Miranda się myliła.
Gondagil wcale nie myślał, że ona go zawiodła. Odczuwał fizyczny ból ze zmartwienia o nią. Była przecież umierająca, kiedy ją zabrali od niego, by przenieść nieprzytomną do Królestwa Światła. Będzie musiała dostać mnóstwo świeżej krwi, powiedzieli. Co to oznacza? Gondagil orientował się, że tam, w obrębie murów, wiedzą bardzo wiele, że stworzyli inną kulturę, dużo bardziej rozwiniętą niż kultura ludu Timona. Spotkanie z Mirandą przekonało go o tym. Świadczyło też o tym wszystko, co ze sobą przyniosła, wszystko, co umiała. Czasami czuł się w jej obecności niemal jak niedorozwinięty, ona jednak nigdy nie okazała, że mogłaby go traktować jako kogoś gorszego. Wprost przeciwnie, wybrała go, podziwiała, czasami prosiła o pomoc. Ta świadomość napełniała serce Gondagila nie znanym dotąd ciepłem.
Nie, potwornie się bał, że dziewczyna już nie żyje. Mężczyźni z Królestwa Światła zapewniali, że jest nadzieja, iż Miranda może z tego wyjść, trzeba tylko, by znalazła się w obrębie murów. Dlatego pozwolił ją zabrać, choć wszystko w nim przeciwko temu protestowało. Ale na jakiej podstawie tamci mogli coś takiego powiedzieć? Gondagil widział ludzi, którzy stracili mniej krwi niż Miranda, ale żaden z nich tego nie przeżył.
Stał na skalnym występie, tak jak to zwykł czynić ostatnimi czasy, i patrzył w kierunku muru, za którym zniknęła ukochana. Stał tak nie wiedząc, że droga została nieodwołalnie zamknięta. Bardzo wychudł, ponieważ często zapominał o jedzeniu. Mimo wszystko wyglądał wspaniałe, taki silny, prawie dziki, z potarganymi jasnymi włosami, z przenikliwym spojrzeniem bystrych oczu, wysoki, zwinny, ubrany w spodnie i kurtkę z cienkich zwierzęcych skór. Specjalnie urodziwy nigdy nie był, ale jego surowa, męska twarz była bardzo pociągająca. Dziewczyny z plemienia wiedziały, że utraciły go ostatecznie. Wielokrotnie próbowały go złowić, wiele z nich o nim marzyło, żadnej jednak nie dopisało szczęście. Teraz on dokonał wyboru, choć wybranka nie należała do ich szczepu, wybrał całkiem obcą dziewczynę z Królestwa Światła. No cóż, żadną z nich by się nie zadowolił, zawsze przecież czuł się lepszy niż inni w osadzie, myślały rozgoryczone dziewczyny. Niespecjalnie przepadały za Mirandą!
Gondagil od dawna pragnął znaleźć się w Królestwie Światła. Głównie po to, by zdobyć tam światło dla swojego ludu. Teraz trawiła go paląca tęsknota. Teraz musiał dostać się do środka, ponieważ tam była Miranda.
Dwukrotnie w ciągu ostatnich dni podejmował próbę j sforsowania bramy. Za pierwszym razem bestie odkryły jego obecność zbyt wcześnie i musiał ratować się ucieczką na skały, ścigany przez co najmniej sto potworów. Nie należały do takich, którym mógłby się przeciwstawić samotny mężczyzna, on i Haram wielokrotnie mogli się o tym przekonać.
Ach, Haram. Przyjaciel z dzieciństwa, którego charakter ukształtował się zupełnie inaczej niż charakter Gondagila, Haram był złym, pozbawionym szacunku dla innych człowiekiem i był… głupi. Wiele razy narażał życie ich obu na śmiertelne niebezpieczeństwo. Haram źle rozumiał życzliwość i przyjaźń, jaką okazywała mu Miranda, wyobrażał sobie nie wiadomo co. Był przekonany, że żadna kobieta mu się nie oprze, wyglądał przecież wspaniale. Aż doszło do nieszczęścia. Gondagil zdołał mu co prawda przeszkodzić, Haram nie zdążył zgwałcić dziewczyny, ale wściekły na przyjaciela rzucił się na niego z nożem. Miranda stanęła pomiędzy nimi i cios trafił ją w szyję. Po tym wszystkim Gondagil, oszalały z gniewu i rozpaczy, zabił Harama.
