8

Ocknęli się prawie równocześnie.

Jori usiadł, dzwoniąc zębami. Ciało zesztywniało mu z zimna i niewygody. Usta popękały z pragnienia.

Tsi-Tsungga czuł się niewiele lepiej. Dygotał i otrząsał się niczym koń, Jori bał się, żeby nie wypadł poza krawędź półki.

– My nnnig… dy… sssię… nnnie rozgrzejemy – jąkał Tsi.

– Oczywiście, że się rozgrzejemy. Wiesz, teraz widzę lepiej.

– Ja też. Ciemność nie jest już taka czarna.

– Nie, jest jasnoczarna – chichotał Jori. – Nasze oczy przywykły do ciemności. Widzę teraz mnóstwo okropnych szczytów. Stoją bardzo blisko siebie, a my znaleźliśmy się w wąskim przejściu. W naprawdę okropnym przejściu!

– Łagodnie mówiąc! Ruszamy do domu. Nie, przecież nie mamy gondoli! O rany, co teraz zrobimy?

Jori spojrzał na datę na swoim zegarku. Nie mógł sobie jeszcze uświadomić, że zgodnie z miarą czasu w Królestwie Ciemności upłynęło trzy i pół doby. Stwierdzał tylko, że zaczął się nowy dzień.

– Noc Johanna – rzekł i w rozmarzeniu spoglądał przed siebie, a na jego wargach pojawił się delikatny uśmiech. – Prababcia Theresa nazywa tę noc, która się zbliża, nocą Johanna. My mówimy o niej „noc środka lata”, „noc sobótkowa”, „noc świętojańska”. Ale kochana, wspaniała Theresa, którą wszyscy uwielbiamy, pochodzi przecież z Austrii i nazywa tę noc tak, jak ją nazywała w dzieciństwie. Johannisabend. Albo Johannisnacht. Podobno mogą się wtedy dziać bardzo dziwne rzeczy. Natura budzi się do życia. Również to, co nie powinno. Dobre siły, to prawda, ale również złe. My żyjemy jednak zawsze obok duchów i różnego rodzaju sił natury, więc dla nas to nic dziwnego.

Nawet teraz siedzę obok kogoś takiego, pomyślał. Obok sympatycznego i przyjaznego małego elfa ziemi (zresztą nie tak znowu małego), który jest śmiertelnie przerażony tym, co nas otacza.

Prababka Theresa. Na myśl o jej łagodnym, ciepłym uśmiechu i serdeczności, którą okazuje nawet wówczas, gdy upomina swoje szalone prawnuki, w oczach Joriego pojawiły się łzy. Zatęsknił rozpaczliwie, by znowu ją zobaczyć. Ale akurat w tej chwili widoki na to miał jak najgorsze. Odwrócił się, udawał kaszel, by otrzeć łzy i zachować męską godność.

Na Boga, w jaką to straszną awanturę się wplątali?

Niestety, miało być jeszcze gorzej!

Spojrzał na Tsi-Tsunggę i stwierdził, że ten za chwilę straci wszelką odwagę oraz kontrolę nad sobą, postanowił więc porozmawiać z towarzyszem o czym innym, tak by myśli obu nie krążyły wyłącznie wokół strasznej sytuacji, w jakiej się znaleźli.

– Tsi – zaczął. – Czy ty czujesz to samo co ja?

– Pragnienie? Głód, strach? Czy czuję, że natychmiast muszę zrobić siusiu, że jestem kompletnie opuszczony?

– Nie, nie, nie! To wszystko jest oczywiste, ale czy nie dostrzegasz czegoś innego? Czegoś przyjemniejszego? Nie?

– Nie. O co ci chodzi?

Jori wyciągnął w górę ramiona.

– Ja czuję się taki łagodny, taki dobry! I silny. Stałem się dobrym człowiekiem, pod każdym względem. Jestem niezwyciężony z powodu tej dobroci i wewnętrznej siły. Kocham wszystkie stworzenia na świecie, wszystko, co kiełkuje i rośnie, wszystkie kamienie, skały, każdą najmniejszą grudkę ziemi, płynącą wodę, powietrze, którym oddychamy…

– Ja też, ale przecież zawsze tak było – powiedział Tsi-Tsungga ufnie. – Zawsze kochałem wszystko w naturze. Miranda także.

– W porządku, czy jednak zawsze czułeś, że jesteś dobry? I łagodny?

Tsi zamyślił się.

– Nigdy nie jestem na nikogo zły. Najwyżej robi mi się smutno.

Jori skinął głową.

– To prawda. Taki jesteś.

