonych niezwykłymi zdolnościami, lecz ich nie będziemy angażować. Ale także ich zmarli wciąż istnieją, jako duchy, a wśród nich są dwie nadzwyczaj silne indywidualności. Olśniewająco piękna kobieta, czarownica, i jej wuj, bardzo dobry człowiek, obdarzony magicznymi zdolnościami mogącymi się równać z twoimi, Móri. Chyba poproszę ich o pomoc, zwłaszcza ją. Ona zdoła odciągnąć uwagę Sigiliona od Taran. Ta piękność jest na tyle diaboliczna, aby potraktować naszą prośbę jako wyzwanie, a i zadanie z pewnością jej się spodoba.

Milczeli.

– Co to za rodzina? – spytał w końcu Villemann.

A Cień odpowiedział:

– Nazywają ich Ludzie Lodu.

Загрузка...