Teraz nie był w stanie o nim myśleć. Sprawiało to zbyt wielki ból jego sercu pogrążonemu w rozpaczy po utracie Mirandy. Musiał koncentrować się na myślach o niej, by w ogóle móc żyć. Ani na moment nie obarczał jej winą za to, że jedyny przyjaciel zginął z jego ręki. To stało się momentalnie, w ciągu kilku sekund, właściwie tylko raz ugodził Harama nożem w pierś i za chwilę przyjaciel już nie żył. Wszystko wydarzyło się jakby w jednym jedynym okamgnieniu.
Nie, to zbyt bolesne. Gondagil starał się skupić na obmyślaniu, w jaki sposób wejść do Królestwa Światła.
Kiedy podjął próbę po raz drugi, udało mu się dotrzeć aż do muru. Ale chociaż wiedział, że trafił we właściwe miejsce i że powinny się tam znajdować znaki, dzięki którym mógłby otworzyć niewidzialne drzwi, to jednak nie odnalazł niczego, ani tych drzwi, ani znaków.
Co się stało? Nie miał czasu, by długo szukać, ponieważ słyszał w pobliżu bestie i wiedział, że zrobią wszystko, by dostać swoją zdobycz, a zdobyczą w tym przypadku był on. Ostrożnie więc wycofał się z powrotem na bezpieczne skały, gdzie bestie właściwie nigdy nie odważyły się wejść.
Widział je teraz wyraźnie na dole, pod sobą. Niczym małe pełzające robaki biegały tam i z powrotem wzdłuż skały, wokół swoich prymitywnych siedzib, wydając charczące dźwięki, które miały stanowić jakiś język. Straszni barbarzyńcy, stworzenia plasujące się gdzieś pomiędzy ludźmi a zwierzętami, przypominały jednak tylko to, czym w istocie były: bestie.
Waregowie, Timonowy lud, przez wszystkie czasy podejmowali próby unicestwienia tych małych bestii, by móc zająć pożądane tereny w pobliżu muru i dzięki temu może kiedyś przedostać się do środka. Ale jak unicestwić te potworki? To po prostu niemożliwe. Mnożą się szybciej niż robactwo. Poza tym poruszały się zawsze w grupach liczących około stu sztuk, tak że nieliczni potomkowie Timona nie mieli najmniejszych szans. Obrona własnego terytorium i jego mieszkańców przed potworami, które były kanibalami i nie lękały się niczego, wyczerpywała wszystkie ich siły.
Gondagil myślał o tym, czego Miranda zdołała dokonać podczas swoich dwóch wizyt tutaj, w Ciemności. Została nawiązana przyjaźń pomiędzy Waregami z Doliny Mgieł i mówiącym po niemiecku ludem ze średniowiecznej osady ulokowanej wysoko na zboczach gór. Oba te plemiona podjęły współpracę z Królestwem Światła, ich celem było przeniesienie światła do Królestwa Ciemności. Teraz jednak nie można liczyć na powodzenie. Nie można tego dokonać, dopóki w Ciemności panuje tyle zła. Święte Słońce potęguje dobro we wszystkich żywych, przyjaźnie usposobionych istotach w takim samym stopniu, jak potęguje zło w duszach tych, którzy już i tak mają, łagodnie mówiąc, wątpliwe charaktery. Bestie nie mogą się znaleźć w blasku Słońca. To by oznaczało katastrofę dla wszystkich. Poza tym są jeszcze źli Svilowie, wysłannicy Gór Czarnych, Gór Śmierci. Ale na tym nie koniec, w oddalonych regionach Królestwa Ciemności żyją inne, nieznane plemiona…
I same niebezpieczne góry. Nikt nie wie, co się tam ukrywa. Mają wiele nazw. Góry Śmierci, Góry Czarne, Góry Umarłych… istnieją różne warianty. Jedyne, co wiadomo, to to, że nieszczęsne dusze krzyczą tam tak, iż ich wołanie odbija się echem w całym tym wewnętrznym świecie. Żałosne krzyki docierają również do Królestwa Światła, mogą każdego przyprawić o strach mieszający zmysły.