A my nigdy tego naprawdę nie ceniliśmy, pomyślał z poczuciem winy, elf ziemi natomiast wstał.

Tsi zaczął się głębiej zastanawiać nad słowami przyjaciela.

– Nie, oczywiście, że to nieprawda. Potrafię być zły. Od czasu do czasu bardzo rozkosznie jest oddać, jeśli ktoś jest wobec ciebie niedobry. To pewnie mało szlachetne?

– Rzeczywiście – zachichota! Jori. – Ale bardzo ludzkie. I myślę, że niekiedy również słuszne. Człowiek nie powinien pozwolić, by po nim deptano, bo wtedy nie budzi się w innych ani sympatii, ani dobrej woli. Tylko niechęć. Nie, ale czy wiesz, co ja myślę? Ja nie zawsze jestem równie miły i dobry jak ty. Natomiast teraz czuję się jakiś rozjaśniony. Sądzę, że to dlatego, iż znajdowaliśmy się tak blisko Świętego Słońca i jego siła mogła na nas podziałać. W każdym razie na mnie, jestem teraz jak nowy. Ty żyjesz tutaj dłużej niż ja.

– W Starej Twierdzy tak – odparł Tsi z goryczą. – Tylko czy to mogłoby stanowić przewagę? Dobroczynne światło Słońca aż tam nie dociera.

– Masz rację. Cóż, jesteś po prostu dobry sam z siebie.

– Tak – odparł Tsi z tą niezwykłą naturalnością, która go zawsze charakteryzowała. – Ale gdyby się tak zastanowić, to przecież żyłem w tym świecie nie tak znowu dużo dłużej niż ty. Byliśmy prawie rówieśnikami, kiedyśmy się spotkali.

– Tak, rzeczywiście.

Tsi filozofował, wciąż stojąc, i skrobał paznokciami w skalnej szczelinie w nadziei, że znajdzie choćby parę kropel wody do zwilżenia warg. Na próżno, wszędzie tylko sucha skała.

– Wiesz, istoty natury w Starej Twierdzy nie są chyba aż tak miłe, ale stanowią część tamtejszych lasów i pól. A natura sama w sobie nie jest zła. I oni też nie zawsze byli tacy. Musisz pamiętać, że zostali podporządkowani tym strasznym ludziom-jaszczurom… kiedyś w przeszłości…

– O, tak. Silinom, uff! Ojciec i mama opowiadali o tym. Prawdopodobnie twoi przodkowie, istoty natury, są z nimi spokrewnieni i przejęli część ich zła.

– Właśnie tak – potwierdził Tsi z zapałem. – Ale wiesz, nie wszyscy w moim plemieniu mają w żyłach ich krew. Moja mama na przykład nie miała, pochodziła z czystej rasy, uważana była za lepszą od pozostałych.

– Poza tym jesteś na pół Lemurem – przytaknął Jori. – A oni zostali wyniesieni! Tak, mój przyjacielu, ty jesteś dobrą istotą, taki się po prostu urodziłeś. Ty nie potrzebujesz światła Słońca. W każdym razie nie do tego stopnia co ja, pechowiec Jori, który wciąż wpada w tarapaty.

Tsi-Tsungga poczuł ciepło w sercu, słysząc, że Jori zwrócił się do niego per „mój przyjacielu”. Wciąż odczuwał rozpaczliwą potrzebę słuchania takich słów. On, bastard, który nigdzie nie miał swego domu, którego wszyscy akceptowali, ale nikt naprawdę nie chciał dzielić z nim życia. Bali się, zarówno istoty natury, jak Lemurowie, elfy, Obcy, a także ludzie, że któregoś dnia zechce wejść z nimi w związki krwi i zniszczy ich geny. Był wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju, po prostu Tsi-Tsungga. Sympatyczny, miły i spontaniczny, nikt jednak nie pragnął mieć w swojej rodzinie potomka z brunatnozieloną skórą, przenikliwie zielonymi oczyma i połyskującymi zielenią włosami.

Niepokój jak najbardziej uzasadniony, Tsi-Tsungga bowiem obdarzony został niezwykłą zmysłowością, był szalenie pociągającym młodzieńcem, zwłaszcza dla niemądrych istot rodzaju żeńskiego.

Falę współczucia Joriego dla samotnego Tsi gwałtownie powstrzymało oświadczenie towarzysza:

– Nie, teraz już dłużej nie wytrzymam! Tylko gdzie mam to zrobić?

– Na drugą stronę krawędzi oczywiście – odparł Jori.

– A może ten nocniczek wydaje ci się za mały?

Tsi roześmiał się, bez skrępowania odsłonił swoją imponującą męskość i skierował ją ku otchłani.