Miranda odkryła, co znajduje się w tych przerażających Górach Czarnych. W każdym razie część tego, co się tam ukrywa. I sam Gondagil sprawił, że natrafiła na właściwy ślad. Opowiedział jej baśń o źródłach. Ona zaś stwierdziła, że w jej rodzie, w rodzie Ludzi Lodu, także istnieje legenda o tych źródłach i nawet coś więcej niż tylko legenda. Jeden z przodków Mirandy w świecie na powierzchni Ziemi odszukał kiedyś źródło zła. A inna przedstawicielka rodziny, młoda dziewczyna, odnalazła źródło jasnej wody. Teraz przywódcy Królestwa Światła chcieliby dotrzeć do owego źródła czystej wody, by dzięki niej wyrzucić zło z ludzkich serc, zarówno tutaj, jak i w świecie zewnętrznym. Mężczyźni, którzy przybyli po Mirandę, oświadczyli bowiem, że ludzie mieszkający na powierzchni Ziemi są na najlepszej drodze do unicestwienia wszelkiego życia.
To akurat specjalnie Gondagila nie obchodziło. Dla niego ważne było to, że gdyby zdołał usunąć wszelkie zło z Królestwa Ciemności, to mógłby przynieść tutaj Światło.
I mógłby połączyć się z Mirandą.
Musi ją odzyskać. Miranda musi żyć. Tylko bowiem w jej obecności Gondagil czuje, że jest mężczyzną, a ona kobietą. Oni oboje myślą tak samo, w ten sam sposób odbierają wszystko, co ich otacza. Gondagil wiedział, że Miranda jest jedyną kobietą, która mogłaby zostać jego towarzyszką życia.
A może ona już umarła? Nie, tak nie wolno mu myśleć. Przynajmniej dopóty, dopóki nie otrzyma wiadomości.
Myśli Gondagila błądziły dalej. Zastanawiał się, rozważał.
Jakiś czas temu, nie pamiętał już, ile dni minęło, widział na niebie jakieś dziwne zjawisko. Czy też, dokładniej mówiąc, nie na niebie, lecz w powietrzu, trudno mówić o niebie tutaj, w tym ukrytym świecie.
Był wtedy w swoim domostwie, wysoko w górach. Właśnie miał zamiar wyruszyć na ulubione skały, kiedy usłyszał jakiś nieznany dźwięk.
Z początku nie potrafił go zlokalizować. Minęła dłuższa chwila, zanim odkrył, skąd dźwięk pochodzi. Płynął sponad jego głowy, skądś z wysoka.
Kiedy spojrzał w górę, w oddali zobaczył coś dziwnego. To coś się przybliżało. Jakieś… światło?
Tak, można to było porównać do tych dwóch małych lampek, które Miranda miała przy sobie, kiedy tutaj przyszła. Nazywała je kieszonkowymi latarkami, on i Haram otrzymali po jednej. Gondagil wciąż swoją przechowywał, kochał ten przedmiot dlatego, że dawał mu światło, a poprzez to również władzę, lecz także dlatego, że była to pamiątka po niej. Niekiedy pieścił lampkę i myślał wtedy o Mirandzie i o jej małych dłoniach, które podały mu latarkę, przypominał sobie, że dotknęła go wtedy, a on zobaczył, jak różnią się od siebie ich ręce. Wtedy właśnie poczuł, że coś obudziło się w jego sercu. Może to czułość? Pragnienie, by móc poznać ją lepiej, chociaż zarówno Haram, jak i on byli wobec niej nieprzyjemni, a nawet po prostu źli.
Gondagil niecierpliwie potrząsnął głową. Myśli tej nocy miał niespokojne. Gdzie ja jestem? Ach, tak, to dziwne zjawisko w górze…
Światła nie były większe niż blask jego latarki. Kiedy jednak to coś nieznanego zbliżyło się, mimo woli ukrył się za dużym kamieniem. Wtedy coś usłyszał. Głosy? Nie, jeden głos. To drugie to było… Jakby to określić? Coś jakby cichy trzask? Gondagil przypominał sobie, że był zły sam na siebie za to, iż nie użył aparatu, dzięki któremu mógłby zrozumieć, co ci na górze mówią. Ale pojazd, bo to był jakiś pojazd, przeleciał nad nim w oszałamiającym pędzie i zanim Gondagil zdążył cokolwiek zrobić, był już daleko. Jedyne co słyszał, to pełen przejęcia śmiech. Przypominał, zdaniem Gondagila, śmiech młodego chłopca.
Odwrócił głowę i przerażony patrzył w ślad za nimi. Nie, nie, powtarzał w myślach. Uważajcie, lecicie prosto na górską ścianę!
W następnym momencie doszło do nieszczęścia. Zderzyli się ze skałą, ale nie tak gwałtownie, jak Gondagil się obawiał. Najwyraźniej zdołali w ostatnim momencie skierować pojazd nieco w bok, tak że tylko otarli się bokiem o wysoką, jasną górę, dzielącą na dwoje Królestwo Ciemności. Potem w tym samym tempie pomknęli dalej na prawo od górskich zboczy. Pędzili jak uskrzydleni.
Gondagil podniósł się i zamyślony patrzył, co się dzieje.
Tamci znaleźli się teraz na niebezpiecznym terenie! To się nigdy nie kończy dobrze. Jeśli dalej będą się posuwać w tym samym kierunku, wkrótce znajdą się w Górach Czarnych. Zdawało mu się, że słyszy spłoszone okrzyki.
Chociaż to ostatnie musiało być przywidzeniem, znajdowali się już za daleko.
Przepytywał w osadzie, kiedy przechodził obok, czy inni również dostrzegli owo niezwykłe zjawisko. Ale nie, nocny stróż opowiadał, że wszyscy spali, on sam zresztą także nie zwrócił na nic szczególnego uwagi.
Nie, pojazd nie przelatywał nad osadą. Widział go więc tylko Gondagil ze swojego samotnego domostwa.
Ale kiedy tej nocy wspiął się wysoko na swoje skały, znowu przeżył chwile grozy.
Wołania z Gór Umarłych przenikały Królestwo Ciemności ze straszną siłą. Gondagil usłyszał wrzask radości najgorszego rodzaju, tak przepełniony złem i triumfem, że musiał zatkać sobie uszy.
Nie miał już najmniejszych wątpliwości: tamci biedacy znaleźli się w Górach Czarnych. Teraz, po kilku dniach, był o tym przekonany.
Kim oni są i skąd się tutaj wzięli?
Miranda opowiadała mu o pojazdach, unoszących się w powietrzu. Jak to ona je nazywała? Gondole, czy jakoś tak. Przypomniał sobie to słowo, ponieważ było podobne do jego imienia. Ale co takie urządzenie robiło tutaj? Zgodnie z tym, co mówiła Miranda, gondola nie może się przedostać przez bramy w murze.
Chwileczkę, te jakieś dziwne dźwięki…
Czy Miranda nie wspominała o swoim najlepszym przyjacielu, o którego zresztą Gondagil był trochę zazdrosny, i o tym, że nie posiada on zdolności mowy? Że wydaje tylko jakieś przypominające mlaskanie dźwięki. Czy to możliwe, że właśnie jej przyjaciel, Tsi-Tsungga, znajduje się tutaj? I że to on został teraz uwięziony w złych górach?
Wstrząśnięty i bezradny Gondagil wrócił do swojego domostwa na zboczu, które teraz oczyścił i pięknie przyozdobił, żeby ładnie wyglądało, kiedy Miranda wróci.
Jeśli wróci. Najwyraźniej wszystko sprzysięgło się przeciwko nim.
Usiadł przygnębiony przed chatą na pieńku, który służył mu jako stołek. Nie miał pojęcia, co dalej, nie wiedział, co począć ani do kogo mógłby się zwrócić. Mur do Królestwa Światła został nieodwracalnie zamknięty, jakim sposobem więc mógłby przesłać wiadomość do środka? Musiałby mieć pomoc, ale przecież żadnej nie miał.
Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. Przywykły do obrony przed bestiami, Gondagil drgnął i błyskawicznie zwrócił się w stronę, z której mogło mu coś zagrażać.
Niczego nie widział. Wszędzie panowała cisza.
Z wyjątkiem może…
Jakiś szelest? Dość donośny, podobny do mlaskania… Ale nie taki jak ten, który docierał do niego z pojazdu, ten był inny.