– Zdaje mi się, że na dole widzę jakieś postaci – rzekł z udaną powagą. – Mogę na nie nasikać?

– Postaci, aleś wymyślił! Zapewniam cię, że nikogo tuj nie ma – syknął Jori, siedząc wciąż oparty o skałę. – Skąd wzięłyby się tu jakieś postaci?

– Nie, oczywiście nie, nawet ja to rozumiem, pod nami nie ma absolutnie niczego – odparł Tsi, wrócił i usiadł obok przyjaciela. – Och, jakaż ulga! Żeby tylko jeszcze zdobyć coś do picia. Język zamienił mi się w ścierny papier, a żołądek jest jak pusta dziura.

– Mój także. To znaczy język. Nie mogę nim poruszać. A poza tym chcę ci powiedzieć, że dziura jest na ogół pusta, ale nie będę małostkowy. Trochę jedzenia rzeczywiście by się przydało. Albo trochę ciepła. Albo jakiś ratunek.

– Jesteś piekielnie wymagający – krzywił się Tsi-Tsungga. – Ja proszę o dużo mniej, wystarczyłby mi niewielki cud. Jakaś droga, którą moglibyśmy stąd wyjść. Ale nie wygląda na to, żeby coś takiego się tu znajdowało. Ani z jednej, ani z drugiej strony.

– Nie.

Przez dłuższy czas siedzieli pogrążeni w ponurych myślach.

Jori zastanawiał się nad swoim życiem. Ojciec i mama mieli w związku z nim wielkie ambicje, a on często kłócił się, że sam potrafi decydować o swoim życiu.

Teraz żałował, że nigdy im nie okazywał, jak bardzo ich kocha. Tata Uriel, który, jak mówią, był niegdyś prawie aniołem, gotowym do wstąpienia w wymiar przeznaczony dla tych bezcielesnych istot, wybrał życie na ziemi z miłości do szalonej matki Joriego, Taran. Och, jakież to romantyczne!

Ciekawe, czy ojciec kiedyś tego żałował? Jori uważał, że nie. Jeśli istniała na świecie jakaś zakochana para, to byli to jego rodzice.

I czyż Królestwo Światła nie jest więcej warte niż krążenie po nieboskłonie, wykrzykiwanie „alleluja” i sławienie Boga, który po prostu śpi, kompletnie obojętny na to, co się dzieje na Ziemi?

Nie, nie wolno tak myśleć, to bluźnierstwo, ojciec tego nie lubi. Mimo wszystkich niezwykłych zmian w swoim życiu, ojciec zachował wiarę. Jori szanował to, chociaż on sam bardziej wierzył w oddziaływanie Świętego Słońca.

Jori miał zostać Strażnikiem, to jedna z najwyższych godności w Królestwie Światła. Strażnik to nie tylko policjant, to dużo, dużo więcej. Dotychczas Jori zdołał zostać jedynie strażnikiem przez małe s, ale jego czas nadejdzie.

Miał nadejść.

Teraz jednak on sam pozbawił się wszelkiej przyszłości. Wyprawił się w tę szaloną podróż, pociągając za sobą niewinnego Tsi, napełniając smutkiem i strachem serca najbliższych. Ojca i mamy, dziadka i babci, Theresy…

Tsi-Tsungga drgnął. Nerwowo uderzył przyjaciela w ramię.

– Jori, Jori – szepnął gorączkowo. – Czy słyszysz to samo co ja?

Nasłuchiwali. Spoglądali po sobie, wytrzeszczając oczy.

– Uff – jęknął Tsi bezdźwięcznie.

Poprzez wycie wichru docierało do nich coś, co mroziło im krew w żyłach.

Jakieś groteskowe, szumiące, parskające dźwięki, jakby je wydawał cały tłum piekielnych istot.

– A jednak ktoś tutaj jest – mruknął Jori. – Na tych gładkich górskich ścianach? Ktoś, kto wyłonił się z otchłani?

Oczy Tsi zrobiły się okrągłe ze strachu.

– Odważymy się spojrzeć poprzez krawędź, Jori?

Jego towarzysz przełknął ślinę. Chodzi o to, by uchronić odwagę nas obu, pomyślał. Jak jednak uchronią odwagę, której nie ma? Przynajmniej we mnie.

Pochylili się do przodu i spojrzeli w dół.

– Och, nie – szepnął Jori. – O, nie, nie.

Zdjęci grozą spoglądali na to, co ukazało się ich oczom.

Jak widać, nikogo nie oszukali pustą gondolą. Przynajmniej nie na długo.

Загрузка...