Coś zeskoczyło na ziemię i cichutko siedziało kawałek od niego. Para lśniących czarnych oczek przyglądała mu się z lękiem.
To jakaś ogromna wiewiórka!
Sprawia wrażenie zupełnie zagubionej. Jakby szukała u niego pomocy. Serce Gondagila zabiło mocniej. Miranda wspomniała kiedyś, że Tsi-Tsungga ma oswojoną ogromną wiewiórkę. Jak się to zwierzątko nazywa? Czik?
Gondagil uświadomił sobie, że wypowiedział imię głośno.
Wiewiórka podeszła bliżej.
A jeśli go zaatakuje?
Nie, zwierzątko wyglądało tak żałośnie, było takie bezradne, może głodne… Gondagil wyciągnął rękę po jagody, które wyłożył do suszenia. Potem podał je wiewiórce. Wykonała parę podskoków i podeszła aż do jego dłoni. Ostrożnie zaczęła zbierać owoce.
Gondagil uśmiechał się sam do siebie, w sercu czuł dziwne ciepło. Domyślał się, że wiewiórka wypadła z gondoli, kiedy ta zderzyła się z górską ścianą. A teraz szuka ludzi.
– Chodź – szepnął głosem tak łagodnym, że Haram by go nie rozpoznał. – Chodź, zobaczymy, może w chacie znajdziemy jakieś orzechy.
Wiewiórka bez protestu weszła za nim do prymitywnego domostwa pod skalną półką.
Gondagil usiłował odegnać od siebie natrętne myśli. Czynił to nie po raz pierwszy.
A jeśli w tej gondoli znajdowała się też Miranda? Jeśli w ten sposób próbowała wydostać się z Królestwa Światła i wrócić do niego? Gondola zdawała się kierować według jego znaków…
Głosu Mirandy jednak nie słyszał. Tylko te dwa, należące do młodych chłopców, z których zresztą jeden wcale nie posługiwał się głosem, tylko jakimś bezdźwięcznym mlaskaniem. To jednak nie dowodzi, że w gondoli nie było więcej pasażerów. Ani że Miranda z nimi nie leciała.
Po prawdzie nie był tak całkiem pewien, że gondola zmierzała ku jego terytorium. Mogła się tu znaleźć zupełnie przypadkowo. Wykonywała zresztą dziwne manewry, jakby z jakiegoś powodu wytracała szybkość, a wtedy w głosie tego młodego chłopca słychać było podniecenie, mówił ostro, wyraźnie przestraszony. Jakby nie panował nad pojazdem.
I wtedy gondola wpadła na górską ścianę.
Dziwne to wszystko. Gondagil nie rozumiał, co się stało, ale też trudno tego od niego wymagać, nie miał przecież żadnego doświadczenia z pojazdami szybszymi niż zwyczajna furka.
Spojrzał w dół na wiewiórkę, która beztrosko zajadała jego zapasy. Zachowywała się teraz spokojnie, nie rzucała już nerwowych spojrzeń na wszystkie strony. Musiała być bardzo głodna, kiedy tutaj przyszła.
Gondagil należał do tych nielicznych żyjących obecnie ludzi, którzy znali drogę do Gór Czarnych. Tyle tylko że nikogo, kto się wybrał tą drogą, nigdy już potem nie widziano.
– A gdybyśmy tak spróbowali znaleźć naszych najbliższych, ty i ja? – szepnął do Czika.
Błyszczące oczka spojrzały na niego z nowym zainteresowaniem. Gondagil nie przyzwyczaił się jeszcze do myśli, że to małe stworzenie może go rozumieć.
Czik wskoczył na ramię człowieka, gotowy do drogi.
Gondagil był wzruszony okazanym mu zaufaniem i wyraźną tęsknotą zwierzątka za ukochanym właścicielem, Tsi-Tsunggą.
– No dobrze! Nie ma się nad czym dłużej zastanawiać. Ruszamy!
Była to bardzo niebezpieczna wyprawa, nigdy jeszcze nikt, kto odważył się ją podjąć, nie powrócił żywy. Ale jeśli Miranda się tam znajduje, w szponach nieznajomych mieszkańców złych gór, Gondagil niczego nie może się lękać.